Kronikarka dusz się nie spieszy
i
Swietłana Aleksjiewicz (źródło: Wikimedia Commons)
Opowieści

Kronikarka dusz się nie spieszy

Portret Swietłany Aleksijewicz
Paulina Wilk
Czyta się 7 minut

W ostatnich dniach września Swietłana Aleksijewicz wylądowała w Berlinie, stamtąd ma przenieść się do Włoch, gdzie czeka na nią kolejna nagroda literacka. Jej współpracownicy zapewniają, że wybitna białoruska reporterka wróci do domu. Ale czy władze zechcą ją wpuścić? O literackiej i etycznej sile noblistki pisze Paulina Wilk

Jako opozycjonistka, pierwszą dekadę XXI w. musiała spędzić za granicą: w Niemczech, Francji, Włoszech. Ale gdy pięć lat temu widzowie Big Book Festival w Warszawie pytali ją, czy zostanie już na Białorusi, zapewniała: – Obiecałam to mojej wnuczce. Poza tym trudne życie na Białorusi można opisać tylko, żyjąc tam, w domu. Wielu nie może tego robić. Ja mogę i dlatego zostanę.

Młodym Białorusinom, którzy przyszli na spotkanie, by zapytać ją, jak mają żyć w niewoli, radziła, by za wszelką cenę starali się ocalić samych siebie, prywatność i związki. – Nie chcę, by na Białorusi wszyscy stali na barykadach. Chcę, żeby dentyści leczyli zęby, a krawcowe szyły sukienki – mówiła.

Swój antyreżimowy status zawdzięcza nie tyle politycznej działalności, ile dorobkowi literackiemu. Trudno o wyraźniejszy symbol sprzeciwu wobec ogromu cierpienia, jakie niosą ze sobą niewola i autorytaryzm, niż jej reporterskie tomy układające się w wielkie archiwum radzieckiej duszy i zbiorowe świadectwo losów homo sovieticus w XX i XXI stuleciu.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich trzech treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Teraz Swietłana Aleksijewicz pozostaje ostatnią przywódczynią białoruskiej opozycji, której jeszcze nie aresztowano. Doprowadzana na przesłuchania, odmawia zeznań. Jej wierni czytelnicy żartują, że nic w tym dziwnego, przecież Swietoczka woli słuchać niż mówić.

A słuchać umie jak nikt. Otwiera dusze, odsłania prawdę przez lata szczelnie skrywaną milczeniem, bólem i strachem. I – jej jednej – ludzie opowiadają. Przy niej się nie boją. Może przez tę łagodność, ciepły uśmiech, cichą siłę, jaką emanuje mimo coraz wyraźniejszej fizycznej kruchości (w tym roku kończy 72 lata). A może przez to, że po prostu siada z człowiekiem przy stole nakrytym ceratą, pyta cicho i czeka. Jeśli trzeba, czeka długo. I wraca – wielokrotnie, nawet po kilku albo kilkunastu latach. Sprawdza, co się stało z człowiekiem, z jego losem, cierpieniem. Nie wykorzystuje rozmówców, ale ich też nie oszukuje – nie może ich zwolnić z bólu związanego z prawdą, ani siebie z pretensji, które w przyszłości od swych bohaterów usłyszy. Była pozywana przez rozmówców ze swych książek. Tych, którzy wyjawili jej mrok, ale samym sobie woleli nadal snuć historię wygładzoną, bohaterską. Mówi, że przyzwyczaiła się do tej dwoistości. Prawda bywa nie do zniesienia. Przestrzega przed estetyzowaniem zła i wiarą, że twórczość jest zawsze moralna.

Nektar ludzkich historii

Z osobistych głosów ludzi radzieckich (Aleksijewicz mówi o „Czerwonym Człowieku” chętniej niż o Rosjanach, Białorusinach czy Ukraińcach, bo uważa, że istotniejsza niż narodowość jest przynależność do jednego świata przekonań i doświadczeń) stworzyła unikalny gatunek literacki – reportaż polifoniczny, który ma siłę detonowania mitów tak niepodważalnych, jak ten o Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej i bohaterstwie sowietów. – Przychodzę jak przyjaciel, jak sąsiadka w czasie. To nie wywiad, rozmawiamy o życiu – mówi o swojej „metodzie”. Porównuje ją do pszczelej pracy, do zbierania nektaru ludzkich historii. Stosowana rzez nią forma jest radykalna – w książkach znajdują się zapisy rozmów, poza samym ich wyborem właściwie pozbawione ingerencji. Reporterka pozostaje w nich obecna, ale niemal wyłącznie w pytaniach.

Taki sposób pracy i zapis historii oralnej ma olbrzymie znaczenie dla obrazu rzeczywistości, ponieważ buduje przeciwwagę dla propagandowej wersji zapisu dziejów narzuconego przez władze.

W filmie dokumentalnym Lubow. Miłość po rosyjsku Staffana Julena z 2017 r. można zobaczyć, jak wyglądają rozmowy Aleksijewicz z bohaterami jej następnej książki. Ma to być opowieść o stu miłościach. Po półwieczu spędzonym na rozmowach o wojnie, samobójstwach, totalitaryzmie, śmierci i traumach autorka chciała zająć się innym wymiarem życia. Ale książka o miłości także będzie bolała.

– Chcę się dowiedzieć, co się dzieje, gdy ludzie żyją bez niej – tłumaczyła pytana o powód, dla którego wybrała ten temat.

Praca trwa już osiem lat, końca rozmów nie widać. W filmie Aleksijewicz żartuje, że nie wiedziała, w co wdepnęła i ten miłosny tom będzie najpewniej jej najtrudniejszym.

Sceny wizyt u rozmówców przypominają spotkania mojej mamy z przyjaciółkami w ostatniej dekadzie PRL-u, gdy czas wydawał się stać i wszyscy mieli go pod dostatkiem: stygną fusy w wysokich szklankach, tykają zegary, dym z papierosa powoli wędruje pod sufit, nietknięte czekoladki czekają w kryształowych miseczkach. Świadkami intymnych rozmów o marzeniach, zawodach, nadziejach i codziennym szczęściu są wysprzątane kuchnie, starannie rozłożone bieżniki i odkurzone komplety wypoczynkowe. Rozmówcy przyjmują Aleksijewicz jak ważnego gościa i kogoś bliskiego. Ona zaś się nie spieszy. Cierpliwość i uwaga są najważniejszymi narzędziami jej pracy. Wyobrażam sobie, że z podobną konsekwencją potrafi milczeć i czekać przesłuchiwana przez białoruskie służby.

Siła polifonii

Każda z jej książek wymagała lat. Doświadczenie dziennikarskie Aleksijewicz, urodzona na Ukrainie jako córka nauczycieli, zdobywała w lokalnych białoruskich gazetach. Inspiracją dla metod jej pracy była m.in. lektura świadectw z oblężenia Leningradu spisanych przez Alesia Adamowicza. Opowieści do swej najważniejszej książki – Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (jej dzieła na polski przekłada Jerzy Czech, a publikuje u nas Wydawnictwo Czarne) – Aleksijewicz zbierała przez ponad dekadę. W latach 70. XX w. przejechała Związek Radziecki wzdłuż i wszerz z magnetofonem. Zresztą i dziś nagrywa rozmowy na kasety, a zaprzyjaźniona maszynistka przepisuje je na maszynie. Dopiero po uwagach reporterki trafiają do elektronicznych plików.

Opowieści kobiet radzieckich musiały swoje odleżeć przed premierą. Zakazana książka ukazała się, dopiero gdy nastał Gorbaczow i Pierestrojka. Wcześniej ZSRR nie wytrzymałby naporu tego, co bohaterki – weteranki wielkiej wojny – miały do powiedzenia.

– W Rosji wszyscy byli tej książce przeciwni – mówiła mi w wywiadzie w 2009 r. – Opowieści kobiet łamały dwa kanony wyobrażeń o wojnie: sowiecki i męski. Cenzorzy pytali: „Po co pani pisze o menstruacji? O tym, że kobiety chodziły w spodniach? Czemu nie o walce i bohaterstwie?”. A mnie jedna z pań na pytanie, co na wojnie było najstraszniejsze, odpowiedziała: „Myślisz, że umieranie? Nie – chodzenie przez cztery lata w męskich gaciach”.

Książka była nie tylko testamentem odwagi, cierpień, pragmatycznych trosk wojennego czasu, ale także wszystkiego, co przyszło później: ogromu żałoby na zgliszczach, pustki po upadku ideałów, konieczności milczenia. Lekarze radzili jak najszybciej rodzić dzieci i zapomnieć.

Późniejsze książki Aleksijewicz były m.in. wspomnieniami dzieci – najdłużej żyjących świadków II wojny światowej (Ostatni świadkowie), opowieściami matek opłakujących synów straconych na froncie sowieckiej wojny w Afganistanie (Cynkowi chłopcy) czy zapisem losów ofiar katastrofy atomowej w Czarnobylu (Czarnobylska modlitwa). W tym ostatnim tytule reporterka wyjątkowo skupiła się na samej Białorusi, na nieopowiedzianej części czarnobylskiego dramatu – skażeniu i chorobach, które dotknęły mieszkańców niedużego kraju położonego w bliskim sąsiedztwie uszkodzonego reaktora. Także ta jedna książka ma niezwykły charakter kroniki futurystycznej – wybrzmiała jako przestroga przed tym, czym mogłaby stać się wojna atomowa, była litanią nieszczęść i zniszczeń potencjalnego nuklearnego konfliktu, wizją wojny z niewidzialnym jądrowym wrogiem. W najnowszym i najokazalszym z wydanych dotąd tomów – Czasach second-hand – reporterka zapisała upadek ZSRR, rozpad świata zdezaktualizowanych nagle przekonań i komunistycznych pewników, ale także rozczarowanie, jakie ludzie radzieccy sprawili samym sobie, nie umiejąc stworzyć demokracji i skorzystać z wolności, która okazała się trudna, bolesna i, jak bez ogródek mówił jeden z bohaterów książki, przydała im się „jak okulary małpie”. Ostatnia ukończona książka Aleksijewicz daje różnorodne, indywidualne perspektywy na polityczny kres sowieckiego uniwersum. Przypomina, że zbiorowe narracje działają w służbie reżimów i wielkiej historii, nie oddają jednak prawdy o złożoności i wielości ludzkich przeżyć. Nie ma jednej wojny, jednej wolności, jednej Pierestrojki – przypomina reporterka i cierpliwie, każdemu ze swych rozmówców przywraca miejsce w historii, a razem z nią – godność.

Cierpliwa noblistka

Reporterski wysiłek Aleksijewicz od lat budzi w świecie zachwyt i uznanie. Jego wyrazem były przekłady na ponad 20 języków, liczne nagrody literackie, wreszcie przyznana w 2015 r., jako pierwszej dziennikarce w historii, Literacka Nagroda Nobla. Wyróżnienie szwedzkiej Akademii Królewskiej było uszanowaniem kronikarskich osiągnięć reporterki, ale także wyjątkowej formy i nowego gatunku, jaki stworzyła. Tak prestiżowej nagrody nie mógł zignorować nawet prezydent Łukaszenka i choć wcześniej nie krył niechęci do laureatki, nagrody oficjalnie pogratulował. Nobel nie stał się jednak dla Swietłany Aleksijewicz tarczą. Jej status na Białorusi od lat się nie zmienia – jej książki są zakazane, czytelnicy szmuglują je w bagażnikach samochodowych z Rosji.

Zdarzało się, że cierpliwa noblistka czekała latami na jedno zdanie, w którym rozmówca odsłaniał klucz do samego siebie i swojej najważniejszej prawdy. Spokój i wytrwałość Swietłany Aleksijewicz mają symboliczne znaczenie teraz, gdy Białoruś czeka na wolność.

Czytaj również:

Usłyszeć radioaktywność – rozmowa z Hildur Guðnadóttir
i
źródło: mat. prasowe
Przemyślenia

Usłyszeć radioaktywność – rozmowa z Hildur Guðnadóttir

Jan Błaszczak

Jan Błaszczak: Czy pamiętasz wybuch reaktora w Czarnobylu?

Hildur Guðnadóttir: Bardzo mgliście. Mieszkałam wtedy z rodzicami w Amsterdamie i oczywiście nie rozumiałam tego, co się stało, ale pamiętam, że wokół wiele się o tym mówiło. Muszę przyznać, że o wielu kwestiach związanych z tą katastrofą dowiedziałam się dopiero, pracując przy serialu. Pomijając wszystko inne, komponowanie ścieżki dźwiękowej do Czarnobyla było zajmującą lekcją.

Czytaj dalej