Mój anioł stróż Wallander
i
Zdjęcie: Michael Skok/Unsplash
Przemyślenia

Mój anioł stróż Wallander

Anna Rembowska
Czyta się 6 minut

Kiedy czuję się bardzo zmęczona albo zdołowana, przytłoczona zmartwieniami, potrzebuję opieki i właściwego towarzystwa. Trochę fikcji, którą zaproszę do mojego mieszkania i która stanie się dla mnie, na krótki czas, światem prawdziwszym i bliższym niż moje własne życie. Zanim zrezygnowałam z telewizji, oglądałam w takich chwilach kanały kulinarne. Widok dużych ilości masła, siekanie i mieszanie czasem pomagały rozproszyć natrętne myśli i zasnąć.

Prawdziwego poczucia bycia zaopiekowaną zaznałam jednak dopiero wtedy, kiedy świadomie zaczęłam wybierać sobie towarzyszy niedoli. Długi czas była to Clarice Starling, bohaterka Milczenia owiecHannibala Thomasa Harrisa. Jednak zarówno Jodie Foster, jak i Julianne Moore wcielające się w Starling w ekranizacjach Demme’a i Scotta wciąż nie były optymalnym wyborem i oczywiście nie dlatego, że fizycznie nie łączy mnie z tymi aktorkami właściwie nic. Obie były totalnie pochłonięte pracą – ta cecha czyniła je idealnymi bohaterkami tych historii, ale też odczłowieczała i upraszczała je nieco. Były zbyt niezłomne w swojej pasji, żebym mogła się w nich przejrzeć – całe ich życie podporządkowane było imperatywowi i ambicji ścigania zła. Między scenami z laboratorium kryminalistycznego, z narad w siedzibie FBI, podróży w kolejne miejsca zbrodni, oględzin zwłok, stawiania czoła męskim koteriom i szowinizmowi można było dostrzec ich samotność, zmęczenie, czasem rezygnację. Ale dla mnie to było zbyt mało, choć, jak przeczytałam gdzieś, w rankingu Amerykańskiego Instytutu Filmowego Clarice Starling została umieszczona na wysokim szóstym miejscu w kategorii „najlepszego głównego bohatera/bohaterki” w 100-letniej historii kina, zyskując tym samym zasłużoną najwyższą pozycję wśród postaci pierwszoplanowych płci żeńskiej.

Mój najwierniejszy przyjaciel miał dopiero nadejść. Odkąd go poznałam, 15 lat temu, nie rozstajemy się. Nazywa się Kurt Wallander. Jest starszy ode mnie o 32 lata i pracuje jako inspektor kryminalny w policji w Ystad. W mojej świadomości wciąż pracuje, choć w ostatniej z cyklu 12 książek, których jest bohaterem, zaczyna chorować na alzheimera, co kładzie kres jego karierze w policji. To właśnie Wallander stał się towarzyszem moich trudnych, smutnych, wypranych z nadziei dni i godzin. Mimo że jest postacią z powieści kryminalnych, po które sięga się przecież głównie dla rozrywki i zabicia czasu, mnie towarzyszy już od wielu lat jak ktoś najbliższy, a książki, których jest bohaterem, to jedyne kryminały, które zachowałam w mojej bibliotece i które cenię tak samo jak „stojących” obok Alberta Camusa, Trumana Capote’a, Pära Lagerkvista czy Antoniego Czechowa. Nie inaczej jest z filmami – Wallander to bohater kilku serii odcinkowych, w których wcielają się w niego różni aktorzy, w tym moi ulubieni Krister Henriksson i Kenneth Branagh. Choć dla mnie prawdziwy Wallander będzie zawsze miał twarz Henninga Mankella – autora, który dał mu życie.

Dlaczego facet ze szwedzkiej policji, w którym na pewno bym się nie zakochała i który nie sprawia, że moje serce szybciej bije, zyskał w moim domu status niemalże członka rodziny? Dawno rozwiedziony, mieszka sam. Jego kontakty z dorosłą córką i starym ojcem są burzliwe i dość powikłane – czyli ma rodzinę, ale czasem, jakby jej nie miał. Wkłada dużo starań w próby bycia wystarczająco dobrym ojcem i synem, ale nierzadko zdarza się, że czuje się rozczarowany i sobą, i bliskimi. Nie jest zbyt towarzyski. Często zło, z którym styka się na co dzień w pracy, sprawia, że czuje się przytłoczony, zadaje sobie pytania o sens swojej zawodowej drogi, o zmieniającą się społeczność, w której żyje, a którą przestaje rozumieć… Pytania, na które nie ma odpowiedzi, nie pomagają mu ani w pracy, ani w życiu, ale są ich codzienną treścią. Jak każdy z nas, Kurt Wallander marzy czasem o przynależności. O tym, żeby kogoś z wzajemnością pokochać i nie być zawsze samemu. Kupić dom na wsi i psa, umieć zadbać o siebie, potraktować poważnie swoje zdrowie. O tym, żeby życie prowadziło ku czemuś innemu niż ciągłe rozczarowanie, nieprzewidywalność, utrata, samotność i zmęczenie.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Wallander zmienia się. Starzeje. Choruje na cukrzycę i depresję. Czasami za dużo pije. Myli się i popełnia błędy, do których nie zawsze potrafi się przyznać przed innymi. Coraz bardziej przypomina swojego ojca, którego przypominać nie chce. Robi postanowienia, których realizacja zwykle bierze w łeb. Czasem zakochuje się. Ciężko pracuje. Zarabia średnio lub nawet mniej. Żyjąc, czeka, jak większość z nas, na moment, kiedy rozpocznie się wreszcie życie, jakiego chciałby dla siebie, choć to marzenie jest zaledwie nieuchwytnym szkicem rzeczywistości.

Obcując z nim, jestem nie tyle świadkiem jego poczynań i decyzji podczas kolejnych śledztw, ile towarzyszem jego codziennych dylematów, przepływów myśli, poczucia niezrozumienia, często niemocy i motywacji prowadzących do celu, który rozmywa się i niknie w przyszłości. Towarzyszę mu, a to, co go spotyka, przeżywam jak swoje własne życie.

Może dlatego, że nie są to spektakularne wydarzenia, tylko małe i większe przeszkody, rzucane pod nogi przez codzienność, które piętrzą się czasem tak, że nie wiadomo, jak iść dalej. Towarzyszę mu i w pewnym sensie czuję, że on towarzyszy mnie. Nasze życia są tak różne, a jednocześnie podobne. Czy ulgę przynosi mi patrzenie na to, że on cierpi tak jak ja, jak każdy z nas? Nie. Nie grzeje mnie ciepło Schadenfreude, oglądanie z satysfakcją tego, jak inni męczą się w czasie, który został im dany. Życie fikcyjnego bohatera Kurta Wallandera nie przynosi mi też katharsis – rozumianego jako oczyszczenie się z własnego niepokoju dzięki przeżyciu emocji związanych z losami kogoś innego. Takie katharsis znika ze współczesnych fabuł, coraz rzadziej pretendujących do miana wielkich narracji, choć możliwość podpatrywania życia ludzi nam podobnych i tak samo zagubionych w świecie jak my pomaga być może „odpuścić” sobie trochę, kiedy nam samym wydaje się, że jesteśmy pod ścianą, a każdy wybór, którego dokonamy, będzie złym wyborem.

Dopełnieniem mojej zażyłości z Kurtem Wallanderem była lektura ostatniej książki Mankella Grząskie piaski. To rodzaj dziennika, który – już bez związku ze swoim literackim bohaterem – napisał w ostatnim okresie życia, chorując na raka, nie wiedząc, czy z tego wyjdzie. Była to dla mnie trudna lektura – czytałam, wiedząc już, że Mankellowi nie udało się wyzdrowieć i że umierając, w jakiś sposób zabrał ze sobą Kurta i moją nadzieję na to, że jego życie (a więc i moje?) się jeszcze odmieni. Mankell w Grząskich piaskach pisał o wszystkim, o czym myślał w tym trudnym czasie: o postępie medycyny i lotach w kosmos, o swoim dzieciństwie i o młodzieńczych wyborach, o nieuchronnej perspektywie śmiertelności i o przedmiotach, które nas wszystkich przeżyją. Wbrew własnej niepewności i lękowi pisał też o nadziei, która nie opuszcza nas nigdy, nawet w najstraszniejszych okolicznościach, bo jest czymś tożsamym z życiem. Pomimo bólu, zmęczenia, rozpaczy i poczucia braku wyjścia wciąż szukamy nadziei i znajomych twarzy wokół siebie, nawet jeśli to tylko twarze literackich postaci. Końcowe zdania ostatniej książki Mankella brzmią:

„Tak naprawdę rodzina każdego z nas jest nieskończona. Mimo że nawet nie znamy imion wielu jej członków i zetknęliśmy się z nimi tylko na chwilę”.

Kiedy czuję, że sama zapadam się w grząski piasek, przypominają mi się słowa z Ewangelii św. Mateusza: „Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy jesteście spracowani i obciążeni, a ja wam dam odpoczynek”. To właśnie daje mi swoim towarzystwem Kurt Wallander. Nie jest to moja ucieczka od trudności i cierpienia, ale odpoczynek w nich u boku kogoś, kto pokonuje, obok mnie, swoją równie wyboistą drogę. Tylko tyle. I aż tyle.

 

Czytaj również:

Aktualizacja sensu, czyli przeciw niewoli powtarzalności
i
"Skąd przyszliśmy? Kim jesteśmy? Dokąd idziemy?", 1897 r., Paul Gauguin; źródło: Museum of Fine Arts Boston (domena publiczna)
Pogoda ducha

Aktualizacja sensu, czyli przeciw niewoli powtarzalności

Anna Rembowska

Przywykłam, jak wielu ludzi, których znam, do bycia w stanie ciągłego alertu, jeśli chodzi o sens mojego pobytu na Ziemi. Oczywiście w życiu każdego zdarzają się kamienie milowe.

Takimi są choćby przezwyciężane kryzysy rozwojowe, opisane przez psychologa Erika Eriksona, które są warunkiem dojrzewania psychospołecznego. Bywają nimi także po prostu wydarzenia, które są efektem naszej świadomej pracy oraz dążeń, ale też zrządzeń losu – to za ich sprawą wyraźnie i bez wątpliwości czujemy znaczenie tego, że jesteśmy. Jednak takich wydarzeń w życiu przeciętnego człowieka jest kilka, może kilkanaście, a jeśli ktoś ma na tym polu ogromne szczęście – może będzie ich kilkadziesiąt. Co z resztą czasu? W przypadku siedemdziesięciu lat życia to ponad dwadzieścia pięć tysięcy wieczorów i poranków. Co ma nam wyznaczać celowość dni, kiedy nie spotyka nas nic, co nas formuje na nowo?

Czytaj dalej