Lato 1939
i
"Burza", 1925 r., Zdzisław Jasiński, Muzeum Narodowe w Warszawie
Opowieści

Lato 1939

Przekrój
Czyta się 10 minut

Było to na krótko „przed burzą”. Po 40 latach opowiadają nam o tamtych dniach znani Czytelnikom także z „Przekroju” – publicysta, naukowiec i pisarz. Ich wspomnienia zanotowała Anna Buss.

Edmund Jan Osmańczyk

Przekrój: Wakacje tamtego roku były dla pana bardzo nietypowe…

Edmund Jan Osmańczyk: Tak. Latem 1939 roku przyzwyczaiłem się już do zmiany imienia i nazwiska. W Rzeszy Niemieckiej, po której wędrowałem, legitymowałem się dowodem… pocztowym na nazwisko Eduard Asmansky. W Rzeszy bowiem takim poszukiwanym przez gestapo osobom jak ja najłatwiej było uzyskać tzw. pocztowy dowód osobisty dla ubogich za 50 fenigów, przy poręczeniu tylko listonosza, iż dany osobnik odbiera listy na takie to a takie imię i nazwisko.

Moja kalkulacja okazała się słuszna. Poczciwy stary listonosz nie był w stanie zapamiętać dokładnie mojego polskiego nazwiska i jak mu podpowiedziałem zamiast Edmund imię Eduard i zamiast Osmańczyk bardziej z polska brzmiące Asmansky, w tej formie podyktował moje personalia urzędniczce Postamtu przy Nollendorfplatz w Berlinie. Dowód był bardzo cenny, bo był legalny, a nazwisko również cenne, bo odwrotnie, niż moje prawdziwe, nie figurujące w księdze poszukiwanych przez gestapo i na listach gończych.

Według dowodu miałem też nie 26 lat, jak było naprawdę, lecz 29, co w III Rzeszy było bardzo ważne, bo roczniki od 1920 w dół nie były jeszcze poborowymi i nie trzeba im było legitymować się książeczkami wojskowymi, jak rocznikom młodszym.

Tak więc spokojnie mogłem podróżować po państwie Adolfa Hitlera, mimo licznych patroli gestapowców i żandarmerii wojskowej, szczególnie na dworcach i w pociągach.

Lato 1939 nie było typowym latem wakacyjnym, choć pogoda była wspaniała. Było sporo napięcia w atmosferze kraju, którego rządząca Narodowosocjalistyczna Niemiecka Partia Robotników (NSDAP) zwołała na wrzesień 1939 do Norymbergi Partyjny Zjazd Pokoju — zgodnie z zapowiedzią Adolfa Hitlera, że jego Niemcy uczynią wszystko dla pokoju Europy.

Nie należałem do łatwowiernych Europejczyków. Jeżdżąc głównie nocami po wielkim państwie niemieckim, które wchłonęło już Austrię i Czechy, widziałem i słyszałem przesuwające się niezmiennie z zachodu na wschód ciągi wagonów towarowych z wojskowym sprzętem, maskowanym, ówczesną modą, zielono-rdzawymi plandekami.

Od Heleny Lehr, z którą redagowaliśmy wspólnie ostatnie numery Młodego Polaka w NiemczechPolaka w Niemczech, na zakonspirowanych spotkaniach, bo mnie już do redakcji wstęp był wzbroniony przez czekających cierpliwie na moją lekkomyślność szpicli gestapo, dowiedziałem się o rosnącej ilości wakacyjnych kart pocztowych nadchodzących do naszej redakcji od młodych Polaków z Westfalii, Nadrenii czy Berlina, przysyłanych z Nadodrza i Powiśla. Było dla nas jasne, że powołani do Wehrmachtu młodzi Polacy, obywatele Rzeszy, potomkowie polskiego wychodźstwa, dają nam w ten sposób znać, że ich westfalsko-nadreńskie czy połabskie pułki znalazły się w pobliżu polskiej granicy.

W Opolu, gdzie Jan Łangowski potajemnie drukował pierwszy podziemny druk walczącej Polski — Leksykon polskości Nadodrza — a ja robiłem jego korektę latem 1939 roku, miałem wraz z przyjaciółmi ze Związku Polaków w Niemczech wielką radość, kiedy nagle na drogowskazach Opolszczyzny przypomniane zostały dawne polskie nazwy naszych tam wsi i miasteczek! Oto pod nowymi niemieckimi nazwami, sporządzonymi przed kilku miesiącami, domalowywano informację: dawniej taka nazwa!

Przyczyna była jasna: te zachodnioniemieckie pułki ustawiające się na nadodrzańskim przedpolu miały mapy wydrukowane przed 1939 rokiem ze starymi polskimi nazwami i gubiły się, nie znajdując wyznaczonych im miejsc postoju. Niemniej dla nas była to wielka radość, a po wioskach opolskich, którym odebrano, a teraz przywrócono polską nazwę szumiało, iż to znak, że tu Polska wróci.

P.: Czy wtedy ukrywał się pan na Śląsku?

E. J. O.: Niestety, nie mogłem pozostać na mojej ukochanej Opolszczyźnie. Ostrzeżono mnie wczas i znowu wsłuchiwałem się w stukot pociągu, tym razem jadącego na zachód, w kierunku Porta Westfalica. W górniczo-przemysłowym Zagłębiu Ruhry łatwiej było się ukryć, ale i tam wkrótce zrobiło mi się duszno. Polskie wychodźstwo było już pod silną obserwacją hitlerowskich organizacji i gestapo, a także zwyczajnych obywateli, judzonych codziennie przez hitlerowską prasę przeciwko Polsce i Polakom.

Od 5 maja, kiedy zerwany został przez Hitlera niemiecko-polski pakt nieagresji, prasa i radio III Rzeszy dzień w dzień natężały tony antypolonizmu, najsilniejszej fobii nacjonalistycznych Niemców od czasów Hakaty. Musiałem zatem po kilku dniach pobytu w Bochum, Bottrop, Wannę Eichel jechać dalej, tam gdzie miałem obiecaną już przed rokiem przyjacielską pomoc jakbyś nie miał już wyjścia… Pojechałem więc do przyjaciół Duńczyków, w południowym Szlezwiku, we Flensburgu. Współpracowałem z nimi w Związku Mniejszości Narodowych, w Niemczech, przemawiałem na zjeździe ich młodzieży właśnie we Flensburgu przed rokiem.

Lato było w pełni. Pierwsza dekada sierpnia. Mnóstwo turystów. U przyjaciół powitano mnie serdecznie, ale z zasępieniem. Wyjaśniono mi wkrótce dość naprawdę złożoną sytuację. Oto Dania jest zalewana codziennie grupami turystów, którzy penetrują Szlezwik północny, pas pogranicza, ale i zapuszczają zagony aż po stolicę. Te grupy mają raczej charakter patroli albo plutonów. Ambasada hitlerowska w Kopenhadze domaga się wydawania wszystkich uciekinierów z III Rzeszy.

Przy obecnej infiltracji na granicy niemieckich turystów, moja ucieczka do Danii stała się niebezpieczną. Trzeba więc było wracać na wschód. Skończyłem tego dnia naprawdę 26 lat, miałem więc w sobie dość optymizmu, aby podjąć następną próbę – tym razem wyskoczenia z pociągu Berlin—Królewiec na polską ziemię w Tczewie.

Udało się. Było popołudnie. Paliło sierpniowe słońce. Ludzie wokół mnie mówili wszyscy po polsku. W kilka godzin później jechałem pociągiem do Warszawy, gdzie wśród przyjaciół zdecydowano, że winienem natychmiast rozpocząć pracę w Polskim Radiu. Poszedłem więc na ulicę Zielną, gdzie powitano mnie z otwartymi ramionami, ale z wielu względów ostrożności zażądano, bym działał nie pod swoim nazwiskiem, a pod przybranym. Wybrałem: Jan Gor. Zaczęto natychmiast mówić do mnie: Panie Janie!, albo Janku!

I tak już zostało całą wojnę, a dla wielu, co mnie wtedy poznali, po dziś. I to jest jedyna rzecz, która mi ocalała z lata 1939.

Prof. Jan Szczepański

Przekrój: Panie profesorze, upływa akurat 40 lat od agresji hitlerowskiej na nasz kraj. Tamtego lata większość obywateli Europy nie chciała uwierzyć w realność zbliżającego się zagrożenia i próbowała żyć tak, jakby ówczesnemu pokojowi nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Jak pan, panie profesorze, spędził swoje ostatnie, przedwojenne wakacje?

Prof. Jan Szczepański: Spędziłem je w sposób dość urozmaicony. Ale żeby o tym opowiedzieć muszę rozpocząć od spraw przedwakacyjnych. Byłem wtedy asystentem prof. Floriana Znanieckiego na Uniwersytecie Poznańskim i wraz z trzema kolegami przygotowywaliśmy się do doktoratów. Ja jedyny z nich otrzymałem powołanie do pułku w czerwcu, a ponieważ wybuch wojny był dla mnie oczywisty, więc przystąpiłem do egzaminów i obrony pracy. Promowano mnie na doktora siedemnastego czerwca, a dziewiętnastego pojechałem do pułku. Były to jednak tylko ćwiczenia i w sierpniu zostałem zwolniony. Pojechałem więc do Wiśniowca nad Horyniem, gdzie żona była na plenerze plastyków. Pod koniec sierpnia pojechaliśmy do Ustronia; chciałem się zobaczyć z rodzicami i rodzeństwem. Później wróciłem do Kościana, gdzie wówczas mieszkaliśmy. Gdy ogłoszono mobilizację, zgodnie z poleceniem w karcie mobilizacyjnej wyjechałem pierwszego września do 5 Pułku Artylerii Ciężkiej w Krakowie. Do pułku jednakże już nie dotarłem i wojowałem do 29 września w innych jednostkach.

P.: Czy pańskie ówczesne przewidywania potwierdziły się potem, w czasie wojny?

J. S.: Przede wszystkim co do przebiegu wojny niemiecko-polskiej. Po zajęciu Czechosłowacji i samobójczej polskiej wyprawie po Zaolzie, było dla mnie oczywiste, że w kleszczach od Prus Wschodnich po cale Karpaty nie mamy szans na dłuższą obronę wobec przewagi liczebnej i uzbrojenia armii niemieckiej. Natomiast nie miałem wątpliwości co do ostatecznego wyniku wojny. Łudziłem się tylko, że nastąpi to wcześniej. Miałem także złudzenie co do okupacji niemieckiej, sądząc, że powtórzą się warunki znane z pierwszej wojny światowej.

P.: Jak Pan ocenia dziś tamtą swoją sytuację młodego intelektualisty postawionego wobec nieodwracalnie nadchodzącego czasu barbarzyńskiego niszczenia wszystkiego co ludzkie i humanistyczne?

J. S.: Nie przewidywaliśmy wtedy, że czasy pogardy i poniżenia będą aż takie. Nie miałem złudzeń co do wyniku starcia z Niemcami, ale byłem wychowany w przekonaniu, że żołnierz politycznie wypowiada się tylko na polu bitwy, a wypełnianie obowiązku jest czymś tak naturalnym, jak oddychanie. Wszyscy moi koledzy i ja widzieliśmy nieuchronność wojny, gdyż rozumieliśmy dobrze politykę Hitlera i rozumieliśmy tę sytuację bez wyjścia. Mieliśmy optymizm młodości i jej siłę. I zaufanie do siebie. Potwierdziło się. Przeżyłem wojnę i wróciłem do swojej pracy.

Wojciech Żukrowski

Przekrój: Gdzie pan spędził ostatnie wakacje przed wojną? Czy przeczuwał pan czym się skończą?

Wojciech Żukrowski: Wakacje zaczęły się w końcu kwietnia, ku mojemu nieskrywanemu rozradowaniu w przeddzień egzaminów, które obiecywałem sobie zaliczyć psim swędem — zostałem powołany nagle do wojska, na przeszkolenie w zwalczaniu czołgów, do Pierwszego Dywizjonu Artylerii Konnej, na tyłach Łazienek, sto kroków od mojej narzeczonej. A potem miałem pojechać na przyszłe pole bitwy.

Postanowiłem wykorzystać nastroje bojowe, wbiłem się w mundur i dzwoniąc ostrogami pomaszerowałem do profesora Nietscha, żeby odwalić tę piekielną gramatykę historyczną. Zadał mi kilka pytań pochrząkując, wsparł opadającą powiekę palcem i przyjrzał mi się krytycznie.

— Czy pan sądzi, panie podchorąży, że tę wojnę wygramy?

— Tak jest! — odpowiedziałem.

— Ja też tak myślę. To pan po zwycięskim powrocie zgłosi się do mnie i mam nadzieję, że pan już wtedy będzie lepiej umiał…

Pojechałem do Warszawy w palowym mundurze skrzypiąc świeżymi rzemieniami. Ćwiczyliśmy nad Wisłą celowanie do aut. Trochę opalaliśmy się, a wieczorem wymykałem się z narzeczoną do kina na bardzo nas podnoszący na duchu film o linii Maginota lub jakiś działający na serce zmiękczająco jak „Drewniane krzyże” według powieści Dorgelesa.

P.: Jak pan sobie wyobrażał wojnę?

W. Ż.: Jako pozycyjną, z tego co znałem z literatury i ekranu. Zresztą widziałem jak gorączkowo budujemy betonowe bunkry, junacy o spalonych torsach tupotali po deskach pchając taczki ze żwirem… Sądziłem, że mnóstwo tego jest już gotowe, zamaskowane, wtopione w pagórki i zagajniki na pograniczu. Ofiarność społeczeństwa była wtedy niezwykła, ludzie naprawdę dawali obrączki zdjęte z palca… Ogromna wola walki, żywiołowa chęć dania Hitlerowi po łapach, jakie wyciągał ku naszej ziemi, jednoczyła obywateli nie mówiąc o narodzie. Ja miałem w baterii rzeźników z Łodzi, znakomitych chłopaków, Białorusinów, z których żaden nie nawalił, Żydów, sprytnych koniokradów z Wołynia, nawet dwu kolonistów, z pochodzenia Niemców. Wszyscy bili się do końca.

P.: Ale to miało być o wakacjach…

W. Ż.: Zaraz, przecież wymknąłem się przed egzaminami. Nie wiedziałem, że będę je zdawał na podziemnym uniwersytecie, że będę się uczył tak pilnie jak nigdy w życiu, bo studia były też walką, a ryzyko noszenia skryptów było takie samo jak przy przerzucaniu amunicji czy gnata. Tak nazywaliśmy rewolwery.

Po przywiezieniu armat, wybraniu stanowisk za Różanem, wykopaniu schronów na amunicję, rozpuszczono nas do domów, jak mi tłumaczono: sprawa kosztów utrzymania. Dlatego też stopień oficerski otrzymałem w dniu wybuchu wojny, pierwszego września.

Wakacje spędziłem w okolicy Zbaraża, obóz akademicki, zbliżenie kulturalne polsko-ukraińskie, trochę ćwiczeń wojskowych dla studentów umundurowanych i pod bronią, wieczorynki ze śpiewaniem i tańcami, recytacjami, spóźniona próba naprawienia tego, co już było nie do odrobienia. Rosłe, czarnobrewe dziewczęta śpiewały tak pięknie, że aż serce ściskało, myślę, że nas polubiły, choć dystans był ściśle zachowany pod czujnym okiem starszyzny wioskowej. Mam dotąd lnianą soroczkę z haftowanym czarno-czerwonym kołnierzykiem, jaką mi „na pamiętanie” pewna Lesia wyhaftowała. A jednak była strefa milczenia, nieprzekraczalna, czuliśmy narastającą wrogość. Piękna, gościnna ziemia. Sady w jarach, potoki pełne karasi i płoci, a przy brzegu ogromne raki. Wiadro czarnych, gorzkawych czereśni kupowaliśmy za pięć groszy.

Widzę mołodycie, te z umączonymi po łokcie rękami, jak sprawnie na odwróconym blacie stołu lepią setki pierogów, a w studni wiadro ze śmietaną czeka… z taką, że drewniana kopyść w niej stoi.

Dwudziestego trzeciego sierpnia dostałem kartę MOB. Wziąłem ze sobą do walizeczki czarną marynarkę, sztuczkowe spodnie i maszynę do pisania, którą kupiłem za własne pieniądze zarobione nowelami, z czego byłem niezwykle dumny. Zawiozłem to do narzeczonej, do Marysi Waltersdorf, koleżanki z gimnazjum, z którą razem zdawałem maturę. Nie byłem snobem, żeby błyskać srebrnymi galonami na mundurze, liczyłem, że front się ustali i z Różana będę wpadał do Warszawy, pójdziemy do teatru… Przyznaję się, byłem naiwniak, nie znałem miażdżącej przewagi wroga. I kiedy ranny, w półtora miesiąca później, uciekłem ze szpitala jenieckiego, tylko te dwie rzeczy mi zostały jakby wróżebne: czarny garniturek i maszyna do pisania. Resztę mi z mieszkania w Katowicach wyrabowali Niemcy. Potem wysiedlili moich rodziców, wygnali do GG.

Została mi pamięć dostałego lata słonecznego, śpiewów przypominających muzykę organową, rzewnych, na które myśmy odpowiadali gromko i nieskładnie marszową piosenką. Pamiętam dotąd zapach wodnego zielska nad Stochodem, popłakiwanie czajek i tę blaszankę czarnego miodu, którą przytargałem do domu i nawet nie liznąłem. Niemcy wzięli. Upalne lato, pylące się drogi i trzepot brzozowych listków, jakby spryskanych syropem nad dokwitającymi rowami.

Niby wiedziało się co nam grozi, a nie przyjmowało do serca, pełnego niedobrych przeczuć. Jeszcze w nas była nadzieja, że to tylko strachy, może nas ominie. Aż padły gromy z jasnego, wrześniowego nieba. I od tej godziny wszystko było inaczej, trzeba się było uczyć żyć od nowa.


Tekst pochodzi z numeru 1788/1979 r., (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Wrzesień 1939: Ostatnia misja
i
Pożar zachodniego skrzydła Zamku Królewskiego i Wieży Zygmuntowskiej, 17 września 1939 r.; źródło: "Bitwy Polskiego Września", 1972 r., Apoloniusz Zawilski (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Wrzesień 1939: Ostatnia misja

Karol Riedl

Warszawa broni się bohatersko od 16 dni, odpierając wszystkie natarcia niemieckie. Żelazny pierścień oblężenia zacieśnia się coraz bardziej. Zapasy amunicji i żywności topnieją z każdym dniem. 20 września prysnęła ostatnia nadzieja na pomoc. Tylko szczątki armii „Poznań” i „Pomorze” przebiły się do stolicy poprzez otaczające je wojska hitlerowskie. Stało się jasne, że obie te armie, liczące pierwotnie ponad 9 dywizji piechoty i 3 brygady kawalerii, przestały istnieć.

Gen. Juliusz Rómmel, dowodzący armią „Warszawa”, zamierza bronić się jak długo starczy amunicji. A wystarczy jej według obliczeń do końca września. Ludność Warszawy z bohaterskim prezydentem Romanem Starzyńskim, pomimo olbrzymich strat w ludziach i mieniu, dotkliwego głodu i cierpień, nie myśli o zaprzestaniu walki.

Czytaj dalej