Miłość od pierwszej studzienki
i
ilustracja: Maciej Drabik
Ziemia

Miłość od pierwszej studzienki

Paulina Wilk
Czyta się 21 minut

Ekstremalnie zatłoczone i przeciążone miasta już sobie nie radzą. Pilnie potrzebują naszej pomocy. Pora na nową strategię – radykalną łagodność wobec świata, jaki budujemy.

W maju 1940 r. Jane Jacobs napisała artykuł o studzienkach kanalizacyjnych w Nowym Jorku. Czule nazywała je „haft­kami i guzikami miasta” – były to okrągłe i kwadratowe pokrywy ze stali rozmieszczone wzdłuż ulic i biegnących pod nimi ciągów kanalizacji, kabli tramwajowych oraz korytarzy poczty pneumatycznej przesyłającej skrzynki z listami. Każda ze studzienek miała unikatowe oznaczenie i zdobienia, które takim „miejskim botanikom” jak Jacobs sprawiały radość. Ta podziemna i, wydawałoby się, beznamiętna strona miasta wzbudzała jej zachwyt.

Każdy tekst Jane Jacobs (1916–2006) to mała lekcja miłości do wielkiego miasta, które większość z nas traktuje jak anonimową kolubrynę zarządzaną przez smętnych urzędników i chciwych biznesmenów. Jacobs udowodniła, że miasto jest sprawą osobistą. Jest moje i twoje. Może być takie, jakiego zapragniemy. Zostanie zawłaszczone przez dużych i cwanych, jeśli im na to pozwolimy. Może być dla nas codziennym rajem albo uciążliwym koszmarem. A przede wszystkim – miasto żyje, zmienia się i działa. Dopóki istnieje, dopóty może stawać się lepsze.

Jane Jacobs, sympatyczna okularnica, w Toronto czy Nowym Jorku była pedestrianką – przedstawicielką pieszych, najbardziej ignorowanego gatunku urbanistycznego, obywatelką wąskiego chodnika. Matką z wózkiem, dla której pokonywanie przestrzeni miasta było przeprawą, ale też rozkoszą wnikliwego obserwatora. Widziała, jakie formy życia rozkwitają, która dzielnica dobrze prosperuje, a która zionie martwą pustką. ­Urbaniści z a k ł a d a j ą, że ich plan się ziści. Jane w i e d z i a ł a, jak jest.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Nie miała oficjalnego tytułu, funkcji ani wykształcenia, które dałyby jej prawo do rozpętania batalii o szczęśliwsze, zdrowsze miasto. Nie były jej potrzebne, nie są też potrzebne nam, by w swoje ręce wziąć chodniki, parkingi i skwery. Jane Jacobs kochała miasta i fascynowała się nimi tak jak David Attenbo­rough kocha przyrodę. Badaniu miejskich organizmów poświęciła dziesiątki lat, wyzywała na pojedynek ważnych urzędników. Pozostawiła nie tylko świetne diagnozy i trafne przewidywania. Najważniejsze, że pokazała nam drogę do galaktyki wyobraźni i udowodniła, że mamy prawo tworzenia miasta, jakie nam się marzy. Czas, byśmy z tego prawa skorzystali. Stawką jest nasze życie i nie ma w tym sformułowaniu grama przesady.

Nie ma wojny w Delhi

Pediatrzy w Nowym Delhi, indyjskiej aglomeracji liczącej już 26 mln mieszkańców i wciąż rosnącej, rozkładają ręce. Lawinowo przybywa dzieci cierpiących na choroby układu oddechowego i krążenia. Są dni, gdy smog zakrywa wszystko. Trzeba zamknąć szkoły, apelować do mieszkańców, by zostali w domach. Za dużo samochodów, klimatyzatorów, chłodziarkozamrażarek, pieców węglowych, ognisk, świątecznych fajerwerków. Wszystko razem tworzy zabójczą zawiesinę, na którą nie ma lekarstwa. Zrozpaczonym rodzicom lekarze mówią, że jedyne wyjście to wyprowadzić się z dziećmi z miasta, uciekać.

Delhi choruje na jedną z najpowszechniejszych i najbardziej śmiercionośnych dolegliwości zurbanizowanego świata – niepohamowany rozwój, obciążający niewystarczającą infrastrukturę, spotęgowany dodatkowo przez klasowe i ekonomiczne podziały, które sprawiają, że relatywny komfort jednych oznacza pętlę na szyi innych. Zamożniejsi zamykają się w klimatyzowanych autach i apartamentach z filtrami powietrza, na urlopy jeżdżą do górskich uzdrowisk, by złapać oddech. Miejscy politycy realizują potrzeby tych właśnie, najbardziej uprzywilejowanych grup i tylko pogarszają sprawę – udostępniają wczorajsze wsie pod budowę jutrzejszych apartamentowców i dróg ekspresowych, przyznają pierwszeństwo w korzystaniu ze zbiorników wodnych kosztem upraw rolnych i innych dzielnic, zapewniają wi-fi oraz prąd, gdy reszta trwa przy bladej żarówce. Reszta, czyli większość, bez wytchnienia brnie przez miasto pozbawione barw, jakby zawsze zamglone i nieuchwytne.

Takie decyzje sprawiają, że miasto niebezpiecznie się przechyla. Niesprawiedliwie obciąża swoich mieszkańców. Większość ludzi w Delhi doświadcza ciągłego niedoboru wody, tlenu, prądu; braku dostępu do pracy, edukacji, informacji, czasu wolnego, transportu, lekarza. Za wszystko ludzie ubodzy płacą podwójnie, bo z łapówką. Oficjalnie miasto nie uznaje ich obecności – niezameldowani, nieposiadający nieruchomości są nielegalną formą istnienia.

Ilustracja: Maciej Drabik
Ilustracja: Maciej Drabik

W pejzażu niezliczonych przejawów życia na krawędzi zdumiewające jest już tylko to, że się nie buntują. Że w mieście tak skrajnych kon­trastów i tak bezlitosnym jak Delhi – a podobnych jest wiele w Azji, Afryce i Ameryce Łacińskiej – nie wybucha drapieżna wojna.

Jednym z możliwych wyjaśnień jest to, że miasta mają olbrzymią pojemność, amortyzują napięcia. Są skomplikowanym labiryntem różnych dostępnych strategii, w którym nawet najbardziej wykluczeni znajdują sposób, by stopniowo poprawiać swój los – chatkę z kawałków blachy z czasem zastąpią murowaną, podciągną prąd, kupią telewizor, później dobudują piętro, wspólnie z innymi mieszkańcami slumsów wymogą na władzach budowę przystanku autobusowego w pobliżu, założą sklepik z papierosami i herbatą i odłożą dość pieniędzy, by wyprawić syna do Europy, a córkę wydać za mąż i zapewnić jej posag. A więc miasto, choć na wiele sposobów upośledza i zagraża, pozostaje przestrzenią autentycznej nadziei i faktycznej poprawy losu.

A może w owym zbiorowym akcie odporności na krańcowe warunki kryje się mądrość ludzi? Jakieś głębsze uświadomienie naszego wspólnego położenia. Nie ma przecież dokąd uciekać. Miasto jest zarazem najlepszym i najgorszym losem, jaki sobie zgotowaliśmy. Żaden inny nie wydaje się, przynajmniej na razie, dostępny.

Miejskie wioski w Shenzhen

Na każdą dramatyczną okoliczność, na każdy ekstremalny problem w mieście rodzi się wiele różnych odpowiedzi. Powstanie ogromnych bieda dzielnic od Limy po Dżakartę to przecież reakcja przybyszów na niewydolność miast, na brak domów. Globalny rozwój ruchu rowerowego to odpowiedź mieszkańców na zatrute powietrze. Renowacja pustostanów i utworzenie nowojorskiego High Line Park na nieużywanej estakadzie kolejowej były reakcją na tolerowanie przez władze „martwych” obszarów miasta, które – opuszczone i nie­zadbane – zmieniają się w zakazane i niebezpieczne plamy. W ślady nowojorczyków poszli seulczycy, skuwając beton, by zrobić miejsce dla miejskiej zieleni, a także mieszkańcy Mumbaju, którzy przestrzeń pod betonowymi wiaduktami – wykorzystywaną na nielegalne śmietniki oraz noclegownie – przekształcają w ogrody i boiska do badmintona.

Reakcje mieszkańców przeobrażających miejską rzeczywistość są małymi aktami miłości wobec odzyskanej „ziemi niczyjej”. Gdy ludzie uznają miasto, jakąś jego część, za współwłasność i angażują się w jego przemianę, zyskują na wielu poziomach. Rośnie nie tylko jakość życia, ale także zaufanie społeczne, kwitnie lokalna ekonomia. Tereny „udomowione” i kochane, wyrwane z miejskiej dzikości stają się bytami zdolnymi do życia społecznie i gospodarczo. Jacobs uczyła takiego – organicznego – postrzegania miasta. Bezcenne okazują się wcale nie te dzielnice, które wyglądają na ładne i uporządkowane, ale te, w których kwitnie życie.

Na przykład tzw. miejskie wioski w Shenzhen – metropolii, która w ciągu 30 lat z kilku wsi rybackich została przeobrażona w specjalną strefę ekonomiczną i stała się najważniejszym fabrycznym zapleczem świata. Globalną stolicą „made in China”. Sercem tej przemiany były nie rządowe plany, ale energia i aktywność dawnych rolników oraz wiejskich imigrantów, którzy w wąskich alejkach wykuwali swój los, rozmontowując używane urządzenia elektroniczne. Dziś Shenzhen liczy 12 mln mieszkańców i jest zagłębiem start-upów, inżynierską mekką, w której można kupić każdą część i zmontować nowego robota w parę dni, a po kilku tygodniach wprowadzić go na rynek. Głównym miejscem akcji nie są państwowe fabryki, lecz bazary, na których kipiący pomysłami 20-latkowie co dzień robią coś nowego – montują prototypy, od ręki i za gotówkę.

300 roślin pokonało smog

Miasta odporne to takie, których mieszkańcy mają możliwość mobilizowania swojej wyobraźni, fantazji i umiejętności do tworzenia „przeciwciał”. I często znajdują odpowiedzi zadziwiająco praktyczne, trafne. Weźmy delhijski smog. Jeden z indyjskich naukowców ustalił, że trzy niedrogie i popularne rośliny doniczkowe, w tym tania i łatwo dostępna palma areka, razem doskonale oczyszczają powietrze ze szkodliwych substancji. W zamieszkiwanym przez 60 osób bloku wspólnie z lokatorami posadził w donicach 300 takich roślin – to budynek o najczystszym powietrzu w mieście.

Delhi ma szczęście, jest wciąż miastem pełnym poszukujących umysłów. Najlepiej to widać w dzielnicach, które wyglądają jak slumsy, ale na ich uliczkach i dziedzińcach dochodzi do niezliczonych interakcji i wymiany wiedzy. Jeden z najbardziej inspirujących projektów edukacyjnych rozkwitł wokół komputera zainstalowanego w ścianie, przy wejściu do rozległego delhijskiego slumsu. Dzieci same nauczyły się, co można na nim zrobić, i chwaliły się nowymi trikami przed kolegami. Osiągnęły tak wiele, choć komputer nie był nawet podłączony do Internetu. A czego dokonałyby, mając do dyspozycji wyszukiwarkę Google?

Ekstremalne warunki życia w mie­­ście, a także skrajna dynamika zmian, jakie tam zachodzą, wymagają błys­kawicznych adaptacji i nowych zdolności, których nie może nauczyć szkoła. Na budowach Pune, jednego z najszybciej rosnących miast Indii, organizacje pozarządowe prowadzą mobilne zajęcia edukacyjne w autobusach. Bo każde powstające miasto tworzy równoległe miasteczko cieni: dla rodzin robotników, w tym dzieci, które dorastają w szałasach, na budowach przyszłości.
Tu i teraz potrzebne są im zdolności nie akademickie, tylko praktyczne. Jedynym nauczycielem okazuje się smartfon.
Młodzi dorastający w miastach nie potrzebują tradycyjnej edukacji polegającej na stawianiu tez, oni żyją w przestrzeni zadającej pytania. Miasta są wylęgarnią umysłów, które praktycznie rozwiązują problemy, nie czekając na instytucje czy urzędy, jak często robią przedstawiciele klas wyższych. Ubodzy działają, a w ich aktywności Jane Jacobs dostrzegała tyleż radykalną, co genialną receptę na ekstremalne warunki miejskiego terytorium.

Pionowe Caracas
i pływające Makoko

Ludzie umieją organizować włas­ne dzielnice i najbliższe otoczenie. Widać to wszędzie, gdzie dysponują po temu swobodą lub tam, gdzie muszą. Weźmy słynną Wieżę Dawida – niedokończony wieżowiec, którego szkielet od lat 90. XX w. sterczy w Caracas, stolicy Wenezueli. Prawie 70% ludzi mieszka tu w slumsach (podobny wskaźnik w połowie wieku będą mieć wszystkie miasta świata liczone łącznie). Wieża Dawida, 45-piętrowy potwór z betonu, okazała się atrakcyjną przestrzenią do życia. Sposób, w jaki ludzie zaadaptowali budynek, architekci po latach wychwalali jako fenomenalny „akt miłości”. Niewykończone betonowe cielsko stało się pionowym miasteczkiem dla 3 tys. ludzi, którzy swoje „domy” najpierw wygradzali w nim, zawieszając kawałek materiału na sznurze, z czasem stawiali ściany, kupowali sofy, tapety, dywany i obrazy. Stworzyli niepowtarzalnie urządzone wnętrza. W niektórych mieściły się obory, a w innych wystrój był nieomal pałacowy. W zaułkach powstały sklepiki, zakłady fryzjerskie i krawieckie, zrodził się nawet wewnętrzny system taksówkowy i dostarczania wody (wind w budynku nie ma), a przestronny hall został zmieniony w boisko do koszykówki. Powstało pionowe uniwersum, z własną ekonomią i bogatym życiem społecznym.

Innym przejawem zbiorowej samodzielności jest liczące 300 tys. mieszkańców Makoko w nigeryjskim Lagos. Nazywa się je pływającym miastem – to rozległy system domostw wzniesionych na palach z drewna i znalezionych materiałów. Każdy z domów połączony jest z zawiłą siecią kanałów, po których pływają mobilne sklepy i punkty usługowe. W jednym z najgłośniejszych i optymistycznych projektów architektonicznych początku stulecia architekt Kunlé Adeyemi zbudował dla tej dzielnicy – pozbawionej usług publicznych, w tym edukacyjnych – pływającą szkołę, której parter służył za boisko i plac zabaw, a po zajęciach – jako skwer do spotkań, wymieniania plotek i wyplatania sieci rybackich. Przed dwoma laty szkołę zniszczyła gwałtowna burza, a mieszkańcy Makoko boją się, że władze Lagos spełnią swoją obietnicę i zniszczą ich miasto, by wybudować nową dzielnicę na wybrzeżu.

Likwidacja obszarów biedy, niezmiennie uważanych przez władze miast za powodujące wyłącznie problemy, to strategia powszechna, ale nieskuteczna i podwójnie szkodliwa. Co najwyżej „wyprodukuje” kolejne masy ubogich, stworzy getta (jak amerykańskie osiedla „projekty”). Bieda to niezwykle wytrwałe i pomysłowe stworzenie. Im gorsze warunki, tym dzielniej sobie z nimi radzi. Jest najbardziej nieustępliwą i pracowitą formą życia spotykaną na terenach zurbanizowanych.

Podmiejska porażka białych

„Ucieczka z miasta” – tak brzmiałoby motto współczesnej utopii. Tyle że nie tylko okazała się niemożliwa, lecz także monstrualnie wręcz pogłębiła problemy, których dziś doświadczamy.

Po intensywnej fazie industrializacji miasta przełomu XIX i XX stulecia stanowiły przeludnione, niezdrowe skupiska rodzin robotniczych. Różne „ziemie obiecane” okazały się tonącymi w fabrycznym huku i dymie gettami. Takich spotworniałych skupisk nędzy oraz wyzysku było sporo w Europie i USA. Z rozczarowania, a nawet z nienawiści do nich, wzięło się marzenie o eleganckich, przestronnych przedmieściach, ku którym powiezie szczęśliwców prywatny automobil. Amerykańska wizja wolności podmiejskiej, utożsamiona z samochodem, była wymysłem białych mężczyzn, takich jak Henry Ford, architekt Frank Lloyd Wright czy urbanista Robert Moses, którzy mieli za sobą siły polityki i przemysłu. Ideę, by odwrócić się od zainfekowanego miasta i postawić na przestronność oraz szybkość podróży, ubrano w kostium „amerykańskiego snu”, ale miał on przyziemne kulisy – więcej aut i autostrad oznaczało więcej galonów sprzedanej ropy.

Rozlewające się plamami przedmieścia – odgórnie planowane, czyste klasowo, rasowo i estetycznie, połączone pasmami autostrad wpadającymi bezkolizyjnie w sam środek miast – stały się symbolem idealnego życia. Różne ich formy można współcześnie zaobserwować od Atlanty przez Warszawę po Dubaj. Ten ostatni jest niemal dosłowną realizacją Futuramy – automobilowego miasta przyszłości zaprezentowanego przez Motordom (konglomerat firm produkujących auta) na wystawie światowej w Nowym Jorku w 1939 r. Zdumiewające, jak długo utrzymuje się przy życiu ta stara fantazja, bodaj najbardziej szkodliwa w dziejach miast.

Mieszkańcy amerykańskich przedmieść należą do najmniej zadowolonych z życia. Na dojazdach spędzają więcej czasu niż na urlopach (autami dojeżdża do pracy np. 94% mieszkańców Atlanty). Za paliwo płacą co miesiąc więcej niż na uzbezpieczenie na życie. Ich marzenia tłamsi świadomość wieloletnich spłat kredytu hipotecznego. Z powodu korków na wielopasmowych autostradach cierpią na otyłość, cukrzycę i choroby układu krążenia. Są zestresowani, bo tracą czas w samotności. A gdy już dojadą do domu na przedmieściach, nie przydarzy im się nic nieprzewidzianego. Nie spotkają nieznajomego, nie zamienią z nim kilku słów, które miesiąc później zaowocują nowym pomysłem. W niezliczonych badaniach cytowanych przez kanadyjskiego badacza Charlesa Montgomery’ego w książce Miasto szczęśliwe okazuje się, że ludzie z przedmieść nie ufają sobie i nie mogą na siebie nawzajem liczyć. Rzecz w tym, że życie w dzielnicach willowych pozbawionych wspólnych przestrzeni czy choćby tej ożywczej instytucji, jaką jest sklepik na rogu, nie daje żadnej szansy na innowacje. Dosłownie: nie ma tam przyszłości.

Samotność zabija w mieście

Jedno z największych, a dopiero rozpoznawanych zagrożeń wynikających z życia w mieście – w szczególności w domach jednorodzinnych – to samotność. W USA kategoryzuje się ją jako epidemię, rosną jej wskaźniki w Wielkiej Brytanii, słynne jest zjawisko ekstremalnie samotnych Japończyków, którzy na lata zamykają się w swoich maleńkich mieszkaniach, tracą kontakt ze światem zewnętrznym. Miejska samotność występuje w ponurym towarzystwie depresji, uzależnień i przedwczesnej śmierci.

Badacze zwracają uwagę, że miejska samotność jest nie tyle funkcją przebywania długo w pojedynkę, ile zależy od jakości (nie częstotliwości) naszych relacji i poczucia powiązania z innymi. Trudno czuć się bardziej samotnym niż w tłumie, w kawiarni, wagonie metra czy windzie pełnej ludzi wpatrzonych w ekrany swoich smartfonów.

Skutecznym lekarstwem może być tworzenie przestrzeni ułatwiajacych spotkanie z innymi – i tu pole do popisu mają wrażliwi społecznie architekci. Jednym z takich pomysłów są kondominia, które czerpią z wzorców dawnych domów wielorodzinnych – mają wspólny dziedziniec, a także okna wychodzące na mieszkania sąsiadów. Można sobie rano pomachać, zerknąć, czy bezpiecznie bawią się dzieci, nie tylko nasze, ale również te z trzeciego piętra. Kluczem do budowania więzi są wspólne posiłki – razem gotują rodziny z bombajskich slumsów i mieszkańcy kondominiów w Danii. A ludzie, którzy razem jedzą, chętniej dochodzą do porozumienia, naprawiają kryzysy w relacjach i pożyczają sobie wiertarki oraz książki. Nie trzeba chyba dodawać, że bardziej sobie ufają i bardziej lubią swoje życie.
Poczucie szczęścia częściej odnajdujemy więc w zagęszczeniu niż w oddaleniu od ludzi.
Montgomery ustalił, że bardziej zadowoleni z życia są mieszkańcy miejskich bebechów, nawet jeśli dokucza im hałas czy tłok. Wolą zgiełk i spacer do metra, bliskość różnych osób i usług. Ponieważ więcej chodzą, żyją dłużej i zdrowiej.

Justin McGuirk, autor książki ­Radykalne miasta, odwiedzał liczne urbanistyczne i architektoniczne fantazje w Ameryce Łacińskiej. Po latach sprawdzał, jak te społeczne utopie, na ogół realizowane w betonie i wielkiej skali (tzw. superbloki), przełożyły się na szczęście żyjących w nich ludzi. Większość jego obserwacji była przytłaczająco negatywna. Okazuje się, że nie sposób być spełnionym w tych scenografiach ograniczających zachowania i relacje. Ale opisał też optymistyczne przykłady – dotyczą one niewykończonych osiedli w Chile czy Peru, pozostawiających mieszkańcom zadanie samodzielnego dopowiedzenia ciągu dalszego. W dzielnicy PREVI w Limie ludzie otrzymywali „niepełne” domy, które mieli sami rozbudowywać w miarę powiększania się rodziny. Każdy okazał się inny, unikatowy, do dziś to niepozorne osiedle tętni życiem.

Oświetlenie parku w Bronxie

To ważne, byśmy zrozumieli, że lekiem na ekstremalność miast – wywołaną tempem wzrostu, zatłoczeniem i globalnymi procesami: migracją, ociepleniem klimatu – jest nie potępienie urbanizacji ani odwrót od niej, ale przebudowanie miast od środka, naszymi siłami, masą indywidualnych aktów troski i ulepszeń. Jane Jacobs w jednym ze swoich ostatnich tekstów, które ukazały się niedawno w Polsce nakładem Centrum Architektury, postulowała realizację „małych planów”. Te wielkie wymagają legalizacji, a potem kosztownego, mozolnego wprowadzenia. Łatwiej umówić się na kilka małych planów i zacząć działać. Nawet jedna zmiana może spowodować lawinę. Jak w Kopenhadze, gdzie ścieżki rowerowe wydłużają życie i obniżają koszty opieki medycznej, a jakość życia podnoszą małe ogródki wypełniające np. szczeliny między posesjami.

Jacobs jako jedna z pierwszych dostrzegła, że miasto jest ekosystemem. Jeśli wprowadzimy w nim pojedynczą modyfikację, otoczenie szybko zareaguje. Naprawienie oświetlenia w parku w Bronxie zmienia ekonomię całej okolicy, sprawia, że w pobliże sprowadzają się mamy z dziećmi, a za nimi – drobni sklepikarze. Montgomery opisał, jak zamienione (z inicjatywy mieszkańców) w zielony skwer wielkie, hałaśliwe skrzyżowanie w Portland przeobraziło charakter dzielnicy, która dziś stanowi wzór zaufania społecznego i bezpieczeństwa. Obcy do niedawna ludzie teraz pożyczają sobie kosiarki i opiekują się dziećmi sąsiadów, gdy ci jadą do kina.

Jedna biblioteka publiczna zbudowana w faweli w kolumbijskim Medellín odbudowała poczucie godności najuboższych i spowodowała ostry spadek przestępczości w dzielnicy. Plusem małych planów jest to, że jako mieszkańcy mamy szansę wywrzeć w tej skali skuteczną presję – na burmistrza dzielnicy, na jakiś konkretny urząd.

Nie wszystkie przeobrażenia muszą zaczynać się od przebudowy. Czasem wystarczy zmienić sposób korzystania z istniejącej przestrzeni. W jednym z miast amerykańskich społeczność porozumiała się z policjantami i przy posterunku zrobiła dobrze oświetlone boisko. Omijany dotąd nieufnie posterunek stał się lubianym ośrodkiem życia, policjanci grają w piłkę z nastolatkami, których wcześniej tylko aresztowali. Na posterunek chodzi się również do bankomatu i do urzędującego w nim fryzjera.

Le Corbusier i wojna w Syrii

O ile działanie w małej skali miewa wielkie efekty, o tyle w wielkich planach nierzadko gubią się istotne drobiazgi. Popularność modernistycznej, zunifikowanej zabudowy i rozległych projektów architektów, takich jak Le Corbusier czy Oscar Niemeyer, sprowadziła (rzecz jasna nie intencjonalnie) nieszczęście do różnych zakątków świata. Brazylijska stolica zaprojektowana przez Niemeyera w latach 50. XX w. miała być urbanistyczną makietą sprawiedliwości społecznej, a spotęgowała tylko zagubienie, poczucie nierówności. Brasílii nigdy nie notowano w czołówkach rankingów szczęścia.

Natomiast francuski modernizm namaszczony przez Le Corbusiera zrównał spore obszary miast Syrii, niszcząc kluczową formę tradycyjnej muzułmańskiej zabudowy nazywaną sąsiedztwem, a polegającą na gęstym ustawianiu domów wielo­pokoleniowych i łączeniu ich wąskimi alejkami oraz wewnętrznymi dziedzińcami. Właśnie tradycyjne domostwa przez stulecia integrowały ludzi i wzmacniały tolerancję, z której słynął kraj. Ich rozdzielenie w dobie kolonialnej i wprowadzenie jaskrawych różnic klasowych przez planowanie strefowe mog­ło przyczynić się do wojny w Syrii w 2011 r. Konflikt zbrojny miał wiele przyczyn, ale – zdaniem tamtejszych architektów – jednym z powodów jego zaciekłości było podkopanie fundamentu zaufania, jakiego przez pokolenia ludzie doświadczali w ciasnej wspólnej przestrzeni.

Co najmniej od 60 lat wiadomo, że przecinanie śródmieścia pasami szybkiego ruchu czy dzielenie miast na strefy o klarownym, monotematycznym przeznaczeniu (przemysło­we, akademickie, mieszkalne, handlo­we) szkodzi bogactwu naszego życia, obfitości spontanicznych spotkań, a co za tym idzie – odseparowuje nas od siebie i obniża jakość życia.

Jane Jacobs występowała w obronie śródmieść i zróżnicowanych ulic, żądała pierwszeństwa dla pieszych i stworzyła manifest miast zrównoważonych – kształtowanych przez nasze potrzeby i doświadczenie, a nie przez omnipotencyjne i uzurpatorskie koncepcje. Minęły dekady, ale układ sił nie uległ zasadniczej zmianie.

Kto decyduje o kształcie miast XXI wieku? W wielu przypadkach wciąż „czynniki odgórne”. W Chinach w ostatnim ćwierćwieczu setki milionów ludzi zostały wydźwig­nięte z ubóstwa oraz przeniesione do naprę­dce budowanych „miast duchów”. Najnowszy raport ONZ mierzący poczucie szczęścia w 2017r.­ pokazał stagnację tego wskaźnika wśród Chińczyków – ludzie nie czują się spełnieni w zunifikowanych wieżowcach. W Zjednoczonych Emiratach Arabskich na piasku wyrastają twory urbanistyczne służące specyficznej odmianie autokratycznego kapitalizmu. Nie wiadomo, czy Abu Zabi lub Dubaj kiedykolwiek staną się miastami, bo pozbawione są przestrzeni publicznych niezbędnych do kształtowania świadomości i więzi.

Jane Jacobs uznawała ulicę – niedużą i zróżnicowaną, ze starymi i nowymi budynkami – za najzdrowszą i najważniejszą „instytucję” miasta. Taka ulica, przy której jest sklep, zakład krawiecki, kiosk, urząd, biblioteka i myjnia samochodowa, to mały wszechświat, który umacnia poczucie przynależności. Na takiej ulicy chce się być, przesiadywać. Na niej mieszkańcy są u siebie i na ogół sami dbają o to, czego im potrzeba do szczęścia.

Miasto popada w skrajność, gdy próbuje „wiedzieć lepiej” niż obywatele. I gdy chce ich kontrolować. Jednym z najczęstszych błędów jest wiara, że problemy dużej skali wymagają totalnej reakcji. Podczas gdy w rzeczywistości tym, czego najpilniej trzeba miastom – naprężonym do granic możliwości, nadużywanym bezdusznie organizmom – jesteśmy my. Z naszą uważnością, miłością i codzienną troską o budynki, ławki, bazarki i śmietniki. Ponieważ miasto jest nasze, od pierwszej do ostatniej studzienki.

 

Czytaj również:

Miasto niewydarzone
i
Nocne marki, Edward Hopper, 1942 r. Art Institute of Chicago
Doznania

Miasto niewydarzone

Paulina Wilk

Nie ma znaczenia, kto je wymyślił: fantasta, wnikliwy naukowiec, idealista czy korporacja. Ani czy byłoby szczęśliwe. W najśmielszych wizjach miast przyszłości, tych nigdy niezbudowanych, decydujący był motyw pragnienia. Nie powstały, ponieważ nie dość mocno tego chcieliśmy.

W haśle „miasto przyszłości” ukryte jest wyzwanie, nie obietnica. Budowanie jutra to zapowiedź zmiany, życia przemeblowanego. Tuż za nią idzie lęk.

Czytaj dalej