Listopadowe ćwiczenia z pamięci
i
Cyprian Dylczyński, "Zaduszki" z: "Tygodnika Ilustrowanego", 1879(II)304/MNW (domena publiczna)
Pogoda ducha

Listopadowe ćwiczenia z pamięci

Anna Rembowska
Czyta się 6 minut

Gdy mając kilkanaście lat, po raz pierwszy obejrzałam Sanatorium pod Klepsydrą Wojciecha Jerzego Hasa, byłam oszołomiona. Miałam wrażenie, że „ukradł” i pokazał w filmie moje najbardziej trzewne, archetypiczne i – jak myślałam – niemożliwe do wyrażenia wyobrażenie o tym, czym jest czas, jego przemijanie i to, co dzieje się z naszymi wspomnieniami: jak pochłaniają one ludzi, przestrzeń i produkują z nich własną rzeczywistość. Gdy bohater filmu, Józef, odwiedza sanatorium, w którym przebywał jego zmarły ojciec, spotyka ojca żywego, przeniesionego już w inny wymiar czasu – tego, który dzieje się w nim samym. Przeżywa jeszcze raz dzieciństwo, dom rodzinny, zabawy w ogromnym, zarośniętym ogrodzie, pierwsze miłości… Przeżywa je, choć miasteczko jego dzieciństwa rozpada się, opustoszałe i zniszczone kataklizmem wojny.

Co roku podróżujemy w strugach deszczu i ciemności autostrad do naszych małych ojczyzn, do zmalałych nagle podwórek, powalonych murów, przerzedzonych zarośli, wyblakłych ścian i domów, których już nie ma. Albo w których mieszkają obcy ludzie. Do łąk, na których stoją teraz supermarkety. I do grobów, w których śpią podstawy naszego istnienia i najbardziej drogocenne momenty naszego życia – nasi bliscy. Zastygamy wpatrzeni w płomienie zniczy, co roku tak samo zdziwieni i bezradni wobec materii, nad którą nie mamy kontroli, bo jako pamięć żyje ona życiem niezależnym od nas.

Święto Zmarłych to święto paradoksalne. Z jednej strony robimy tego dnia wszystko, żeby uzasadnioną racjonalnie krzątaniną, podróżą skupić się na zewnętrznych jego przejawach. Tak, byśmy my sami nie zostali wybici z trybu, w którym naszą własną śmiertelność traktujemy jako opcję. Z drugiej strony, stoimy nad grobami albo u drzwi rodzinnych domów skonfundowani, bo nie jesteśmy w stanie zapanować nad własną pamięcią. Ta otwiera się jak szkatułka i prowadzi nas tropami, których często nie rozumiemy. Tego dnia przejmują nas we władanie pamięć niedeklaratywna (ukryta i nieświadoma) i pamięć autobiograficzna: znikają logiczne ciągi narracji i następstwa emocji. Guzik, filiżanka, szalik z resztką prawie zwietrzałego zapachu są w stanie wciągnąć nas w tunel wspomnień i skojarzeń, które rzucą na kolana nasze zrównoważenie i uczynią z nas napuchnięte od nagłego, niezrozumiałego płaczu dzieci. Niezdolne do użycia nabytej przez całe życie aparatury pojęciowej i mechanizmów samoregulacji, by oprzeć się nagłemu wirowi czasoprzestrzeni, który nas pochłania. Gdybyśmy mieli opowiedzieć, co nam się w tej chwili przytrafiło – nie potrafimy. Nie da się.

Nakłada się na to jeszcze specyficzna aura obchodzenia tego święta w Polsce – nakazywane powaga, skupienie i zaduma, choć przecież nasze wspomnienia o zmarłych nie zawsze są smutne. W naszym kraju nacisk na aspekt żałoby jest bardzo silny, nawet gdy ona przeminie, jednak- tak jak zawsze  wtedy, gdy nasz stosunek do bliskich jest ważniejszy, niż konwencja- zdarza nam się  też siąść przy grobie z kieliszkiem nalewki, zapalić kolorowe świeczki i coś zaśpiewać albo postawić na nim, jako prezent dla naszych zmarłych, świecącą głowę z dyni, którą nasze dziecko zrobiło w przedszkolu.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Wychowałam się w małym miasteczku, na osiedlu blisko cmentarza, który był naturalnym celem moich wycieczek i zabaw odbywanych w asyście dziadka. Wchodziliśmy tam, nawet wieczorami, gdy brama była zamknięta  – ja spuszczałam się na drugą stronę parkanu na pasku od spodni dziadka, a on przechodził  za mną. Uczył mnie zapalać świeczki na opuszczonych mogiłach, rozróżniać rośliny rosnące między nimi, grzebać martwe, znalezione przy drodze wróble w pudełeczkach po wodzie kolońskiej. Patrzeć w ogień i rozumieć, że śmierć to element życia. W Święto Zmarłych nad naszym cmentarzem jaśniała łuna, której nigdy nie zapomnę. Trzymając się za ręce, chodziliśmy w ciemności między grobami, wdychając zapach stearyny. W tym roku mija 30 lat, odkąd mój dziadek też leży na tym cmentarzu. Kiedy umarł, jeszcze długo przychodziłam do niego na nasz cmentarz z piosenkami z przedszkola, rysunkami, zwierzątkami z plasteliny albo po prostu pogadać. Dlatego przemawiają do mnie pogańskie zwyczaje gromadnego odwiedzania grobów, by „pobyć” ze zmarłym, by go otoczyć ciepłem takim, na jakie zasługiwał, gdy był między nami.

Dziś ten aspekt życia jest coraz bardziej spychany na margines, wyzuty z duchowości i zredukowany do „sprawy do załatwienia”, tak samo jak jest nią chemiczne często ustabilizowanie naszego nastroju po odejściu bliskiej osoby. To niepasujące do kultury pośpiechu święto rozstraja nas i kosztuje emocjonalnie często więcej, niż przypuszczamy. Mamy jeden wolny dzień na uczczenie pamięci naszych bliskich, ale czy w jeden dzień można przejść z pośpiechu w zupełnie inny metafizyczny rytm? W naszym życiu i pamięci brakuje często ciągłości i stałej obecności tego rytmu, a pamięć o naszych bliskich dzielimy na „przed” i „po” ich śmierci. Taka cezura jest w jakiś sposób zgodna z racjonalnym myśleniem, ale nie służy procesowi, przez który musimy przejść, jeśli chcemy zachować zdrowie. Zrezygnowanie z przejścia wszystkich stadiów utraty, które są nam pisane, albo wyparcie jej z naszej świadomości powoduje, że gdy natrafimy na ślad czyjejś uprzątniętej obecności, łamiemy się na nowo.

Czy w naszych domach jest miejsce na powieszenie gdzieś swetra babci, której nie ma od sześciu lat? Nawet jeśli nie, można o niej mówić. Śmiać się z historii, które opowiadała. Oglądać jej portrety rysowane przez dziadka. Opisywać zdjęcia, które zostawiła, dopóki z jej opowieści wiemy, kto na nich jest.

Coraz dalsze stają się nam zwyczaje podtrzymywania pamięci transmitowane przez Kościół, jak choćby wypominki, choć jesteśmy do nich wciąż przyzwyczajeni. Rozwija się za to sektor „ekologicznej nekrokonsumpcji”, który chce umożliwić nam nierozstawanie się z naszymi bliskimi: co prawda jeszcze nie wszystkich na to stać, ale można już z prochów najbliższej osoby wykonać diament, który zawsze będzie miało się na sobie, albo zamówić kapsułę na urnę, z której wyrośnie w przyszłości drzewo… Chyba każdy sposób jest dobry, by nie wypychać ze swej pamięci owego braku. Jedną z najskuteczniejszych i najtańszych dróg jest opowiadanie, które porządkuje naszą pamięć i doświadczenia, nawet te tak trudne czy zgoła niemożliwe do przyswojenia, jak nagła nieobecność kogoś kochanego.

Opowiadanie sobie swej własnej historii pozwala uczynić to wydarzenie w sam raz „na naszą miarę” i zintegrować z resztą naszego życia. Wyniki wielu badań z dziedziny rozwijającej się psychologii narracyjnej pokazują, że ujmowanie wydarzeń trudnych, bolesnych, ba, nawet traumatycznych w formę narracyjną pomaga ustrukturyzować te przeżycia, wpisać je w schemat wspólny dla nas wszystkich, a więc przełamać samotność w tym doświadczeniu. Opowiadanie pomaga nam również ogarnąć to, co składa się z tylu odprysków i aspektów, że pozornie wydaje się niemożliwe do ogarnięcia. W zachwycający sposób zrobili to dwaj autorzy, do których sięgam na początku listopada: Mikołaj Łoziński w książce pt. Książka i Marcin Wicha w utworze Rzeczy, których nie wyrzuciłem. Obaj, obierając za preteksty przedmioty pozostawione przez swoich najbliższych albo osoby długo mieszkające w ich domach rodzinnych, odtwarzają historie własnych rodzin, a przy okazji, co chyba najważniejsze, osobiste emocje wobec najbliższych, które często dopiero podczas pisania odkrywają i porządkują.

Każdy z nas może to zrobić. Choćby raz do roku. Siąść i zapisać to, co z naszej pamięci jeszcze nie uciekło. Opisać zapach. Kolor czyichś włosów. Światło, które wlewało się do domu przez drzwi, gdy przychodził dziadek, by odprowadzić nas do przedszkola. Nawet jeśli uzbieramy zaledwie jakieś strzępki, kiedy przeczytamy je po latach, staną się dla nas drogocennymi skarbami.  

Czytaj również:

Prawdziwy początek jesieni
i
Nagły podmuch, fot. Jeff Wall (zdjęcie numeru jesiennego kwartalnika "Przekrój")
Promienne zdrowie

Prawdziwy początek jesieni

Anna Rembowska

Zastanawiałam się nad tym, kiedy kończy się lato. Czy pod koniec sierpnia, kiedy wieczorne światło zmienia kolor na bursztynowy, a noce są coraz chłodniejsze? Czy wtedy, kiedy dzień staje się krótszy i nagle ze zdziwieniem konstatujemy, że o 21.00, a potem o 20.00 jest już ciemno, a nam przestaje się chcieć wychodzić z domu wieczorami? Albo kiedy zaczyna się rok szkolny, rano korki na ulicach, a z drzew spadają kasztany? Czy wtedy, gdy nagle wszyscy bez powodu zaczynamy się czuć zmęczeni i senni, a do aptek ustawiają się kolejki po witaminy na wzmocnienie?

Wiem, że to zjawisko dociera do stosunkowo niewielkiej liczby odbiorców, żyjących tylko w dużych miastach, ale dla mnie jesień zaczyna się, kiedy znajduję w skrzynce na listy katalog IKEA. Przez wiele lat IKEA była dla mnie tym, czym Tiffany dla Holly Golightly, bohaterki opowiadania Trumana Capote’a. Holly, gdy miała gorszy dzień, spędzała całe godziny w tym jubilerskim sklepie, oglądając klejnoty. Obcowanie z luksusem przynosiło jej skołatanym nerwom ukojenie, a jej samej – namiastkę poczucia bezpieczeństwa.

Czytaj dalej