Na srebrnej błonie
i
zdjęcie: Immo Wegmann/Unsplash
Doznania

Na srebrnej błonie

Szymon Drobniak
Czyta się 5 minut

Nauka, magia i technika, czyli pochwała analogowej fotografii.

To ironia losu, że tak bezemocjonalnie myślimy dziś o fotografii, która przecież kiedyś miała zamykać dusze ludzi w znieruchomiałych obrazach. Tak mocno ufamy nauce stojącej za każdym zdjęciem – a może po prostu już tyle czasu upłynęło od schwytania pierwszej twarzy w kadrze zdjęcia – że mniej troszczymy się o naciśnięcie spustu migawki niż o przekręcenie włącznika na zmywarce do naczyń. Chyba nawet nabożniejszą czcią obdarzamy mokry tumult w trzewiach owej zmywarki niż to, co wstrzyknięte do wnętrza aparatu fotony robią na jego cyfrowej matrycy.

Fotograficzność obrazu staniała, emocjonalnie spowszedniała. Światło jest za darmo, więc pochwycenie kilku jego promieni w źrenicy mechanicznego oka nic nie kosztuje. Utrwalamy więc sekwencje niemalże identycznych klatek rzeczywistości, tak na wszelki wypadek – gdyby któraś „nie wyszła”. Beznamiętnie nie zdejmujemy palca ze spustu aparatu przez ciężkich kilka sekund, generując szczebiot zwielokrotnionych trzaśnięć udawanej migawki i serię obrazów, które od nieistnienia dzieli tylko wątły strumień elektrycznego prądu.

Tęskno mi do czasów, kiedy zdjęcie było jedno. W erze bez negatywów, w czasach pierwszych dagerotypów wykonanie fotografii było alchemicznym rytuałem, utrwalającym obraz na kawałku metalu raz na zawsze. Wieczność i jednorazowość były w każdym takim zdjęciu, a pachniały one chemicznie metalem i starą apteką. Fotografia nie mogła być powtórzona, skopiowana – dagerotyp stanowił kawałek rzeczywistości, przywiązany do jednej chwili oraz jednego miejsca, gdzie miał okazję się wydarzyć. Magia działa się na srebrnej blaszce, najpierw doprowadzonej do nieskazitelnej zwierciadlaności, a potem preparowanej w obłokach bromu i gęstych oparach podgrzanej rtęci. Zdjęcie nie było mikrosekundowym błyśnięciem, ledwie zlizującym przepuszczony migawką strumyczek fotonów – dagerotyp musiał nażreć się światła, fotografowanie polegało więc na rejestrowaniu długich odcinków rzeczywistości. Tylko to, co miało wystarczająco dużo cierpliwości, żeby na ten czas znieruchomieć, było wrysowywane w półcienie srebrzystego pozytywu – ruchomość świata znikała w szarej, rozmytej poświacie.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

By widzieć szybsze momenty i bardziej pochopne zdarzenia, fotografia przeniosła się z zimnych, srebrnych blaszek na szeleszczący zwitek fotograficznej błony. Jest więc klisza – uwielbiam to słowo. Szeleści, zupełnie jak puszczony wolno pukiel celuloidu. W kliszy zamknięte są kryształki, całe plantacje i połacie mikroskopijnych klejnotów, maleńkich wielościanów zbudowanych z nietrwałego bromku srebra. Prosta substancja, dwa zwyczajne atomy. Wszystko utopione w zastygniętej żelatynie. Drogocenne srebro, cuchnący brom, zwierzęcy kolagen. Jakie to na wskroś analogowe! Gdy bierzesz do ręki kasetę kliszy, kryształki soli srebra tam śpią, niespokojnie drzemią, śniąc o skaczących elektronach i kotach Schrödingera. Przenosisz je więc na tym zwitku celulozy, w ciemności wyciętej kasetą ze świetlistości świata. Kiedy byłem dzieckiem, bałem się brać do rąk blaszane puszki z kliszami – jakby samo dotknięcie miało je rozszczelnić i zalać zabójczym światłem.

Klisza trafia do aparatu, gdzie ją rozciągasz nad szkłem soczewki. Chwilę się wahasz, bo teraz musisz poświęcić kawałek drogocennej światłoczułości, zniszczyć ją światłem, by zaczepić płat filmu o zębaty mechanizm. Potem, już w zatrzaśniętej komorze, w ciemności ustawia się świeży kadr pełen kryształków naprzeciw zaślepionej migawką przysłony. Dźwignie się poruszają, migawka na chwilę pęka – pewnie myślisz, że zdjęcie już jest. Ale nie. Na fotograficznej błonie właśnie tyrpnęliśmy światłem kryształowe piksele. Tam, gdzie w pole widzenia soczewki dostał się promień światła, szturchnięte nim bromki srebra pękły na kawałki. Wewnątrz każdego kryształu tkwi teraz czarna kiść kilkunastu atomów srebra. Są ich na kliszy miliony i miliardy, powidoki utrwalonego kadru, duchy rzeczywistości – tak małe, że niewidzialne. Gdybym wywlókł teraz te dotknięte światłem kawałki kliszy z aparatu, niczego na nich nie dostrzegę. Oczywiście, że tego nie robię. Naciągam tylko sprężynę migawki, gotowej teraz do zobaczenia kolejnej chwili. Kadr wciąga się w zwoje kliszy, dotyka innych widmowych kadrów – ja muszę uwierzyć, że one tam naprawdę są, w tych srebrnych kiściach i tyrpniętych kryształkach. Na czas kolejnych 35 klatek ciągle jeszcze zniszczalne: wystarczyłoby uchylić wieka aparatu – i już, bałwan światła wpada, obsiewa wszystko zarodkami srebra.

Od tej chwili ten obraz dziać się będzie w ciemności. Nawet gdy na koniec ktoś nawleka te kadry na coraz to nowe szpule i namacza w kolejnych substancjach z dala od wnętrza aparatu – wszystko w spokojnej ciemności, aby nie drażnić kryształków niezmienionych światłem, by potem wreszcie rozpuścić je, a tym widmowym kiściom dać urosnąć w srebrne opiłki, czarne punkciki ostatecznych pikseli. Widocznych, już nie hipotetycznych, kropek czerni tam, gdzie spadły fotony.

Potem rozciąga się między palcami tę kliszę, mówi się – wywołaną. Bo to w gruncie rzeczy wywołane z niej duchy, plasterki świata najpierw sfotografowane na niby, tymczasowo, a wreszcie już tylko srebrne, odwrócone światy z czarnymi słońcami i białymi cieniami opartymi o ściany domów. Negatywy. Wybierasz wtedy te, które wydają się w porządku, udając, że widzisz w nich swój prosty, pozytywowy świat. Nawet jeśli tam tylko ołowianoszare twarze i dłonie jak wystrugane z grafitu. Z tych kadrów udaje się potem odzyskać ludzkie obrazy, gdzie światło i ciemność są na swoich miejscach. Znowu w poruszeniach srebrnych kryształów – tym razem w płachcie fotograficznego papieru, ale w zasadzie w tym samym procesie.

W fotografii powstają dwie rzeczy. Powstaje zdjęcie, schwycona w płaszczyźnie siateczka srebrnych pikseli. Ale powstaje też flaszka pikseli niechcianych, w pośpiechu wypłukanych z ciemniejącego obrazu utrwalaczem, tych nigdy nieporuszonych światłem, spokojnie i nieświadomie czekających w kliszy kryształków. Powinno się brać te flaszki z fotograficznej ciemni i stawiać pod ścianą z wiszącym na niej zdjęciem. Na nim – rzeczywistość, która zdecydowała, co ma z niej na zawsze być widoczne na kliszy. W butelce – negatyw rzeczywistości, piksele przez nią niewybrane, rozpuszczone w mętnym roztworze atomy srebra. Można by je wytrącić, przetopić i nosić potem zimny oraz ciężki kawałek srebra na srebrnym łańcuszku.

Sławomir Mrożek, Diogenes Verlag AG – rysunek z archiwum, nr 1003/1964 r.
Sławomir Mrożek, Diogenes Verlag AG – rysunek z archiwum, nr 1003/1964 r.

 

Czytaj również:

Tęcze równoległe
i
rysunek: Marek Raczkowski
Żywioły

Tęcze równoległe

Szymon Drobniak

Ptaki stroszą pióra mieniące się nadfioletem, jaszczurki lgną do rozjarzonych podczerwienią kamieni. Świat barwny zwierząt wykracza daleko poza dostępne człowiekowi spektrum.

Wszechświat pławi się w fotonach. Jest jak pękata, lśniąca wiśnia zanurzona w słodkim likierze – ocieka promieniowaniem, strzela na wszystkie strony okruchami świat­ła. Światła najdzikszego: kosmiczne obiekty, potwory ulepione z superciężkich materii, plujące na wszystkie strony każdym możliwym promienistym smakiem. Leżę pod tym kosmosem, na twardej drodze zapomnianej przez koła samochodów. Pobliska Puszcza Białowieska oddycha nocą, do ziemi dociska mnie kopuła ciepłego lipcowego powietrza. I wchłaniam wszechświat oczami, przez dwie łapczywie rozkurczone dziurki wykłute w tęczówkach.

Czytaj dalej