Latosień
i
Barcelona, zdjęcie: Alfons Taekema; źródło: Unsplash
Ziemia

Latosień

Paulina Maślona
Czyta się 12 minut

Naukowiec, dwie zaniepokojone matki i kilkaset osób, które znalazły własny sposób na pozyskanie energii. Co ich łączy? Troska o Katalonię i jej, zmieniający się z dnia na dzień, klimat.

W Barcelonie jest właśnie środek listopada. Za oknem wciąż ciepło.

Noce w tropikach

Javier Martín Vide, klimatolog, pochyla się nad kartką. Jedna po drugiej, zapisuje na niej informacje: 4 milimetry, 1,4ºC, 90 dni. Te liczby to zmiany – niektóre już możemy odczuć na własnej skórze, a inne odczują pewnie nasze dzieci lub wnuki. Wyliczać Vide zaczyna od tej drugiej kategorii.

– Poziom morza podnosi się tu co roku o 4 milimetry – tłumaczy. – To stosunkowo mało, na razie nikt tego nie zauważa. Ale za 100 lat sytuacja może być zupełnie inna. W przyszłości, tak to sobie wyobrażam, wysokie mury będą odgradzać plaże i chronić ląd od zachłannego morza.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Jeśli mury nie powstaną, do Barcelony wtargnie woda. Nowy krajobraz można zobaczyć „na próbę” w Internecie; wystarczy jedno kliknięcie i już przenosimy się do 2200 r. Pod falami znikają lotnisko El Prat i sąsiadujące z nim dzielnice. Ale to jeszcze nie dziś, jeszcze nie teraz. Na razie przeciętny barcelończyk odczuwa przede wszystkim ciepło.

– Od drugiej połowy XIX w. temperatura w rejonie Morza Śródziemnego podskoczyła o 1,4ºC – mówi Vide. – Lato nam się wydłuża, jest połowa listopada, a przecież jeszcze kilka dni temu chodziliśmy w krótkim rękawku. Do tego upalne noce: ponad 90 dni w roku w Barcelonie temperatura nie spada w nocy poniżej 20ºC.

Pyta mnie, czy spędziłam w mieście ostatnie lato. Kiedy przytakuję, uśmiecha się porozumiewawczo. Nie musi mi tłumaczyć, jak czuje się człowiek, który przez całą noc przerzuca się z boku na bok, bo oblepia go gorące, duszne powietrze.

Noches tropicales to zjawisko, które już kilkadziesiąt lat temu fascynowało naukowców: jak to się dzieje, że w centrum dużych miast temperatura jest nawet o kilka stopni wyższa niż na peryferiach?

– Powodów jest wiele – przyznaje Vide. – Korzystamy w mieście z wielu źródeł energii; benzyny, gazu ziemnego, elektryczności. To wszystko generuje ciepło. Kiedyś myśleliśmy, że to taka naukowa ciekawostka, ta różnica w temperaturach. Porównywaliśmy sobie, że Passeig de Gràcia od lotniska dzieli tylko 15 kilometrów, a tu te kilka stopni rozjazdu…

To, co wcześniej głównie ciekawiło, teraz niepokoi. Upalne noce, przy cały czas rosnącej temperaturze, zagrażają zdrowiu mieszkańców. Szczególnie starszych i schorowanych, żyjących na najwyższych piętrach budynków, w samym sercu miasta.

To Barcelona dzisiaj. Za kilkadziesiąt lat – oprócz powoli wlewającego się do miasta morza – trzeba będzie sprostać innym wyzwaniom. Ale znowu: jeszcze nie dziś, jeszcze nie teraz. Na razie miasto próbuje obrócić przyszłość na swoją korzyść.

Od czego należałoby zacząć?

Vide wydaje się zadowolony, że zadaję to pytanie.

– To może zacznijmy od zieleni.

Skater na placu

– Zauważyła pani, zaraz przy wejściu? – dopytuje Teresa. I od razu, jakby na wszelki wypadek, dodaje: – Wiem, wiem, na razie trudno zgadnąć, co to jest.

Kiwam głową, bo rzeczywiście widziałam. I rzeczywiście, trudno zgadnąć. Metalowa konstrukcja, która pnie się po ogrodzeniu szkoły, niczego jeszcze nie przypomina. Ale to tylko kwestia czasu, bo już za kilka miesięcy uczniowie, rodzice i nauczyciele wspólnymi siłami pomogą ścianie zakwitnąć.

Na pomysł ogrodu wertykalnego, czyli pionowej struktury wypełnionej podwieszonymi roślinami, wpadły Teresa i Alexandra – matki, architektki i osoby, którym pewne braki po prostu nie dają spokoju.

– Jak tylko tu weszłam, poczułam, że to patio jest bardzo surowe – zaczyna Alexandra.

– Do tego zaraz obok ruchliwej ulicy. Pełno smogu, zanieczyszczeń – dopowiada Teresa.

Po wielu godzinach pracy (ilu dokładnie, tego wolą nie liczyć) kilkunastu zaangażowanych rodziców, projekt jest już bliski ukończenia. Każdy dodał coś od siebie – jedna z matek, projektantka mody, przygotowała plakat, ojciec, który siedzi w finansach, dokładnie opisał budżet. A ten nie był wcale taki skromny: szybko okazało się, że na zbudowanie wymarzonego ogrodu – z różnorodną roślinnością, systemem nawadniającym i domkami dla owadów – będą potrzebowali sporego dofinansowania. Rodzice mieli szczęście: kiedy oni zapragnęli skrawka ziemi dla swoich dzieci, o podobne skrawki zieleni zaczęło zabiegać miasto.

W 2016 r. w dzienniku „La Vanguardia” pojawiły się szacunkowe wyliczenia – jeśli nie brać pod uwagę znajdującego się na obrzeżach Barcelony ogromnego parku Collserola, w samym mieście na każdą osobę przypada zaledwie 7 metrów kwadratowych zieleni. To słaby wynik, szczególnie jeśli porównać go z 24 metrami w sąsiadującej Gironie (dla bardziej dramatycznego porównania: w Warszawie to ponad 100 metrów kwadratowych!). Barcelona jest gęsto zabudowana, a wolne przestrzenie do tej pory niekoniecznie zamieniano w parki.

– W latach 80. były modne te wielkie, zabetonowane płyty – Vide rozkłada bezradnie ręce. – Weźmy na przykład tę wokół dworca kolejowego. W gorące dni nie zobaczymy na niej ani wypoczywającej staruszki, ani rodziny na spacerze. Może jedynie przypałętać się jakiś zagubiony skater. Takie podłoże działa jak piekarnik, jeszcze bardziej nagrzewa już i tak gorące ulice.

Vide marzy o mieście pokrytym miękką, żyjącą tkanką oraz o drzewach, które przyniosą cień i wchłoną dwutlenek węgla. I wydaje się, że – przynajmniej od wdrożenia w 2011 r. Planu Zieleni i Bioróżnorodności – Barcelona powoli zmierza w tym kierunku. Kawałka natury szuka się tutaj na wiele sposobów: tylko w ostatnich kilku miesiącach 300 uczniów posadziło kwiaty przy jednym ze znajdujących się w centrum pasaży, powstały kolejne, zarządzane sąsiedzko ogródki miejskie, a puste przestrzenie na obrzeżach miasta stopniowo pokrywają się zielenią.

Najtrudniej jest w samym środku miasta, gdzie na kolejne parki zwyczajnie brakuje miejsca.

Tutaj trzeba działać niestandardowo, a dokładniej: piąć się w górę.

W 2017 r. Ada Colau, burmistrzyni Barcelony, ogłosiła konkurs na zagospodarowanie zielenią dachów budynków mieszkalnych. Miasto pokryło 75% kosztów na zrealizowanie 10 zwycięskich projektów, jednocześnie zachęcając do wprowadzenia podobnych rozwiązań pozostałych mieszkańców. Bierzcie, gospodarujcie, cieszcie się wspólną, zieloną przestrzenią! Pokryty roślinnością dach to skromna, ale, jeśli zrealizowana na większą skalę, całkiem znacząca odpowiedź na zmiany klimatyczne: chłodzi budynek, poprawia jakość powietrza, wspiera bioróżnorodność. Do tego może być świetnym sposobem na sąsiedzką integrację. Jeśli tylko na przeszkodzie nie stanie problem ostatniego piętra.

– To są świetne inicjatywy, ale wymagają zgody wszystkich sąsiadów – tłumaczy Vida. – A zwykle jest tak, że pełni entuzjazmu są wszyscy oprócz osoby, która ma mieć ogródek bezpośrednio nad sobą. Boją się, że im to uprzykrzy życie – obawiają się na przykład owadów, które mogą im przywędrować do mieszkania.

Mimo wszystko, od 2016 r. Barcelona powiększyła swoje tereny zielone o 40 hektarów. W tym jeden hektar to właśnie ogrody znajdujące się wysoko nad ulicami.

Alexandra i Teresa też myślą o zagospodarowaniu szkolnego dachu, ale na razie mają już dość na głowie. Jedna pędzi zaraz na swoją wartę przy osiedlowym drzewie, któremu grozi wycięcie, druga – regularnie działa w kooperatywie żywieniowej.

– Nasze dzieci cały czas pytają, po co nam to wszystko – śmieje się Teresa. A one odpowiadają im po prostu, że dobrze robić świat obok siebie odrobinę lepszym, dodać swoje ziarenko piasku. Nie są w tym przekonaniu same – po kolei wymieniają osiedla, w których powstają kolejne inicjatywy sąsiedzkie i działają lokalne kooperatywy.

Wierzą, że dzieci też, dzięki zajmowaniu się ogrodem, przestaną pytać: „po co?”.

– Jak w coś się raz zaangażujesz, to staje się częścią twojego doświadczenia, częścią ciebie – tłumaczy Teresa.

A wtedy już nie tak łatwo zapomnieć i nie tak trudno się troszczyć.

Zielony kabel, poproszę

Wszystko zaczęło się od Holendra i jego przeprowadzki.

– Gijsbert Huijink przeniósł się na stałe do Katalonii w 2010 r. – zdradza Francesc. Przed chwilą prowadził mnie przez biuro, które bez trudu można byłoby opisać jako marzenie każdego millenialsa; tonące w roślinach doniczkowych, przestronne, wypełnione radosnym śmiechem osób pracujących w elastycznym wymiarze godzin.

– To tutaj zaczął poszukiwania taniego źródła energii, której mógłby używać w swoim domu za miastem – kontynuuje Francesc. – Zainstalował baterię słoneczną, ale samodzielna produkcja energii była w tamtym czasie w Hiszpanii nieuregulowana. Dlatego Huijink zaczął czytać o kooperatywach energetycznych. Kilka działało już w Holandii, ale w Barcelonie to była zupełna nowość.

Huijink przekonał studentów (pracował wtedy na Uniwersytecie w Gironie) i przyjaciół, żeby zaangażowali się w jego nowy projekt: stworzenie kooperatywy, w której zajmować się będą produkcją i sprzedażą energii ze źródeł odnawialnych. Szybko udało mu się zebrać 350 chętnych, ale dopiero po roku – trudnym, bo polegającym na przebijaniu się przez zabetonowany rynek energetyczny – oficjalnie podpisał pierwszą umowę na dostarczenie energii. Już jako Som Energia (Jesteśmy Energią), pierwsza kooperatywa energetyczna w Hiszpanii.

– Rzuciliśmy się wtedy wszyscy do morza, żeby jakoś upamiętnić tę chwilę – śmieje się Francesc. – Kilka miesięcy temu zrobiliśmy to po raz kolejny, tym razem, żeby uczcić 100 tysięcy kontraktów.

Ale Som Energia wciąż rośnie, w zdumiewającym tempie. Co tydzień w Hiszpanii około 200 osób porzuca standardowe rozwiązania i dołącza do kooperatywy. To zasięg, o którym żadna z osób, które pracują tu od początku, nawet nie marzyła.

– Myśleliśmy, że to zostanie na poziomie lokalnym, że sięgniemy do Girony, Barcelony, może gdzieś na wieś – przyznaje Francesc.

Jak to działa? Wystarczy podpisać umowę i wpłacić 100 euro, żeby dołączyć do grona udziałowców. Możliwości inwestowania wewnątrz kooperatywy jest wiele – i to członkowie decydują, co Som Energia robi z pieniędzmi.

– Niedługo otwieramy kolejną elektrownię słoneczną, a udało się to wyłącznie dzięki tysiącom członków, którzy zdecydowali się w nią zainwestować – tłumaczy Francesc. Samowystarczalność energetyczna to jeden z głównych celów kooperatywy, która większość odnawialnej energii wciąż czerpie od małych, zewnętrznych producentów.

Co zaskoczyło Francesca w Som Energia to, że wszystko jest na odwrót. Trafił tu prosto ze świata reklamy, ale szybko musiał o niej zapomnieć – żadnej publicidad, ani w prasie, ani w telewizji. Ludzie dowiadują się o oferowanych usługach od innych zadowolonych członków. Do tego nie ma zwykłych biur, obsługa klienta opiera się na kontakcie internetowym albo rozmowach telefonicznych – no właśnie, rozmowach, bo Som Energia nie wierzy w automatyczne sekretarki. Żadnego „wciśnij 4” i „czekaj na swoją kolej”, najważniejszy jest bezpośredni kontakt z drugim człowiekiem.

Francesc chciałby znaleźć sposób, żeby wytłumaczyć Hiszpanom, że na odnawialnej energii mogą tylko zyskać.

– Wypełnienie formularza trwa 10 minut, nic więcej nie trzeba – przekonuje. – Niektórzy myślą, że to wymaga specjalnej infrastruktury, że może muszą mieć w domu jakiś specjalny, zielony kabel do czystej energii, nic z tych rzeczy! Do tego jesteśmy dziś tańsi od konkurencji, która czerpie ze źródeł nieodnawialnych.

Som Energia, choć zajmuje jedynie 1% rynku, poruszyła odrobinę rynkiem energetycznym i udowodniła, że na czystą energię popyt jest coraz większy. Nawet przy wieloletniej polityce hiszpańskiego rządu, która na wszelkie sposoby blokowała rozwój tego sektora.

– Nowi członkowie piszą do nas, że nigdy się tak nie cieszyli z rachunku – uśmiecha się Francesc. Ludzie cieszą się, że mogą żyć bardziej ekologicznie.

Barcelończycy mogą wybierać już między dwiema odnawialnymi opcjami. Od 2017 r. Som Energia ma tu konkurencję w postaci swojej siostrzanej, choć publicznej instytucji: należąca do miasta Barcelona Energia doprowadza prąd do 20 tysięcy domów.

Transatlantyk

Walka ze zmianami klimatu to wyzwanie, które oznacza wielką transformację naszego miasta” – pisze Ada Colau we wstępie do Planu Klimatycznego Barcelony z 2018 r. Ekologiczne rozwiązania to nie jest tu żadna nowość, nowością jest ambitny cel: stolica Katalonii w 2050 r. chce ogłosić neutralność klimatyczną.

Deklaracja klimatycznego stanu wyjątkowego (Declaración de Emergencia Climática), która zostanie wprowadzona w styczniu, to kolejny przejaw troski o przyszłość planety. Miasta mają w końcu na sobie dziś dużą odpowiedzialność, to w nich produkuje się 70% gazów cieplarnianych. Vide nie ukrywa, że zmęczyło go już czekanie:

– W Hiszpanii nie przyjęto jeszcze żadnej ustawy w sprawie zmiany klimatu, a parlament w Katalonii – tu klimatolog wzdycha ciężko – ma aktualnie inne priorytety. Mam nadzieję, że Barcelona rzeczywiście podejmie teraz drastyczne kroki.

Plan zakłada zwiększenie terenów zielonych o 1,6 kilometra kwadratowego, ograniczenie zużycia wody (do poniżej 100 litrów dziennie na osobę) i przeznaczenie 1,2 miliona euro na oddolne projekty mieszkańców – jak choćby, żeby nie szukać daleko, budowę ogrodów wertykalnych czy zakładanie kooperatyw transportowych. No i w końcu, zdecydowane zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych – nie tylko poprzez postawienie na energię odnawialną, ale przede wszystkim przez ograniczenie ruchu aut i przebudowanie 20% kamienic, które są nieefektywne energetycznie.

– Już zaczęto tu wprowadzać tzw. supermanzanas, dzięki którym wiele ulic będzie zamkniętych dla ruchu. Uchroni to nas przed wdychaniem szkodliwych cząsteczek, nie tylko tych produkowanych przez diesle, lecz także tych powstających w wyniku tarcia opon samochodowych o jezdnię.

Za to remonty kamienic to szansa dla znajdujących się w trudnej sytuacji osób, które często nie są w stanie płacić wysokich rachunków za prąd lub dostosować swojego mieszkania do zmieniających się warunków. To oni najsilniej odczują wpływ zmieniającego się klimatu.

– Jeśli spełnią się najgorsze prognozy i nie zmniejszymy emisji dwutlenku węgla, dojdzie do ogromnych zmian w krajobrazie – tłumaczy Vida. – Mniej lasów, susze, problemy z dostępem do wody. Lato w mieście stanie się nie do zniesienia. Właśnie ten skok temperatury – nie egzotyczne choroby czy epidemie – uważam za największe wyzwanie dla miasta. Władze muszą zaopiekować się osobami dotkniętymi tzw. ubóstwem energetycznym. Osobami, które będą chorować, bo nie mogą pozwolić sobie na klimatyzację.

Może jest jednak szansa, że do tego nie dojdzie? Plan Klimatyczny zakłada, że, poprzez między innymi przebudowę budynków mieszkalnych, Barcelona poradzi sobie z problemem ubóstwa energetycznego do 2030 r. Vide, wbrew pozorom, też pozostaje optymistą.

– Sytuacja jest bardzo poważna, ale trzeba zachęcać ludzi, żeby walczyli o klimat. Nawet jeśli od nas niewiele zależy. Ja, pani, wszyscy musimy coś robić, to kwestia etyki – tłumaczy.

Teresa, jedna z pomysłodawczyń ogrodu wertykalnego, zgadza się z takim postawieniem sprawy.

– Róbmy tyle, na ile pozwalają nam możliwości – potwierdza. – Nawet mała zmiana w otoczeniu generuje kolejne.

– Trzeba jednak pamiętać o tym, że w pojedynkę nie zmienimy rzeczywistości – przypomina Francesc z Som Energia. I zaczyna się śmiać. – Kiedyś byłem pewny, że sam zmienię świat, ale to niemożliwe. Za to można znaleźć grupę ludzi i powoli pracować nad jego małym, malutkim kawałkiem.

Na małe zmiany najpewniej jest już jednak za późno. Vide porównuje nasz system klimatyczny do płynącego ze zbyt dużą prędkością statku.

– Niestety, teraz już chodzi o inercję. Nawet jeśli dzisiaj wszyscy przestaniemy zanieczyszczać klimat, temperatura będzie rosnąć jeszcze przez dekady. Jak transatlantyk, w którym za późno rozpoczęto proces hamowania. Musi uderzyć o brzeg.

Vide przypomina: w tej kwestii granice krajów nie mają znaczenia. Postępy zrobione w Barcelonie, czy jakimkolwiek innym mieście, to jedynie kropla w morzu. Wszyscy poczujemy konsekwencje katastrofy, dla jej skutecznego uniknięcia, wszyscy musielibyśmy jak najszybciej nacisnąć na hamulec.

Wyglądam przez okno uniwersytetu. Jest środek listopada. Wciąż ciepło.

– Mamy nawet własną nazwę na te przedłużone wakacje – śmieje się profesor.

Veroño, zbitka słów oznaczających lato i jesień. Tylko nie wiem, jak by to było po polsku?

 

Czytaj również:

Można zmienić świat
Ziemia

Można zmienić świat

Julia Fiedorczuk

Trwające od miesięcy niezwykle brutalne pożary pochłonęły w Australii obszar o powierzchni większej niż Szwajcaria, zabijając jak dotąd 24 osoby i pół miliarda zwierząt. W ostatnich dniach Australia zmobilizowała armię, 6 stycznia Nowa Zelandia obiecała wysłać posiłki do walki z żywiołem, który ani myśli ustąpić. To największa mobilizacja militarna w tamtej części świata od zakończenia drugiej wojny światowej.

Pół miliarda zwierząt, jedna trzecia populacji koali – utracone. Te dane obejmują jednak tylko ssaki, ptaki i gady. Nie ma szacunków dotyczących nietoperzy, płazów, owadów ani tym bardziej mikrofauny. Nie wiadomo, ile gatunków zwierząt i roślin przepadło na zawsze ani jaką rolę odgrywały w lokalnych i globalnych systemach podtrzymujących życie na ziemi, bo wbrew pozorom – na przekór technologicznej arogancji naszych czasów – właściwie nie znamy i nie rozumiemy złożonych sieci powiązań pomiędzy wszystkimi organizmami, procesami i zjawiskami na ziemi.

Czytaj dalej