Na czym polega wolność
i
Festiwal w Jarocinie, 1993 r. (źródło: Wikimedia Commons)
Przemyślenia

Na czym polega wolność

Rozmowa z Rafałem Księżykiem
Anna Wyrwik
Czyta się 16 minut

Przełom lat 80. i 90., czas chaosu i nowych możliwości, czas, gdy muzyka miała wiele do powiedzenia i głosem kolejnych artystów wiele mówiła i o PRL-u, i o startującej III RP. Piosenki, albumy, teledyski, kluby i sale prób, komuny i squaty, ręcznie robione ziny, plakaty, energia, pasja, kreatywność, artystyczne, społeczne i narkotyczne eksperymenty, czyli ogólnie ostra jazda bez trzymanki w dzikich czasach, gdy wolność była na pierwszym miejscu. Książka Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989-1993 z muzycznego punktu widzenia opowiada o czasach, w których działo się tak wiele, że trudno było nadążyć. Z jej autorem Rafałem Księżykiem, dziennikarzem muzycznym, rozmawia Anna Wyrwik. 

Anna Wyrwik: Piszesz o latach 90., że one były takimi naszymi polskimi latami 60. Wielu twierdzi, że lata 60. umarły 6 grudnia 1969 r. na Altamont Speedway Free Festival, gdy na scenie grał zespół Rolling Stones, a pod sceną jeden z członków gangu motocyklowego Hells Angels, który został przez Stonesów wynajęty do ochrony koncertu, zabił 18-letniego Mereditha Huntera. Twoja książka opowiada o latach 1989-1993, a w jednym z wywiadów powiedziałeś, że takim punktem granicznym w Polsce był Festiwal w Jarocinie w 1993 r. Co się wtedy wydarzyło?

Rafał Księżyk: Z racji natłoku materiału musiałem wybrać okres, na którym się skoncentruję, i wybrałem ten najbardziej burzliwy, gdy skończył się PRL, ale nowa, kapitalistyczna epoka jeszcze na dobre się nie osadziła. Pewnym zamknięciem tej międzyepoki jest właśnie Jarocin ’93. Pracowałem wtedy w festiwalowym biurze prawnym. Za kulisami widziałem cwaniaków biznesmenów, którzy chcieli podpisywać kontrakty, na dużej scenie pojawiły się zespoły naśladujące MTV, ale najwięcej zadziało się na małej scenie. Zdesperowani punkowcy, którzy dojeżdżali do Jarocina z najdalszych zakątków kraju, demolowali sprzęt i zdzierali nieskazitelne designersko sztrajfy Marlboro Music, głównego sponsora festiwalu. To był sygnał, że nowa Polska nie wszystkim się podoba i nie wszyscy czują się beneficjentami przemiany ustrojowej. Ten festiwal w ogóle kapitalnie pokazał wrzenie, które buzowało wtedy w całym kraju, czego przykładem były choćby antyklerykalne piosenki Piersi Pawła Kukiza, Proletaryatu i Brygady Kryzys. W nowej rzeczywistości Kościół katolicki był bardzo hołubiony, tymczasem masa młodych ludzi wściekła się, kiedy do szkół wprowadzono religię. Finałem tego dzikiego okresu transformacji był rok następny, a konkretnie 4 lutego 1994, kiedy weszła w życie Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych, czyli tzw. „ustawa antypiracka”, która uporządkowała podwórko i zapoczątkowała legalny biznes. Pojawiły się przedstawicielstwa zachodnich koncernów fonograficznych, duże pieniądze na promocję i zaczęło się formatowanie mediów. Już nie można było grać tego, co się chciało, tylko to, co było na playliście, a na playliście głównie było to, co trzeba było zagrać, bo wynikało to z różnego rodzaju umów reklamowych i innych układów. Skończył się okres twórczego chaosu, który do tej pory dawał o sobie znać także w „głównonurtowych” mediach.

Festiwal w Jarocinie jest przez niektórych uważany za legendę, a z kolei inni do tej legendy podchodzą z dużym dystansem. Jak jest z tym u Ciebie?

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ja też podchodzę z dystansem. Jarocin był nie tylko oazą wolności, ale też polem doświadczalnym dla służb bezpieczeństwa i socjologów. Na pewno w latach 80. była tam grana najciekawsza muzyka tamtych czasów, ale ona broni się niezależnie od legend.

Dzika rzecz kojarzy mi się z Please kill me. Punkową historią punka Legsa McNeila i Gillian McCain i to nie tylko ze względu na tematykę, ale też fakt, że oddajesz wiele przestrzeni do wypowiedzi swoim bohaterom. Jak w ogóle wyglądała praca nad Dziką rzeczą?

To skojarzenie nie jest przypadkowe. Stwierdziłem, że dobrze będzie, jeśli najwięcej głosu oddam ludziom, którzy w tych wydarzeniach uczestniczyli. Niekiedy z zaskoczeniem odkrywałem wśród nich niesamowitych gawędziarzy, jak w przypadku fotografa Roberta Laski, na którego wspomnieniach bazuje rozdział o Łodzi. Please Kill Me ośmieliła mnie do takiego stylu pisania, ale wynika on też z doświadczeń przy moich wcześniejszych książkach, które miały formę wywiadów rzek. Książki o muzyce niepoważnej powinny bazować na wspomnieniach, anegdotach, zwariowanych historiach opowiadanych żywym językiem. Dla mnie pisanie jest pasją, pomaga mi organizować sobie życie i w pewnym momencie przyszła pora na taki właśnie temat. Lata 90. są teraz w modzie, a skoro miałem to wszystko w głowie, postanowiłem opisać ten czas od strony muzyki, której dzisiaj się już tak bardzo nie pamięta. Przyczynkiem było też to, że często słyszałem z ust młodych, inteligentnych ludzi, że soundtrackiem polskiej transformacji jest disco polo. Moim zdaniem to kompletna bzdura, nie spotkałem nikogo, kto czułby się poruszony czy zainspirowany disco polo. Soundtrackiem była właśnie dzika, rockowa muzyka.

Czytając Dziką rzecz, dużo myślałam o tych wszystkich freakach, których opisujesz. My często o takich szalonych, kontrkulturowych postawach myślimy w kontekście tego, co się działo na Zachodzie, a nie zdajemy sobie sprawy, że u siebie mieliśmy równie, a może i bardziej zwariowaną scenę. Piszesz o takich zespołach, jak Los Loveros, Kinsky czy Houk, które w jeździe po bandzie śmiało mogą konkurować z muzykami z Ramones czy The Stooges. Zresztą opisujesz też ciekawą historię, jak Iggy Pop z ekipą uciekli z jakiejś imprezy w Polsce, a to znaczy, że musiało być naprawdę ostro. Skąd się brało to całe szaleństwo i życie na maksa?

Wiadomo, że bunt i niemyślenie o jutrze powtarzają się w każdym nowym pokoleniu na większą lub mniejszą skalę. Czasy sprzyjały tej większej. PRL był epoką, w której dało się żyć bez pieniędzy, bo wiele rzeczy było od państwa, wyżywić się można było za niewielką kwotę, nikt nic nie miał, więc nie było powodów do zazdrości i rywalizacji. Dla ludzi, którzy nie byli zaprogramowani na kończenie szkół i robienie karier, był to czas, kiedy można było dryfować i robić swoje. Na tej zasadzie działała większość alternatywnych i undergroundowych muzyków z lat 80. Koncertów nie było wiele, dostawali za nie grosze, ale jakoś potrafili przeżyć. Nowa epoka stworzyła nowe możliwości, w tym te wszystkie miniaturowe kluby, które też płaciły nędzne pieniądze, ale dawały poczucie, że jest gdzie grać i można próbować żyć z muzyki. Poczucie, że mamy „zahut”, jednak koniecznie przez „t” i „h”, jak z utworu Maxa i Kelnera, bo to nie był Zachód. Z drugiej strony, wraz z otwarciem granic do Polski i tych wszystkich szalonych głów trafiły narkotyki. W latach 80. waliło się kompot, jak Rysiek Riedel, po którym ludzie totalnie odpadli ze smutnej PRL-owskiej rzeczywistości, albo była trawka-samosiejka dająca lekkie szumy dopiero po spożyciu całego słoika. I w pewnym momencie z Berlina i Amsterdamu zaczęły wjeżdżać konkretne narkotyki. Nastała moda na kwasy i imprezy techno, gdzie te kwasy się brało, co wysyłało ludzi na orbitę, z której nie wszyscy wrócili. Była to ewidentna reanimacja klimatów hipisowskiej, psychodelicznej utopii, która u nas się z tą wolnościową epoką i transową elektroniczną muzyką świetnie sklejała. Przywożono też nasiona marihuany i ludzie zaczęli robić własne hodowle. Stawiam tezę, że z tych wyhodowanych w polskich szafach oświetlonych lampkami plonów wyrosły takie zespoły jak Kaliber 44 czy Molesta Ewenement. Aż w końcu w myśl hasła o przedsiębiorczości do głosu doszli polscy producenci amfetaminy i gangsterzy, którzy na jej dystrybucji zarabiali. O polskiej amfetaminie mówiło się, że jest najlepsza na świecie. W Polsce gdzieś w latach 1991–1993 wylała się ona tak obficie, że wciągali wszyscy, od licealistów po biznesmenów. Amfetamina, która kasuje subtelniejsze uczucia z empatią na czele, a w zamian daje napęd, w diabelski sposób zgrała się z nowymi czasami, gdy wpajano nam, że wszyscy powinni robić kariery, brać sprawy w swoje ręce i rozkręcać biznesy. Oczywiście działało to na krótką metę i wielu ludzi zmieniło w zombie. Nie ma co jednak ukrywać, wejście konkretnych dragów dało wielu zespołom takiego kopa, że przekraczali samych siebie. Z wariackiego Houka dwóch artystów nie dożyło naszych czasów, trzech z kwartetu Los Loveros również. To są ofiary tamtej epoki, które przeleciały jak meteory, zabłysły i stały się symbolem przekroczeń. Tamte czasy sprzyjały straceńcom, którzy z PRL-u wynieśli poczucie, że nie trzeba dbać o jutro, a nowa epoka tylko podkręciła tempo i z tego wyszła dzika rzecz.

Jak wielkie miała znaczenie muzyka w tym czasie przełomu i przejścia z PRL-u do III RP?

O tym boomie rockowym na wielkie, stadionowe koncerty takich zespołów, jak TSA czy Lombard mówi się, że to był wentyl bezpieczeństwa dla młodzieży. Później pojawił się etos jarociński, o którym już mówiliśmy. Ewidentne skojarzono muzykę rockową z wolnością, co miało rację bytu już w latach 60. Dla młodych ludzi w PRL-u ta muzyka była czymś więcej, oknem na świat, wpuszczała świeże powietrze. Z czasem muzyka alternatywna okazała się trzecią drogą. Kiedy rozmawiałem z takimi ludźmi jak Robert Brylewski czy muzycy z Dezertera, to oni ewidentnie odcinali się od dychotomii komuna – opozycja. Byli zupełnie poza tym, próbowali tworzyć swój odrębny świat i stawiać na indywidualność, mikrospołeczności cementowane wspólną pasją. W czasach transformacji ta trzecia droga miała największe pole do popisu, bo pokazywała przestrzeń wolności, kreatywności, zabawy nieuwikłanej w nasze polskie konflikty. A to był już czas, gdy dawna opozycja zaczęła walczyć o stołki, pokazując się często od żenującej strony. W dodatku weszły do gry bezwzględne mechanizmy rynkowe. Równocześnie na tej trzeciej drodze dochodziło do sojuszy muzyki, sztuki i ruchów obywatelskich, jakie nigdy wcześniej ani później nie miały miejsca.

Lata 90. to fascynujący czas z wielu perspektyw. Gdybyś miał wymienić trzy utwory, które najlepiej go obrazują to…

…to pierwszym takim utworem jest dla mnie Mamy Zahut Maxa i Kelnera. Świętej pamięci Paweł „Kelner” Rozwadowski w Dzikiej rzeczy opowiedział o pasażu „Wiecha” w śródmieściu Warszawy, gdzie kwitł uliczny handel, będący realizacją naszego snu o Zachodzie. I o tym śpiewa do muzyki Brylewskiego, która adaptuje czarne beaty. To też ciekawe, że wszystkie ważne płyty tamtej epoki, czyli Izraela, Apteki, Kazika czy właśnie Maxa i Kelnera bazują na nowoczesnym, czarnym rytmie z getta, jakbyśmy właśnie takiej muzyki z getta potrzebowali, żeby wejść w czas transformacji. Drugi utwór to Jeszcze Polska Kazika i to koniecznie z teledyskiem nakręconym na nieistniejącym już bazarze w Gdańsku. Dziś ta scena wydaje nam się, jakby wyjęta z zamierzchłych czasów i to z Syberii, a tymczasem taka była wtedy Polska. Trzeci utwór to cover Korowodu Marka Grechuty w wykonaniu Apteki. Apteka wzięła za mordę ten poetycki numer owiany koturnową krakowską aurą, wrzuciła na pętlę prymitywnego, przyspieszonego hip-hopowego beatu i wykrzyczała szybko i nonszalancko. Zrobił się z tego taki studyjny jam, gdzie muzycy na jakimś rauszu serwują uliczne pokrzykiwania typu „ch.. w d… temu, kto sprzyja dzielnicowemu”. Wzniosły Korowód ląduje na ulicy w pijanym widzie i z jednej strony to się wydaje tego utworu upadkiem, ale z drugiej on dalej jedzie z uliczno-żulersko-chuligańskim napędem. To jest korowód nowych czasów z narkotykami, szemranymi biznesami, przewałami finansowymi i politycznymi.

Zostawmy lata 90., bo o nich można przeczytać w Dzikiej rzeczy, i przejdźmy do czasów współczesnych. Kiedyś pytanie o gusta muzyczne było jednym z pierwszych, gdy poznawaliśmy nowych ludzi, muzyka nas określała i charakteryzowała, a teraz tej muzyki jest o wiele mniej. Co się stało?

Zgadzam się, że jest jej o wiele mniej, że już nie jest taka ważna i też przestała być spoiwem towarzyskim. Wydaje mi się, że w nawale bodźców, które sączą się do uwagi młodych ludzi za pośrednictwem smartfonów, muzyka nie jest już tak atrakcyjna. Przestała być oknem na świat, zadziwiać wyobraźnię i inspirować. Ale ciekawym doświadczeniem jest dla mnie Strajk Kobiet, który w moim odczuciu jest czymś więcej, bo też strajkiem młodych ludzi. Na protestach, które widziałem w Warszawie, 80% ludzi to były osoby poniżej 30. roku życia. Dla nich to jest doświadczenie pokoleniowe. Z zapartym tchem słuchałem, jak dużo było na tych protestach muzyki, no bo jak ktoś idzie na protest, to już nie może gapić się w telefon. Przedziwne, jak szeroki wachlarz tej muzyki się tam pojawiał, np. Bajm, który w moim odczuciu jest kwintesencją mieszczaństwa, grający na żywo bębniarze, z których jedni grali na werblach rytm marszowy, a inni karnawałowe batucady i oczywiście słynna przeróbka Call On Me Erica Prydza stworzona przez Cypisa. Jak się szło ulicą Mickiewicza w kierunku placu Wilsona, to widać było, jak ludzie wystawiają głośniki na parapety albo słuchają muzyki z telefonów. Miasto zabrzmiało muzyką, ale ja miałem wrażenie, że jest to przedłużenie Internetu z masą różnych zmieszanych komunikatów. Nie istnieją hierarchie estetyczne, granice stylistyczne, wszystko jest doraźną mieszanką działającą na zasadzie pigułek energii, które są pod ręką, strzępków haseł dokładanych do starych przebojów, bo te przeboje mają chwytliwy rytm.

W książce cytujesz Marcina Millera, który powiedział, że „rewolucja ma swoją rocknrollową podstawę”. Ja na protestach czułam się trochę jak na festiwalu i też zwróciłam uwagę na te muzyczne aspekty. Na fali protestów albo też na fali ogólnego wkurzenia pojawiło się kilka utworów, ale zastanawiam się, czy może z tego wyrosnąć coś muzycznie większego i trwalszego, tak jak to bywało w przeszłości.

No właśnie, w przeszłości tak bywało, a teraz, z racji pandemii, wiemy, że wszystko się zmieniło i nie wiadomo, jaki będzie świat jutro. Pewne jest jedno, ta młodzież zaktywizowana protestami i ich tłumieniem już dała znać, że jest pokoleniem z charakterem, które zmieni ten kraj, i całe szczęście. Jest pole do popisu po kompletnym bankructwie idei Pokolenia JPII. Czy temu jednak będą towarzyszyć istotne zjawiska muzyczne, wątpię, ale w tym wypadku nie jest to najważniejsze.

W książce dużo piszesz o klubach muzycznych, które przecież zawsze miały ogromne znaczenie, bo tam ludzie poznawali artystów, artyści poznawali przyszłych wydawców i managerów… A teraz to wygląda zupełnie inaczej. Jest jeszcze jakaś nadzieja dla klubów?

Kluby napędzają młodzi ludzie i często, gdy byłem świadkiem plajt klubów muzycznych, to właściciele mówili, że ich klienci już nie przychodzą, bo mają dzieci i kredyty, a młodym się nie chce, bo mają wszystko w telefonach. Ostateczny cios klubom zadała pandemia. Trzeba mieć nadzieję, że ten nowy świat, który po niej nastąpi, zaskoczy nas czymś pozytywnym. Może się okazać, że wyposzczeni po kwarantannach młodzi ludzie na nowo docenią bezpośrednią wymianę informacji, emocji oraz kontaktów i zaimprowizują wielkie imprezy w pustostanach po upadłych centrach handlowych.

Jak wcześniej powiedziałeś, zatrzymujesz swą opowieść mniej więcej wtedy, gdy wchodzi „ustawa antypiracka”, czyli gdy muzyka zaczyna się profesjonalizować. Jesteśmy dwadzieścia kilka lat później i jak dziś opisałbyś polską scenę muzyczną?

Scena jest bardzo różnorodna. Nie potrafiłbym znaleźć wspólnego mianownika. Jedno się nie zmienia – najmniej ciekawy jest mainstream. W niszach znajdziesz wszystko.

Polska literatura, kino, teatr czy sztuki wizualne mają mocną pozycję w świecie. A jak jest z polską muzyką ?

Co jakiś czas zaglądam do katalogu wytwórni Mego z Wiednia. Mam do niej sentyment jeszcze z lat 90., kiedy zaczęła publikować eksperymentalną elektronikę na wysokim szczeblu wtajemniczenia, wszystkie te glitche, zabawy z częstotliwościami. Niedawno wydała tam płytę polska artystka, której ja z Polski nie kojarzyłem, Ewa Justka, mieszkająca w Wielkiej Brytanii. Albo Jacaszek, który nagrywa dla brytyjskiej wytwórni Touch, niezmiernie prestiżowej instytucji. Kapitalna sprawa pokazująca, że już przeminął ten czas, gdy trzeba pytać: „a co ci polscy artyści?”, bo to są europejscy i światowi artyści, którzy komunikują się raczej ze światem niż w obrębie jakiejś polskiej sceny. Tak jest z wieloma producentami z kręgu tanecznej elektroniki. Jedynym globalnym brandem, który wprowadziliśmy na światowy rynek muzyczny, jest Polish black metal w różnych odcieniach, od Behemotha po Mgłę i Furię. Ciekawe, że coraz częściej polskie zespoły stają się prawdziwymi pupilami zazwyczaj ksenofobicznie usposobionych dziennikarzy anglosaskich, myślę tu o Trupie Trupa czy Starej Rzece. To jasne, że świat nie potrzebuje polskiego popu, ale w wyspecjalizowanych niszach nie mamy się czego wstydzić.

Lata 90., o których piszesz, charakteryzowały się dużą wolnością, swobodą, tolerancją dla inności i wszelkich dziwactw. A teraz można się poczuć, jakby te wszystkie wolnościowe i postępowe zdobycze zostały zmiecione. Co takiego się wydarzyło?

Okres, który opisuję, to był szczególny moment, który potrafił otwierać ludzi. Runął obsesyjny ustrój i był entuzjazm. Była też zmiana warty w mediach – stare kierownictwa się waliły, nowego układu jeszcze nie było i to był czas, kiedy więcej osób mogło wejść na antenę i pokazać coś od siebie. Generacja muzycznych i nie tylko muzycznych freaków pokazywała reszcie Polaków, na czym ta wolność może polegać. Muzycy z undergroundu jako pierwsi realizowali, w skali mikro, idee społeczeństwa obywatelskiego. Tyle że zwyciężyła opcja, w której wolność Polacy utożsamili z okazją do zarabiania pieniędzy. Wspomniany etos przedsiębiorczości i duch mieszczańskiego dorobkiewiczostwa pokonały wyobraźnię. Ale teraz wyszły na ulicę dzieciaki tych sytych beneficjentów lat 90. Ciekawe, najwyraźniej są głodne nowej dzikiej rzeczy.

Dzięki Dzikiej rzeczy o wielu artystach czy zespołach usłyszałam po raz pierwszy, podczas lektury niektóre albumy przesłuchałam pierwszy raz. Na tej dzikiej scenie byli tacy, których życie zostało dobrze udokumentowane w biografiach, wywiadach rzekach czy filmach dokumentalnych, ale też tacy, o których książek czy filmów nie ma. Czyich biografii brakuje Ci najbardziej?

Na pewno przydałby się film albo książka o trójmiejskiej scenie alternatywnej. Niby każdy wie, o co chodzi, ale wiedza ta ogranicza się do Apteki i Bielizny, a już o zespołach Szelest Spadających Papierków czy Pancerne Rowery słyszało niewiele osób. Ciekawe i zasługujące na większą dokumentację są wrocławskie działania wokół grupy Kormorany, tym bardziej że to wiąże się z grupą plastyczną Luksus, z której wyłonił się zespół Klaus Mitffoch albo Kaman i jego Miki Mousoleum. Serialowym tematem są narodziny polskiej potęgi metalu. Historia jest osnuta wokół rywalizacji dwóch wydawców i producentów, czyli Mariusza Kmiołka, który prowadził czasopismo „Thrash’em All” i Carnage Records, oraz Tomasza Dziubińskiego, który wydawał „Metal Hammera”, prowadził wytwórnię Metal Mind i robił Metalmanię. Nie znam dokładnie tego środowiska, ale widzę to tak, że byli to dwaj zwaśnieni i rywalizujący ze sobą producenci, którzy mieli swoje gazety, swoje wytwórnie, stajnie, a oczywiście na początku wszystko to polegało na jeżdżeniu małymi fiatami z kartonami pełnymi kaset – sceny do serialu gotowe. Ciekawe było też środowisko polskiego hardcore punka. W porywach to było z kilkanaście tysięcy ludzi i oni mieli własne kontakty ze sceną europejską (takie zespoły, jak Ahimsa, Post Regiment czy Dezerter potrafiły miesiącami koncertować po Europie, jeżdżąc po squatach). Byli bardzo kreatywni i świetnie zorganizowani, wydawali swoje ziny, mieli swoje wytwórnie, robili dużo koncertów i stanowili kanał, przez który trafiały do Polski hasła związane z feminizmem, ekologią, prawami zwierząt, działalnością Antify – takie laboratorium przyszłości, jeśli idzie o idee. Szczególnym zjawiskiem była muzyka punko polo czy też jabol punk, czyli zespoły typu Zielone Żabki czy Smar SW. Wtedy wydawało się, że to jest muzyka tej pozostawionej na boku transformacji zatęchłej prowincji, czyli młodzieży, która wącha kleje, pije jabole i nie ma przyszłości… Ta scena była otwarcie wyśmiewana przez hardcore’owców, którzy z kolei byli swego rodzaju oświeconą elitą sceny niezależnej, pochodzącą głównie z dużych ośrodków. Tymi zespołami zajął się potem Jerzy Owsiak, który puszczał ich w Trójce i na nich zaczął rozkręcać swoje festiwale muzyczne. Ciekawe by było, gdyby ktoś odnalazł te wszystkie kasety, a wydano ich kilkaset, bo działało kilka wytwórni wyspecjalizowanych w punko polo, i przeanalizował pod kątem polskiego ducha czasów transformacji. W tej epoce drzemie masa tematów do podjęcia.

O czym będzie Twoja następna książka?

Jeszcze nie wiem. Właśnie stuknęła dekada, odkąd zająłem się pisaniem książek. Ukazało się ich dziewięć, więc mogę sobie pozwolić na odpoczynek i odrobinę odcinania kuponów. Na fali Dzikiej rzeczy ukazało się wznowienie Kryzysu w Babilonie, czyli wywiadu rzeki z Robertem Brylewskim. A zaraz potem uaktualniony o cztery rozdziały o ostatnich wyczynach Kazika wywiad rzeka z nim pt. Idę tam gdzie idę. Dalej. A ja zastanawiam się, w co chcę zainwestować czas i uwagę, bo tematów jest dużo, a czasem i uwagą trzeba mądrze gospodarować.

Czytaj również:

Najlepiej słucha się muzyki na żywo, trzymając w ręku piwo
i
Festiwal w Jarocinie, 1993 r., zdjęcie: Krzysztof Maria Krawczyk (CC BY-SA 4.0)
Przemyślenia

Najlepiej słucha się muzyki na żywo, trzymając w ręku piwo

czyli rozmowa z Wojciechem Kozielskim
Anna Wyrwik

Weltschmerz Hardcore to powieść o Macieju Wolnym, który wchodzi w świat punk rocka i już w nim zostaje. To Polska PRL-u lat 80. na przykładzie śląskiej prowincji i świat XXI w. na przykładzie Londynu. Pierwsi przyjaciele, pierwsze tanie wina w parku, pierwsze fajki, pierwsze koncerty, przegrywane kasety w pudełkach ze skserowanymi okładkami, milicja ścigająca za długie włosy, rygorystyczna szkoła i młodzieńczy bunt, a przede wszystkim muzyka odkrywana na wszelkie możliwe sposoby, przeżywana nie tylko estetycznie, ale też ideologicznie jako podłoże drogi życiowej oraz jeden z powodów marzenia o wolności i lepszym świecie. Z autorem Weltschmerz Hardcore Wojciechem Kozielskim rozmawia Anna Wyrwik

Anna Wyrwik: Piwo czy muzyka?

Czytaj dalej