Mistrz rodzi się w bólach
i
rys. Igor Kubik
Promienne zdrowie

Mistrz rodzi się w bólach

Piotr Żelazny
Czyta się 14 minut

Marzy wam się olimpijskie złoto w sprincie? Jedenaście razy prawdopodobniejsze jest to, że zabije was spadający meteoryt.

Poświęcają sportowi dzieciństwo, uchodzą za wielkie talenty. Marzą o medalach, trofeach i zwycięstwach. Ale szansa na to, że osiągną mistrzostwo, jest taka jak wygranej w totka. Dlaczego tak trudno wychować zawodnika, który będzie utrzymywał się ze sportu? I dlaczego mimo wszystko tak wielu rodziców uznaje, że warto próbować?

Chory system wartości futbolu

„Wiem, że jest za wcześnie. Że dwa lata mogą zmienić wszystko, że po 18. urodzinach może w ogóle nie grać w piłkę. Ale Kazik ma olbrzymi potencjał. Jeśli spotka odpowiednich ludzi, nie przestanie się rozwijać i nie straci głowy, stać go na to, by trafić do reprezentacji Polski” – mówi Paweł.

Ma nieco ponad 50 lat, jest copywriterem. Syna Kazimierza, wówczas 10-letniego, zaprowadził na nabór do Legii Warszawa trochę na siłę. Upiera się, że nie miało znaczenia to, że od zawsze kibicował Legii i regularnie chodzi na mecze. „Tam było ze 150 chłopców. Kazik się wstydził, pewnie uważał, że nie da rady. Ale ja widziałem, jak wcześniej radzi sobie z rówieśnikami”. 

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Większość drużyny stanowią chłopcy z całej Polski wynalezieni przez poszukiwaczy talentów. „Na początku to była głównie zabawa. Z czasem jednak zaczyna się profesjonalizacja – opowiada Paweł. – Coraz częstsze treningi, wyjazdy, reżim. Gdy chłopaki mają 12 lat, zaczynają się uczyć, czym jest presja. Wszyscy w okolicy napinają się na Legię. Możesz prze…lić derby Ursusa, przegrać z Łomiankami, ale jak przyjeżdża Legia, to jest mobilizacja”.

Młodzi piłkarze szybko dowiadują się również, czym jest konkurencja. Co pół roku są weryfikowani. Jeśli nie rokują, są odstawiani na boczny tor. Ale ostrożnie, by się nie zrazili. Przecież to potencjalni klienci sklepu z pamiątkami płacący za bilety na mecze. Odrzuceni juniorzy są zatem przesuwani do mniejszych, współpracujących z Legią klubów, gdzie – tak zapewniają trenerzy – ich rozwój jest dokładnie monitorowany. Słyszą, że droga do Legii nie jest zamknięta, na odchodne dostają pamiątkową koszulkę. „Dzieciaki muszą się przyzwyczaić, że kumple z dnia na dzień wypadają z drużyny. I przestają być kumplami, bo trudno utrzymać kontakt” – mówi Paweł. 

Pomysł Legii jest podobny do większości klubów w Polsce i poza nią. Wychować zawodników, najlepszych za miliony euro sprzedać na Zachód, gorszych za setki tysięcy złotych do polskich klubów. Taki model biznesowy. „Przychodzisz rano do szkoły, a Stasia, Jasia, Michałka nie ma. Dzieci są tego uczone od najmłodszych lat. Wiedzą, że to Legia, że nie chodzi o to, by wszyscy pobiegali, poruszali się, a Pawełek nie miał krzywego kręgosłupa. Ale selekcja jest jednak dla dzieciaków czymś trudnym” – opowiada ojciec. 

Paweł zarzeka się, że nigdy nie widział w synu geniusza, który dorówna Robertowi Lewandowskiemu. Wciąż podkreśla, że jeszcze nic nie wiadomo. Szczególnie że właśnie w wieku 15–16 lat najwięcej zawodników rezygnuje, bo orientują się, że istnieje świat poza futbolem i starają się nadrobić stracone dzieciństwo. „Mnóstwo zależy od zdrowia, kontuzji, od tego, na jakich ludzi się trafi. Mam racjonalne podejście i chłodną głowę. Na początku trener powiedział, że będzie wspaniale, jeśli jeden z setki dzieciaków dostanie się do pierwszej drużyny Legii. I ja to wiem”.

Paweł obawia się tylko, że Kazika zbytnio wciągnie środowisko. Zawodowi piłkarze to milionerzy mający opinię niezbyt rozgarniętych, oderwanych od rzeczywistości. Kilka lat temu reprezentant Anglii zapomniał, że oprócz kilku samochodów w garażu ma jeszcze porsche. Zostawił je przy dworcu, stało tam kilka miesięcy, zanim zainteresowała się nim policja. 

„Gdy Kazik był dzieckiem, miał szerokie horyzonty. Interesował się mnóstwem rzeczy. Piłka mu to, niestety, zabrała. Nie jest, jak dzieciaki w jego wieku, zainteresowany kosmosem, książkami czy technologią. Interesuje go piłka, i to w wąskim wymiarze. Nie ogląda ze mną meczów, poza tymi najważniejszymi, jak Realu z Barceloną, hitów angielskich. I koncentruje się na detalach: jak kto przyjął piłkę, jak podał, gdzie zagrał, czy drużyna realizuje założenia taktyczne – tłumaczy Paweł. – Martwi mnie, że chłopcy non stop ocierają się o seniorów, mijają się z nimi w klubie i przejmują chory system wartości, w którym jesteś lepszy, jeśli masz droższy samochód i ciuchy. Blichtr, torebeczki Louisa Vuittona przerzucone przez ramię… Chłopcy im się przyglądają i naśladują. Mówię Kazikowi, że to chore i żałosne, by w wieku 15 lat marzyć o kurtce za 5 tys. zł czy T-shircie za 800 zł. Pytam go, czy byłby w czymś lepszy od rówieśnika, który takiego T-shirtu nie ma. Na szczęście robi mu się trochę głupio. Ale widzę u nich tę fascynację. I to jest niefajna część historii. Że oni tak płytko myślą o świecie”. 

Paweł dodaje jeszcze: „Nawet jeśli świat wyczynowej piłki go wypluje, zostawi w nim pewne wartości: umiejętność funkcjonowania w grupie, dobrą organizację, porządek. Ograniczy go zawodowo, bo będzie musiał szukać przyszłości w sporcie. Wszystko mu poświęcił. Wielu aspektów życia normalnego nastolatka nigdy nie skosztował”. 

A może nie wykorzystaliśmy tego momentu?

„Wiem, że Adam nie zostanie zawodowym tenisistą. I wiem, że z jego rocznika nikt nie ma szans, by dojść do pierwszej setki, dwusetki na świecie” – mówi Olgierd. Ma niemal 50 lat, zawodowo zajmuje się sportem. Syn Adam, który w tym roku osiągnie pełnoletniość, treningi zaczął w przedszkolu. Dwa lata temu został mistrzem Polski kadetów. „Może by się udało, gdyby w wieku 13–14 lat wyjechał do rozwiniętego tenisowo kraju. Włosi i Czesi stworzyli system szkolenia, najzdolniejsi są wychwytywani, otrzymują pomoc. W Australii, we Francji, w Wielkiej Brytanii i USA, czyli krajach organizujących turnieje Wielkiego Szlema, przy tenisie, także juniorskim, są pieniądze” – tłumaczy Olgierd.

Pieniądze to słowo klucz, bo tenis to skarbonka bez dna. Inwestować trzeba w przygotowania, trenerów, podróże na turnieje, a nagroda może przyjść po wielu latach. „Dziwna dyscyplina. Nie chcę, by brzmiało to, jakbym się żalił, ale obowiązuje w niej selekcja majątkowa, a nie sportowa – mówi Olgierd. – Rodzice niektórych kolegów syna stawiali wszystko na jedną kartę, wyjeżdżali do Hiszpanii, by dzieciak tam trenował. Może to zatem sprawiedliwe: nigdy nie postawiliśmy wyłącznie na tenis, więc nie wychowaliśmy zawodowca”.

Problem zaczyna się od tego, że wygrywanie w kraju nijak nie przekłada się na pozycję w rankingu światowym i karierę międzynarodową. A tylko taka gwarantuje pieniądze i rozwój. Żeby zagrać w juniorskim Wimbledonie, trzeba najpierw zdobyć punkty w mniejszych turniejach. Im lepsza i mocniej obsadzona impreza, tym więcej punktów do podniesienia z kortu. „Jeździliśmy na wszystkie imprezy w Polsce i na Ukrainie, w Czechach, na Łotwie. Woziłem Adama samochodem. Do Rygi jest 800 km, więc da się przeżyć. Ale w sporcie wyczynowym niesamowicie ważne są regeneracja i przygotowanie. Wiem, że powinien był lecieć samolotem, najlepiej z trenerem. Ale ja finansowo odpadam. Adam nigdy nie miał indywidualnego szkoleniowca. A trenowanie w grupie to nie jest najlepszy pomysł w sporcie indywidualnym. Siłą rzeczy najlepszy równa w dół” – mówi Olgierd.

Wielu rywali Adama z bogatszych domów ma w rankingu więcej punktów od niego. Lepiej sytuowani rodzice wysyłają dzieciaki na turnieje w Kenii, Nepalu, Bangladeszu. Tam, gdzie konkurencja jest mniejsza i łatwiej o dobry wynik, a co za tym idzie – punkty do rankingu. „Rówieśnik Adama był na zawodach w Nepalu, Tadżykistanie, Indiach, Kazachstanie, brał udział w Syberian Open. W Polsce nigdy niczego nie wygrał, syn spokojnie z nim zwyciężał, ale w rankingu to on miał więcej punktów. Czasem myślę, że może trzeba, kurczę, było jeździć do dziwnych krajów… Ale gdy Adam zdobył mistrzostwo Polski, umówiliśmy się, że nie będziemy się wygłupiać i latać do Afryki. Albo okaże się na tyle dobry, że sprawdzi się na tle mocnej konkurencji, albo dajemy sobie spokój – mówi Olgierd, ale po chwili dodaje: – Być może nie wykorzystaliśmy tego momentu…”.

Z powodów finansowych Adam trenował mniej niż rówieśnicy. A w tenisie kluczowa jest liczba powtórzeń – odbić piłeczki rakietą. „Niedawno Adam policzył, że jego rywal trenował 27 godzin tygodniowo, a on tylko dziewięć. Mimo to do pewnego momentu z nim wygrywał” – opowiada Olgierd. 

Adam nie wie, jakie wybierze studia. Jeden fach ma – może zostać trenerem tenisa. Tytuł mistrza Polski kadetów i niezłe wyniki otwierają przed nim szansę zdobycia stypendium na amerykańskim uniwersytecie. Za oceanem sport akademicki ma ogromne tradycje, a rywalizacja sportowa między uczelniami jest równie ważna jak naukowa. „Rok temu przyjechał do Warszawy trener z uniwersytetu z południa USA. Chciał zobaczyć, jak gra przyjaciel Adama, rok od niego starszy. Syn postanowił pomóc, w sparingu grał nieco gorzej niż zwykle. Mimo to Amerykanin powiedział, że obaj chłopcy bez problemu dostaliby stypendium. Pomysł z wysłaniem syna do USA nie podoba się jednak mojej żonie, poza tym Adam musiałby zdać amerykańską maturę. No i niezależnie od stypendium studia są płatne”. 

Choć duża część rozmowy dotyczy poświęceń – czasowych i finansowych – Olgierd utrzymuje, że nie żałuje. I cieszy się, że nie dał się omamić. Syn chodzi do normalnej szkoły, trenuje po zajęciach. Nie zaniedbał nauki. „Nie zabrałem mu ani dzieciństwa, ani młodości. Zresztą, o czym mówimy? Realizowaliśmy jego marzenie. A że nie miał czasu na imprezy? Spokojnie, ostatnio dwa razy się upił. Sport to wielka przygoda, naprawdę fantastyczna. I lekcja życia. Dla mnie też, ale dla niego nieoceniona. Nigdy nie myślałem, że mam w domu drugiego Federera. A może tak mówię, bo wiem już, że nic z tego nie będzie? – zastanawia się Olgierd. – Nie, serio, nigdy tak nie myślałem”.

Sport jest dla tłumoków

Był 2001, może 2002 rok. 16-letnia koszykarka Marysia dostała powołanie do reprezentacji Polski kadetek. „Uznano ją za jedną z najlepszych zawodniczek w kraju, a ja sprawdzałam w słowniku, co to znaczy »kadet«, jaka to kategoria wiekowa – wspomina Ewa. Rodzina mieszkała na Podlasiu, przeniosła się tam z Warszawy, bo ojciec Marysi (w czasach licealnych trenował koszykówkę w Polonii Warszawa, a córka jak ojciec grała z numerem 6) dostał dobrze płatną dyrektorską posadę. – Po przeprowadzce naczytałam się, że wiejskie dzieci mają utrudniony start, więc starałam się swoim wszystko zapewnić. Marysia trenowała koszykówkę, chodziła na lekcje malowania, śpiewu i angielskiego, grała na pianinie. Czegokolwiek się dotknęła, była w tym dobra. Tak samo było z koszykówką, ale nigdy nie pomyślałam, że może zostać zawodową koszykarką. Nigdy. Nie zdawałam sobie sprawy, jak poważnie traktuje sport”. 

Po zgrupowaniu reprezentacji kadetek po dziewczynę zgłosiły się kluby z Białegostoku i Wołomina. Ten drugi oferował opłacenie mieszkania i niewielkie stypendium. „Może gdybyśmy gorzej stali finansowo, toby nas to stypendium kusiło – zastanawia się Ewa. – Ale nie mieliśmy problemów z pieniędzmi. Wołomin kojarzył mi się wyłącznie z mafią. Więc nie podjęliśmy tej decyzji… To znaczy nie pozwoliłam jej podpisać umowy…. Była niepełnoletnia i nie mogła zrobić tego bez mojej zgody. Śmiertelnie się obraziła. Ryczała okrutnie. Przestała się do mnie odzywać, milczała dobre pół roku. Później wielokrotnie słyszałam, że zniszczyłam jej karierę i życie. Ale wtedy żeńska koszykówka nie kojarzyła się z niczym poważnym. To były czasy przed szczytem popularności Małgorzaty Dydek, która grała w USA w żeńskim odpowiedniku ligi NBA. Najważniejsze było chyba jednak to, że zawsze myślałam, że sport jest dla tłumoków. I uważałam, że Marysia jest zbyt mądra, inteligentna i uzdolniona w różnych dziedzinach, by życie poświęcić koszykówce”. 

Marysi, dziś Marii, złość minęła, gdy pojechała na studia do Warszawy. Studiowała równolegle fizykę na Uniwersytecie Warszawskim i elektronikę na politechnice. A w koszykówkę grała w reprezentacjach obu uczelni. 

W tamtym czasie Ewa dopingowała z trybun młodszego syna Jaśka, który trenował pływanie. „Może dojrzałam jako rodzic, zrozumiałam, jak ważny jest sport dla dzieciaków. Uwierzyłam nawet, że Jasiek pojedzie na igrzyska. Nie był tak wszechstronnie uzdolniony jak Marysia. W tamtym czasie pływanie było poważną dyscypliną, na basenie zdobywaliśmy medale olimpijskie, Otylia Jędrzejczak była wielką gwiazdą – wspomina Ewa. – Na pierwszych mistrzostwach Polski Jasiek zajął drugie miejsce. Fetowałam jego sukces na trybunach, obok mnie stał jakiś kurdupel. Popatrzył i rzucił w przestrzeń: nic z niego nie będzie. Później się dowiedziałam, że był to wiceprezes związku pływackiego”.

By trenować pływanie, Jasiek przebył drogę odwrotną niż rodzice. Wyprowadził się do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Warszawie. Zamieszkał w internacie, był tam jedynym gimnazjalistą. Reszta chłopaków chodziła do liceum. Ewa uważa za cud, że syn się nie wykoleił. 

Najbardziej mobilizował się na sztafety, czuł, że nie może zawieść przyjaciół. W sztafetach bił rekordy życiowe, zdobywał mistrzostwa kraju. Był juniorskim reprezentantem Polski, należał do czołowych młodych pływaków w kraju. Ale w trzeciej klasie liceum dopadł go pech. Złamał nogę, później rękę, a potem dłoń. „Twierdzi, że to nie było w bójce – Ewa uśmiecha się szeroko. – Złamanie zewnętrznej kości dłoni na treningu w basenie wydaje mi się dziwne, ale przecież wierzę synowi”. 

Jako mistrz Polski w sztafecie dostał się na AWF bez egzaminu. Wybrał Gdańsk, pływał, trenował, ale już bez sukcesów. „Jego wyczynowe pływanie powoli samo się skończyło. Gdyby trenerzy widzieli w nim potencjał, nie zostawiliby go samego po kontuzjach” – mówi Ewa, jakby nie rozprawiała o tragedii dziecka. A przecież wtedy była to tragedia. Koniec świata dla dzieciaka, który poświęcił się sportowi. 

Dziś Jasiek ma 31 lat, jest trenerem i współwłaścicielem klubu pływackiego. Wciąż ściga się z kolegami. „Startują w kategorii masters, traktują to serio. Jasiek bije rekordy życiowe. Chłopaki jeżdżą na mistrzostwa Polski i Europy, rywalizują na treningach. Przede wszystkim jednak robi to, co kocha, to, o czym ma pojęcie, co mu sprawia satysfakcję”.

Naukowcy szanse na zdobycie złotego medalu olimpijskiego w biegu na 100 m szacują na 1 do 900 milionów. Jedenaście razy prawdopodobniejsze jest, że zabije nas spadający meteoryt. Z 1,5 mln trenujących piłkę nożną dzieciaków w Anglii 0,012% wystąpi kiedyś w pierwszej lidze. Równie dobrze można liczyć na wygraną w totka. Ale przecież w każdej dziedzinie o sukces jest równie trudno. Ilu absolwentów łódzkiej filmówki dostanie Oscara albo chociaż nagrodę na festiwalu w Gdyni? Ilu ludzi decydujących się na akademicką karierę odbierze kiedyś Nobla? Ilu biznesmenów wyląduje na pierwszym miejscu listy najbogatszych „Forbesa”? Pamiętajmy o tym, gdy przejdzie nam przez głowę, by jakiś brązowy medal na igrzyskach uznać za porażkę.

Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.

Czytaj również:

Piłkarski eliksir młodości
Wiedza i niewiedza

Piłkarski eliksir młodości

Michał Szadkowski

Piłkarz to ma klawo. Nie dość, że ma szansę zasłużyć na nieśmiertelność, to jeszcze może urodzić się kilka razy.

„Urodziłem się w 1882 r.” – usłyszał David van Reybrouck, gdy dekadę temu pisał historię Konga. Jego rozmówca z Kinszasy Étienne Nkasi twierdził, że datę urodzin podał mu wujek. Van Reybrouck z jednej strony nie mógł uwierzyć, że starzec mówi prawdę, ale z drugiej nie mógł udowodnić, że kłamie. Nkasi opowiadał ze szczegółami o ostatniej dekadzie XIX w. i – na ile można to sprawdzić – nie zmyślał. Ale nie miał żadnych dokumentów potwierdzających datę urodzenia. W końcu belgijski reporter uznał, że jego rozmówca naprawdę może mieć 126 lat.

Czytaj dalej