Miejskie zombi
i
Dom Christiana Wulffa/ fot. Alexander Koerner (Getty Images)
Wiedza i niewiedza

Miejskie zombi

Milena Trzcińska
Czyta się 6 minut

Pod koniec 2011 roku w niemieckiej prasie ukazało się zdjęcie uśmiechniętego człowieka podlewającego ogródek. Dom widniejący w tle, mógłby być spełnieniem marzeń niejednego mieszkańca tego globu. Mężczyzna na wspomnianym zdjęciu to Christian Wulff – prezydent Republiki Federalnej Niemiec i były premier Dolnej Saksonii. Niestety dom marzenie stał się powodem jego dymisji, a zdjęcie symbolem absurdu jaki ogarnął rynek nieruchomości. Okazało się, że pieniądze na jego budowę Wulff pożyczył od wpływowych biznesmenów Edith i Egona Geerkensów. Konflikt interesów był niezaprzeczalny, a nerwowe tłumaczenia w niczym nie pomogły.

Dlaczego prezydent państwa z jedną z najbardziej rozwiniętych gospodarek świata postanawia zbudować dom, na który go nie stać, ryzykując własne stanowisko? Mógłby przecież zamieszkać w znacznie większym Pałacu Bellevue w Berlinie. Odpowiedzi na to pytanie szuka niemiecki badacz architektury i dziennikarz Niklas Maak w swojej książce Living Complex. From Zombie City to the New Communal. Stawia on tezę, że rynek mieszkaniowy wrzucił nas w kręcący się kołowrotek, z którego nie umiemy uciec – nawet jeśli zdarzyło nam się być prezydentem jakiegoś kraju. 

Własny dom to często najkosztowniejszy zasób posiadany przez rodzinę, istotny z punktu widzenia utrzymania poczucia bezpieczeństwa. W krajach tzw. starej Unii Europejskiej ponad 40% właścicieli nieruchomości ma obciążoną hipotekę, co – jak wiemy po kryzysie finansowym z 2008 r. i nagłym wzroście wartości szwajcarskiego franka – sprawia, że eksmisja nie jest jedynie sennym koszmarem wynajmujących. Kredytowe dramaty nie kojarzą się ze stabilizacją i poczuciem bezpieczeństwa. Skąd więc tak silne przekonanie, że potrzeba nam własnego lokum? Kto kształtuje nasze wyobrażenie na jego temat?

Mieszkania prezentowane w czasopismach wnętrzarskich bardziej przypominają SPA, w którym mamy zapomnieć o bożym świecie, niż miejsce spotkań dla rodziny i przyjaciół. Ich przepracowani mieszkańcy po powrocie do domu izolują się od zgiełku codziennego życia. Przysypiają na welurowej, butelkowozielonej sofie, pośród niezliczonej liczby poduszek, odgradzając się od świata mięsistymi zasłonami. Nic dziwnego. Koszty zakupu, wyposażenia i utrzymania domu okazują się prawie zawsze wyższe, niż myśleliśmy. Wielka kuchnia przypominająca te widziane w restauracjach, z 8-osobowym stołem jadalnianym na wspólne imprezy z gotowaniem kosztuje tyle co samochód. To nic, że rzadko korzystają z niej więcej niż 2–3 osoby. Po spłaceniu raty kredytu nie zostaje przecież zbyt wiele czasu na życie. To właśnie z tego powodu, jak pisze Maak, nasze miasta przeobrażają się w metropolie zombi.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Łatwo można się domyśleć, że taki model zamieszkiwania jest bardzo korzystny dla deweloperów, dekoratorów i producentów wyposażenia wnętrz. Tworzone przez nich kampanie reklamowe –  filmy, zmysłowe sesje fotograficzne i niezliczone programy telewizyjne – kształtują przekonanie, że każda poszczególna rodzina potrzebuje dużej wystawnej kuchni, stołu z kosztowną wiszącą lampą, wysokiej klasy kina domowego, dizajnerskiego wyposażenia i, co najważniejsze, większej przestrzeni, by pomieścić te wszystkie przedmioty i sprzęty. Konserwatywny z natury rzeczy rynek mieszkaniowy nie szuka alternatywnych rozwiązań umożliwiających efektywniejsze wykorzystanie przestrzeni i zasobów. Swoją ofertę dostosowuje nie do potrzeb mieszkańców, ale do ich zdolności kredytowej, do znudzenia powtarzając te same typy mieszkań od M1 do M5 lub całe połacie identycznych domów jednorodzinnych.

Taki model mieszkalnictwa wymusza, by podstawową komórką społeczną wciąż była rodzina, a raczej jej (komercyjny/marketingowy) wizerunek. Nie powstają lokale dostosowane do innych typów mikrospołeczności. Czy obecna struktura budownictwa mieszkaniowego jakkolwiek dostosowuje się do faktu, że w Sztokholmie 60% lokali zamieszkują jedna lub dwie osoby, a w śródmiejskiej części Berlina mieszkania rodzinne stanowią zaledwie 15–20%? To, że single, rozwodnicy, seniorzy, bezdzietne pary czy samotni rodzice zamieszkują osobne lokale, wynika często nie z ich głębokiej potrzeby samotności, a z braku alternatywy. Trudno znaleźć mieszkanie dla patchworkowej rodziny, pięciorga starszych osób albo trójki samotnych rodziców z dziećmi, którzy chcieliby zamieszkać razem. Powyższe kombinacje nie są w ogóle brane pod uwagę przy planowaniu polityki mieszkaniowej. Wystarczy wspomnieć, że w Nowym Jorku wciąż obowiązuje prawo, które zabrania zamieszkiwać ze sobą w jednym lokalu więcej niż trzem niespokrewnionym osobom dorosłym. Tysiące mieszkań oddawanych co roku do użytkowania nie przystają już do obecnego modelu życia, a co dopiero do przyszłej struktury społecznej.

Prawo do prywatnego lokum dla rodziny wydaje nam się wręcz biologiczną potrzebą człowieka, a przecież jest to dość świeży wynalazek nowożytnej kultury mieszczańskiej. Badania archeologiczne nie potwierdzają, by każda neandertalska rodzina zamieszkiwała oddzielną jaskinię, a jak opisuje Witold Rybczyński w swojej klasycznej już książce Dom. Krótka historia idei, w średniowiecznym domu w jednym łożu spali wszyscy krewni i ich pracownicy. Prawo do prywatności to wymysł XIX w., podobnie jak rozdzielenie domu od miejsca pracy. Być może były to jedynie krótkie epizody w naszej historii. Dziś również trudno wytyczyć granicę pomiędzy strefą prywatną a publiczną. W końcu łóżko, z którego czatujemy przed snem i piszemy pierwsze e-maile po przebudzeniu, może okazać się bardziej publiczne niż park pod domem, po którym samotnie spacerujemy.

Dom Moriyama (Creative Commons)
Dom Moriyama (Creative Commons)
Dom Moriyama (Creative Commons)
Dom Moriyama (Creative Commons)

Prawdziwa rewolucja w sposobie rozumienia mieszkalnictwa według Niklasa Maaka odbywa się w Japonii. Tamtejsi architekci przecierają szlaki i podejmują próbę zredefiniowania tego, co prywatne i publiczne. Moriyama House jest jednym z wielu przykładów myślenia o mieście jako o miejscu dla wielu małych społeczności, w którym prywatne mikroprzestrzenie zaspokajające podstawowe potrzeby przeplatają się z tym, co wspólne. Dom składa się z niewielkich rozrzuconych kostek, z których część to jednostki mieszkalne z aneksem kuchennym i łazienką, a część – pomieszczenia wspólne. Mieszka tam Moriyama i kilku młodych tokijczyków. Tarasy na dachach i przestrzenie otwarte pomiędzy kubikami stanowią zakamarki i korytarze pod gołym niebem, w których spotykają się mieszkańcy.

Japońskie eksperymentalne rozwiązania domów jednorodzinnych nie tak łatwo byłoby wprowadzić do naszego sposobu kształtowania mieszkalnictwa. Wymagałoby to wyobraźni i zupełnie nowego podejścia. Jednakże, zgodnie z przewidywaniami UNESCO, w ciągu najbliższych 25 lat będziemy musieli zbudować miliard nowych mieszkań. Może więc warto chwilę się zastanowić, zanim zrealizujemy kolejne, mało przydatne wydmuszki dla nieistniejącego społeczeństwa?

 

        

Czytaj również:

Dom Ludu
i
Casa Poporului w Bukareszcie/ Wikimedia Commons
Doznania

Dom Ludu

Błażej Brzostek

W środku zmaltretowanej stolicy Rumunii powstał pomnik pychy dyktatora. Dziś przewodnicy epatują turystów kosztownością i skalą budynku, podobno drugiego na świecie, gdy liczyć w metrach sześciennych.

Wyobraźcie sobie dyktatora, który rezyduje, dajmy na to, przy Krakowskim Przedmieściu i z nikim prócz żony nie musi konsultować swoich decyzji. Owszem, żona ma własne zdanie. Zdarza im się pokłócić w obecności doradców, którzy dyskretnie milcząc, słuchają sporu o to, pod jakim kątem nowa ulica ma przeciąć park Skaryszewski. Zwykle jego opinia przeważa, choć otoczenie szepcze, że on jest pod pantoflem. Prezydent rządzi dekretami, Sejm zbiera się, aby oklaskiwać jego mowy. Ostatnie dekrety ułatwiają skracanie rejestru zabytków, wywłaszczenia oraz wyburzenia. Ciężarówki i spychacze suną ku Saskiej Kępie. Tam miało miejsce nieszczęście: powódź uszkodziła wiele domów. Para prezydencka chodziła wśród wykrotów i ruin, w szpitalach pochylała się na dziećmi. Dostrzegła też szansę na przemianę stolicy, nie dość monumentalnej: gmach Sejmu jest mały, Sala Kongresowa przestarzała, Muzeum pęka w szwach. W ratuszu i stowarzyszeniu architektów naradzano się i nasłuchiwano. Wyciągnięto przedwojenne plany wielkiej dzielnicy, która miała być wzniesiona na wystawę światową, i posłano „na górę”. 

Czytaj dalej