Niech wieczór należy do nas
i
ilustracja: Daniel de Latour
Przemyślenia

Niech wieczór należy do nas

Katarzyna Sroczyńska
Czyta się 18 minut

Zamiast zabiegów anti-ageing niemiecki filozof Wilhelm Schmid proponuje art of ageing: życie tak, by starość zaakceptować, zamiast się jej opierać. Potrzebne będą: filiżanka ekwadorskiej vilcabamby, roślina doniczkowa i garść sentencji.

Eksperyment: filozofia w hotelu. Takie słowa wypisano na górze kartki, którą dostałam razem z kluczem do pokoju w recepcji Arte Luise Kunsthotel, położonego kilka minut od głównego berlińskiego dworca kolejowego. Sercem hotelu jest stara klatka schodowa, na której ścianach wypisano cytaty z Wilhelma Schmida, jednego z najpopularniejszych dziś w Niemczech filozofów i nauczycieli sztuki życia (jego książki ukazały się łącznie w nakładzie ponad miliona egzemplarzy). Idę po skrzypiących schodach i czytam (a nie jest łatwo zachować równowagę; na szczęście w recepcji dostałam bryk z cytatami po angielsku): „Sztuka życia – ciągłe zadanie kształtowania życia i siebie”; „Życie to eksperyment – szczęśliwe meandrowanie Myśli i Życia”; „Ogród przyjemności i obfitość pustej przestrzeni są fantastyczne”; „Sztuka życia opiera się nie na tym, co mamy, ale na tym, czego nam brakuje i czego zawsze będzie nam straszliwie brakować”; „Wszystko staje się znaczące dzięki temu, co Erotyczne. To jest to kompletne bogactwo i to podstawowe przyciąganie, które przynoszą ocalenie, nawet gdy nic innego nie ma znaczenia”; „Myśl o śmierci – napęd do pełnego zaangażowania w bogactwie życia”.

Z tą myślą o śmierci jadę na drugi koniec miasta, do Charlottenburga i wdrapuję się na czwarte piętro eleganckiej kamienicy. Otwiera mi szczupły, siwy mężczyzna około sześćdziesiątki, z powściągliwym uśmiechem. Powściąga też, niespecjalnie skutecznie, irytację, bo – jego zdaniem – się spóźniłam. Kiedy chwilę później okazuje się, że źle zapamiętał, na którą godzinę się umówiliśmy, całą sytuację łagodzi uśmiech jego żony („a nie mówiłam, po co się było złościć”). Wilhelm Schmid uczy ludzi sztuki życia. Czy potrafi także nauczyć, jak przestać się bać starzenia się i śmierci?

Wilhelm Schmid (już ze spokojem ducha i uśmiechem mędrca): Nie sądzę, żeby to było możliwe. Nie wydaje mi się, żebyśmy mogli zapomnieć o tym, że się starzejemy i jesteśmy śmiertelni. A nawet warto myśleć, że życie ma koniec. To nadaje mu wartość. Gdyby się nigdy nie kończyło, nie byłoby tak ważne. Wizja końca przynagla nas do tego, by żyć intensywnie. Nie chodzi o to, żeby się nie bać, ale żeby bać się mniej. Moim zdaniem strach jest ważny.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W jednej ze swoich książek zachęca Pan ludzi to tego, by byli smutni i nieszczęśliwi.

Bo to zdecydowanie bardziej interesujące niż bycie szczęśliwym. Poza tym nie znam nikogo, kto byłby stale szczęśliwy. Znam za to sporo osób, które starają się stworzyć iluzję, że tak jest.

Życie składa się z momentów szczęśliwych i nieszczęśliwych. Oczywiście w różnych proporcjach. Ale nie jest naszym zadaniem decydowanie o tym, ile będzie szczęścia, a ile nieszczęścia w życiu.

Nie naszym?

Nie, to należy do samego procesu życia. Naszym zadaniem jest radzenie sobie z tym, co przychodzi.

Brzmi stoicko.

Tak, ale są w tym także elementy epikureizmu. Bliski jest mi też Arystoteles i sceptycyzm, bardzo stara szkoła filozoficzna, która dziś wydaje mi się szczególnie ważna. Bo przypomina, że nie ma nic pewnego w życiu. Nawet w kategoriach naukowych. To nie jest krytyka nauki, to tylko uznanie jej granic. W życiu nie wystarczy wiedzieć, trzeba też wierzyć. Człowiek nie jest w stanie wiedzieć wszystkiego. A tam, gdzie nie wiemy, potrzebujemy wierzyć, na przykład w miłości.

A jak bycie sceptykiem pomaga sobie radzić ze starzeniem się?

Nie wiemy przecież, co dzieje się w chwili śmierci ani potem.

Ale jeśli czegoś nie znam, to boję się bardziej. Nie mam poczucia kontroli ani wpływu, to przerażające.

Jeśli chce się pani bać, to rzeczywiście ma pani okazję. Ale może też pani wierzyć. Ja wierzę w to, co dzieje się w chwili śmierci, i w to, co dzieje się potem. Nie wiem tego, ale wierzę, że dzieje się właśnie to, a nie coś innego. Jako filozof pytam także o to, co jest bardziej prawdopodobne. I sądzę, że zostaje po nas energia. Nie w sensie ezoterycznym, ale fizycznie.

Co Pan ma na myśli?

Elektryczność na przykład. Nasz organizm funkcjonuje dzięki impulsom elektrycznym. A fizyczna energia nie ginie, nie umiera. To powszechna wiedza: energia zmienia formę, ale nie ma końca. Zatem moje osobiste życie się kończy, ale fizyczne – nie! To cudowne!

W wydanej niedawno w Polsce książce Spokój ducha Wilhelm Schmid pisze o tym tak: „Doczesne ciało człowieka wypełniają energie, które opuszczają nas w momencie śmierci. Chodzi przy tym nie tylko o tajemnicze, niepojęte fluidy, lecz także o dobrze znane i dające się zmierzyć rodzaje energii: cieplną, elektryczną, kinetyczną. Przynajmniej dla tych trzech obowiązuje zasada zachowania energii, którą w 1847 r. sformułował Hermann von Helmholtz i która dotychczas nie została podważona: jedna forma energii może zostać przekształcona w inną, ale nie unicestwiona. Mówiąc wprost: energia nie umiera. Innym określeniem energii mogłoby być zatem słowo dusza. Wszystkie kultury poza współczesną uznawały, że jest ona nieśmiertelna. W momencie śmierci dusza, która od poczęcia przenika tkanki każdej istoty i pozwala jej żyć, odpływa. Dokąd? I co dzieje się z człowiekiem, który właśnie »odchodzi«?

Energia jego życia wciąż jest obecna – żaden kwant nie znika tak, by nie można go było dokładnie zlokalizować. Wydaje się, że z punktu widzenia fizyki nie ma rzeczywistej śmierci: wszystkie atomy i cząsteczki przechodzą wcześniej albo później w inne związki atomów i cząsteczek, żadna materia nie zmienia się w nicość. Ciało przestaje egzystować w danym kształcie, wszystkie jego składniki wnikają jednak w inne formy. Z energią duszy być może jest podobnie. A ponieważ energia się nie starzeje, dusza w żywym ciele – choćby miało sto lat – jest młoda”. Wyobrażam sobie pioruny bijące w chwili mojej śmierci. Albo chociaż iskrę z wtyczki od żelazka.

Co zyskujemy, starzejąc się?

Stajemy się spokojniejsi. Nie zupełnie spokojni, ale spokojniejsi niż wcześniej. Zyskujemy też mnóstwo wspomnień.

Czasem wcale nie najlepszych, bolesnych.

Tak, ale każde wspomnienie składa się na bogactwo pamięci i bogactwo życia. Nie chodzi o to, żeby mieć same pozytywne wspomnienia. Współczesna kultura każe nam się koncentrować na pozytywnych wspomnieniach, ale nie da się mieć tylko takich.

Między 20. a 50. urodzinami – mniej więcej oczywiście – żyjemy w ogromnym napięciu. Nie mamy wtedy czasu na rozpamiętywanie wspomnień, to czas pracowania na nie. Wiemy wtedy, że pomyślimy o nich w przyszłości. A kiedy przyszłość staje się teraźniejszością, gdy stajemy się starzy, przychodzi czas na wymienianie się wspomnieniami. I do tego potrzeba przyjaciół. A to znaczy, że aby dobrze się przygotować do starości, trzeba zacząć w dzieciństwie. Na przykład po to, żeby zbudować i utrzymać przyjaźnie.

Moja niemal 90-letnia babcia nie ma już jednak prawie wcale przyjaciół. Odeszli. Może na przykład mnie opowiadać o tym, co przeżyła, ale ja jestem od niej niemal pół wieku młodsza – to nie jest wymiana. Wiem, że ona czuje się coraz bardziej osamotniona.

To prawda, im jesteśmy starsi, tym bardziej samotni się stajemy. To jeszcze nie jest mój problem, mam 64 lata. Ale za 10 lat będę na pewno bardziej samotny niż teraz. Obawiam się, że części moich przyjaciół już tu wówczas nie będzie. Mam dużo rodzeństwa, było nas sześcioro, ale w zeszłym roku mój najstarszy brat umarł i to oznacza, że jestem nieco bardziej samotny. Wiem, że nie da się tego uniknąć i przygotowuję się na to. Trzeba to zaakceptować.

Nie daje Pan łatwych rad. Nie wiem, jak udało się Panu sprzedać tyle książek!

Nawet jeśli jest się otoczonym przez dużą rodzinę, dzieci i wnuki, bywa się od czasu do czasu samotnym.

Jak się na tę samotność przygotować?

Uczyć się od starszych od siebie. Mnie pomógł przykład moich rodziców. Oboje akceptowali starość i pokazywali, że nie ma sensu z nią walczyć. Wydaje się, że może się to udać dzięki medycynie i farmakologii, ale to przecież walka niemożliwa do wygrania.

Zmarły niedawno w wieku 101 lat David Rockefeller, miliarder i filantrop, siedem razy poddał się przeszczepowi serca. Ostatni raz zaledwie kilka miesięcy przed śmiercią.

Jak widać, uważał, że ma szanse na wygraną, ale też mu się nie udało. A wracając do pytania o to, co zyskujemy, starzejąc się. Chodzi także o refleksję nad życiem. Oczywiście jeśli nie walczy się ze starzeniem, z naturalnym procesem życia.

Popularniejszym sposobem na radzenie sobie z kryzysem wieku średniego wydaje się nowe porsche albo romans.

Kryzys połowy życia to prawdopodobnie najsilniejszy kryzys w ludzkim życiu. Znacznie dotkliwszy niż kryzys dorastania. W połowie życia przechodzimy zupełną transformację na poziomie fizycznym i emocjonalnym. Jest to tym trudniejsze, że wielu z nas tej zmiany nie akceptuje. Nie chce jej, boi się jej. Ale ponieważ nie da się ze starzeniem wygrać, lepiej ten proces zaakceptować.

Profesor Wilhelm Schmid w tej akceptacji idzie tak daleko, że ze szczegółami wyobraża sobie swój ostatni dzień życia. „Kiedy pewnego dnia poproszono mnie, bym opisał dzień swojej śmierci, w pierwszej chwili pomyślałem: nie ma mowy. Ale potem uznałem, że to dobre ćwiczenie. Spędziłem na tym kilka dni. Z pełną świadomością, że zapewne odbędzie się to zupełnie inaczej, niż sądzę. Leżałem kilka razy w szpitalu i widziałem, jak tam wyglądają ostatnie chwile życia. Tak naprawdę nie da się na to przygotować ani tego przewidzieć czy zaplanować. Ale warto pomyśleć, jak by się chciało, aby to wyglądało, gdybyśmy mieli na to wpływ” – mówi. On sam chciałby, żeby jego ostatni dzień wyglądał tak:

„Wyobrażam sobie, że śmierć będzie końcem epoki, a nawet końcem świata, chociaż tylko dla mnie. Niech ta ostatnia chwila przyjdzie w zwykły, powszedni dzień, taki, jak lubię. Tylko że tego dnia nie będę pracował. Rankiem jak zawsze krótka medytacja w łóżku, coś w rodzaju modlitwy do niematerialnej siły wyższej. Po długim prysznicu skosztuję samodzielnie przygotowanej mieszanki płatków śniadaniowych i przejrzę gazetę. Potem odwiedzę jedną z moich ulubionych kawiarni. Tego dnia zajrzę do tej, w której proponują trzydzieści, czterdzieści rodzajów kawy. Wybiorę jakąś łagodną, choćby ekwadorską vilcabambę z doliny stulatków. Bardzo bym się cieszył, gdyby udało mi się dożyć podobnie sędziwego wieku. Do kawy zamówię ciasto z wiśniami, chociaż zazwyczaj nie pozwalam sobie na takie fanaberie. Pozostanie mi jeszcze czas na wizytę u bliskich krewniaków gatunku, do którego w tym życiu należałem: odwiedzę małpy w zoo i znów będę się dziwił, jacy jesteśmy do nich podobni i jak drobne początkowe różnice spowodowały tak dużą odmienność. Do powstania homo sapiens przyczyniły się tęsknota naszych zwierzęcych przodków za zmianami, która sprawiła, że rozeszli się po świecie, oraz ich prężność, dzięki której potrafili wykorzystać szanse oferowane im przez życie.

Wszystko to zrobię sam; potem przyjdzie kolej na moją rodzinę. Z dwoma starszymi synami, rodzeństwem i najbliższymi przyjaciółmi pożegnałem się już telefonicznie. No dobrze, nie powiedziałem tego wszystkiego wprost. To straszne – rozmawiać z kimś po raz ostatni i na dodatek o tym wiedzieć… Wiele razy przeżyłem coś takiego. Z najmłodszym synem zjem po raz ostatni konkretne męskie danie z Bawarii, moich ojczystych stron, o wiele skromniejsze jednak niż ostatni posiłek – le dernier repas – o którym w 1964 r. śpiewał Jacques Brel. Mam nadzieję, że rychłość pożegnania nie odbierze nam apetytu; jak przystało na rodzinę filozofa, nieraz rozmawialiśmy o śmierci. Z córką przeczytam jeszcze raz po angielsku, tak jak lubi, Wachlarz Lady Windermere Wilde’a.

Podobnie jak Wilde żałuję tylko tych grzechów, których nie popełniłem. Może mam na sumieniu za mało szaleństw, za to spędziłem wiele lat z ukochaną kobietą i razem czyniliśmy wiele pięknych rzeczy. Tak właśnie powinny wyglądać ostatnie godziny: niech wieczór należy do nas. Razem zaśniemy i mam nadzieję, że nie zapomnę powiedzieć, a przynajmniej pomyśleć, że to było bardzo piękne życie. Albo użyć słów, które często cisnęły mi się na usta: »Dziękuję, Panie, że podarowałeś mi tak wiele piękna!«”. Robię szybki rachunek grzechów, szaleństw i rozmów o śmierci – kiedy ostatnio odwiedzałam małpy w zoo?

Pisze Pan w swojej książce wiele o tym, jak się dobrze zestarzeć. Ale po co nam w ogóle, jako społeczeństwu, starzy ludzie?

Inne zwierzęta tracą życie zazwyczaj, kiedy są jeszcze stosunkowo młode. Wydaje się, że natura nie lubi starości. Dla nas zrobiła wyjątek. Moim zdaniem dlatego, że ludzkie dzieci potrzebują wyjątkowo dużo czasu, by stać się zdolnymi do samodzielnego życia. Pisklęta ptaków już po czterech tygodniach od urodzenia mogą wyfrunąć z gniazda, człowiek potrzebuje na to czasem więcej niż 20 lat.

Starzy ludzie są więc po to, by pomagać w wychowywaniu i edukacji młodszych, ale przede wszystkim po to, by dodawać im odwagi.

Do czego?

Do życia. Do tego, by je kochali. By nie zrażali się trudnościami i nie poddawali im.

Ale dziś, kiedy świat zmienia się tak szybko, wydaje się, że to młodzi wiedzą lepiej, jak żyć, bo to oni łatwiej przystosowują się do zmian.

Oni przystosowują się do nich i zmieniają za szybko! Za łatwo zamieniają życie analogowe na cyfrowe. Starzy ludzie mogą ich przed tym przestrzec. Bo w życiu liczy się to, czego naprawdę doświadczamy, a nie to, czego doświadczmy w świecie cyfrowym.

Jest jeszcze jedno ważne zadanie, które mają do wypełnienia ludzie starzy: chodzi o to, by stali pomiędzy młodszymi a nieżyjącymi. Młodzi nie czują takiej potrzeby. Uświadamiamy ją sobie dopiero, kiedy tracimy rodziców.

Mam wrażenie, że Pańskie rady dotyczące dobrej starości są użyteczne dla ludzi, którzy mają pieniądze.

Nie zgadzam się. Przyjemność z codziennego życia można czerpać nawet wtedy, kiedy nie ma się specjalnych pieniędzy.

A co z bólem, z chorobą?

Ależ ból jest częścią życia i trzeba to zaakceptować. Dopiero kiedy próbuje się z tym walczyć, wpada się w kłopoty. Problemy i trudności znosi się zresztą łatwiej przede wszystkim dzięki relacjom z ludźmi. Tyle że ich nie da się stworzyć dopiero wtedy, gdy pojawiają się kłopoty, trzeba się o nie zatroszczyć wcześniej. Tymczasem wielu z nas jest tak zajętych, że zaniedbuje pielęgnowanie więzi. I dlatego napisałem tę książkę. By uświadomić ludziom, że o swoją starość trzeba zadbać nie wtedy, kiedy jesteśmy starzy, ale dużo wcześniej.

Mówią, że Pan nie tylko pisze o sztuce życia, ale także ją praktykuje.

Oczywiście! Bez sensu byłoby zajmować się sztuką życia tylko teoretycznie.

A co Pan robi? Może ma Pan na przykład ogród, bo zajmowanie się nim to – jak Pan pisze – jedna z ważnych przyjemności trzeciej ćwiartki życia.

Nie, moja żona ma ogród. Ja zajmuję się tym (tu profesor wskazuje na rośliny na parapecie). Pielęgnując i obserwując je, można dostrzec, jak działa natura. Wiosną rośliny eksplodują do życia, latem i jesienią dojrzewają, zimą umierają. Patrząc na nie, myślimy: ach, więc to tak działa! A ja sam, czy nie jestem częścią tego procesu? Wiosna, lato, jesień, zima, i znowu wiosna! Jestem częścią koła, cyklu życia.

Podchodzimy do parapetu. „Naprawdę sam troszczy się Pan o te rośliny?” – pytam. „Moja żona też uważa, że to zdumiewające” – uśmiecha się prof. Schmid i pokazuje mi swoje ulubione krzaczki kawy. Czego innego można by się spodziewać po miłośniku espresso! Każdy dzień zaczyna od wizyty w kawiarni, gdzie chodzi spokojnie posiedzieć i pomyśleć. To jeden z nawyków, o które się troszczy, nawet gdy jest w podróży. Do siódmej wieczorem słucha muzyki klasycznej, potem popu. „By nie tracić kontaktu z młodymi” – tłumaczy. Lubi Davida Bowie, Amy Macdonald i niemieckich piosenkarzy. „Nie chcę być człowiekiem wczoraj. Słuchając tylko muzyki przeszłości, stałbym się wrogiem teraźniejszości. A moje dzieci żyją przecież w teraźniejszości. Ona mi się wydaje bardzo interesująca”. W młodości poświęcił trzy lata na karierę polityczną, ale ostatecznie z niej zrezygnował. Wygrała filozofia. „Miałem nadzieję, że dzięki niej dowiem się więcej o naturze miłości”.

I wie Pan, czym jest miłość?

To prosta rzecz. Jest tym, czym sądzisz, że jest. Nie ma jednej definicji, jednej prawdy. Co zresztą tworzy mnóstwo problemów między ludźmi, którzy się kochają. Każdy własne wyobrażenie miłości traktuje jak prawdę absolutną, a nie opinię. Ja na przykład długo uważałem, że miłość musi być romantyczna. Tymczasem miłość taka bywa, ale nie może być cały czas. Mnóstwo czasu zajęło mi zaakceptowanie jej praktycznej strony. A to właściwie jej podstawa: jeśli nauczymy się, jak sobie radzić w codziennym życiu, z codziennymi problemami, miłość przetrwa. I wtedy czasem będzie też romantycznie.

To na koniec poproszę o jedną radę dotyczącą starzenia się i jedną dotyczącą miłości.

W sprawie starzenia się: doświadczaj teraz jak najwięcej, zbieraj doświadczenia, które za 20, 30 lat staną się wspomnieniami. A w sprawie miłości: trzeba pytać samego siebie, czy mogę powiedzieć „tak” relacji, w której jestem. A jeśli nie jesteś w żadnej, to jaka miałaby ona być, żebyś mogła jej powiedzieć „tak”. Jeśli nie jesteśmy kochani, starzejemy się szybciej.

 


Przyjemności trzeciej ćwiartki życia 
(można je trenować już wcześniej)

Trzecia ćwiartka życia może być wypełniona aktywnością tym intensywniejszą, im silniejsza radość życia jej towarzyszy. Świadomość kurczenia się życiowych perspektyw sprawia, że chwila obecna bardziej nas cieszy. […] Krokiem do osiągnięcia spokoju ducha jest świadome korzystanie z przyjemności życia i doświadczanie w tym kontekście szczęścia. Większego znaczenia nabierają drobne przyjemności. Ośmielają się wyjść z cienia, bo minął czas orgiastycznych porywów. Szczególną wartość nadaje im świadomość, że nie da się nimi rozkoszować nieskończoną liczbę razy, choć otwarta pozostaje kwestia, kiedy nastąpi ten ostatni raz. Do tego typu przyjemności należą chociażby:
– słuchanie śpiewu kosa wczesną wiosną;
– wąchanie świeżo skoszonej trawy w letni wieczór;
– brnięcie przez opadłe jesienne liście;
– siedzenie w ciepłym wnętrzu, gdy za oknem opadają grube płatki śniegu;
– popijane małymi łyczkami espresso – rozgrzewa duszę i ciało oraz uskrzydla umysł. Życie jest za krótkie, żeby pić złą kawę. Dotyczy to także wina. Zapach jasnobrązowej cremy, smak smoliście czarnego naparu, ekscytujące działanie kofeiny są przyjemnościami, dla których chce się żyć;
– rozmowa. Starość przypomina wieczorne niebo o zmroku. Zachęca ludzi, by usiedli w przytulnym kąciku, porozmawiali ze sobą i snuli opowieści. Byle tylko wzajemnie dawali sobie dojść do słowa i nie powtarzali się bezmyślnie;
– ogrodnictwo. Człowiek się zmienia, gdy obie ręce zanurzy w glebie. W ogrodzie można zaobserwować cykliczne odradzanie się natury: tam czas zatacza koła;
– a seks w podeszłym wieku? Pozwala dłużej zachować młodość. Przestał być straszny, od kiedy w filmach przedstawia się go tak bezpruderyjnie.
 
Źródło: Wilhelm Schmid, „Spokój ducha”
 

Wilhelm Schmid

Urodzony w 1953 r. filozof niemiecki. Studiował na Freie Universität w Berlinie, na Sorbonie i Uniwersytecie w Tybindze. Wykłada na Uniwersytecie w Erfurcie. Za pracę filozoficzną w zakresie sztuki życia otrzymał w 2012 r. niemiecką nagrodę Meckatzer-Philosophie-Preis, a w 2013 r. – szwajcarską Égner-Preis. W Polsce ukazała się jego książka Spokój ducha. Co zyskujemy z wiekiem.
 

Czytaj również:

Śpijcie dobrze
i
„Sen", Pierre Puvis de Chavannes, 1867–70 / Metropolitan Museum of Art
Promienne zdrowie

Śpijcie dobrze

Milena Rachid Chehab

Osiem godzin nieprzerwanego snu w pościeli i na wygodnym materacu to bardzo młody wynalazek. Walcząc z zimową sennością, sprawdźcie, jak radzili się wysypiać nasi przodkowie, co na ten temat sądzą mieszkańcy Namibii i Boliwii, a co trenerzy snu.

„Wielu Europejczyków nie używa wierzchniego prześcieradła, na prześcieradle tylko śpi, a przykrywa się pikowaną kapą lub kołdrą (kołdra ma swoją poszewkę, którą można zdjąć i uprać tak jak prześcieradła)” – te nieznane lądy odkrywał przed swoimi amerykańskimi czytelnikami tygodnik „Time” zaledwie rok temu. Brzmi w sposób równie oczywisty, jak fakt, że ludzkim organizmem steruje zegar biologiczny? No cóż, gdyby to było takie oczywiste, trzech amerykańskich naukowców nie dostałoby ostatnio za to odkrycie Nagrody Nobla. Ale jeszcze w latach 80. nic nie było oczywiste. Co prawda naukowcy już od XVIII w. dowodzili, że liście mimozy otwierają się rano i zamykają na noc (nawet gdy roślina była schowana przed światłem), a w połowie XX w. zidentyfikowano gen sterujący rytmem dobowym u muszki owocówki, ale dopiero Jeffrey Hall, Michael Rosbash i Michael­­­ Young na tyle wnikliwie przyjrzeli się temu genowi, a potem jeszcze dwóm kolejnym (nie tylko u muszek owocówek, ale też u ludzi), by stwierdzić, że produkowane przez nie białka wchodzą ze sobą w pewnego rodzaju taniec. Łączą się lub nawzajem blokują dokładnie w rytmie 24-godzinnym – w tym samym, w którym w naszych organizmach tańczą (sterowane szyszynką regulowaną przez dopływ światła) kortyzol i melatonina zarządzające procesami budzenia się i zasypiania.

Czytaj dalej