Jest się czego bać
i
Michał Olszanowski, zdjęcie: materiały prasowe SWPS
Wiedza i niewiedza

Jest się czego bać

Rozmowa z psychologiem Michałem Olszanowskim
Aleksandra Pezda
Czyta się 19 minut

Strach to więcej niż emocja niezbędna do przetrwania. Poza biologią odpowiadają za niego także wyobraźnia i świadomość. Kiedy warto się wystraszyć oraz co najbardziej przepełnia nas lękiem – wyjaśnia w rozmowie z Aleksandrą Pezdą psycholog Michał Olszanowski.

Strach i lęk to dwa różne stany mózgu. Strach odziedziczyliś­my w toku ewolucji po naszych zwierzęcych przodkach, mobilizuje i pozwala nam uciec przed nieoczekiwanym zagrożeniem, takim jak jadący wprost na nas samochód. Ale to tylko jedna emocja, którą upraszczamy w stwierdzeniu: „Boję się”. Inną jest lęk, który ma kontekst społeczny. Nie da się – przynajmniej na razie – wyleczyć go pigułką. Choć tabletek przeciwlękowych używamy powszechnie, nie łudźmy się, że będą one w stanie zwalczyć prawdziwe podłoże naszych wewnętrznych napięć.

Aleksandra Pezda: Dlaczego jedni ludzie boją się bardziej, a inni mniej? Na przykład kontrolerzy ruchu lotniczego przechodzą testy, które mają sprawdzić ich odporność na presję. Są ludzie, którzy te testy przejdą pomyślnie, i tacy, którzy ich nie zaliczą.

Michał Olszanowski: Nie jest oczywiste, dlaczego tak się dzieje. Częściowo decyduje o tym biologia – pewne predyspozycje do reagowania emocjonalnego i lękowego są genetyczne. O tym, czy jesteśmy dzielni, czy raczej się boimy, decydują również nasze doświadczenia: sytuacje, kiedy byliśmy zakochani, zmiany szkół, wypadki, przeprowadzki, relacje, które nawiązaliśmy, doznana przemoc. Wpływ na nas ma także model kulturowej socjalizacji, czyli normy i wzorce, zgodnie z którymi staramy się postępować.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Jak bardzo warunkują nas wychowanie i środowisko? Wiemy na przykład, że powtarzanie dziecku ostrzeżenia: „Nie ufaj nikomu” wyrobi w nim lękowe nastawienie do otoczenia.

Dyskusja na ten temat wciąż jest żywa wśród psychologów, obie strony sporu mają swoje argumenty. Przyjmuje się, że geny stanowią pewien potencjał, który może zostać zrealizowany w mniejszym lub większym stopniu w danym środowisku. Można wyobrazić sobie dziecko, które genetycznie ma większe predyspozycje, by reagować emocjonalnie i zamartwiać się bardziej niż inni, ale dorastało w otoczeniu stosującym skuteczne mechanizmy regulowania emocji, dzięki czemu w przyszłości będzie mniej zestresowane i lękowe. To działa również w drugą stronę: środowisko może zniszczyć odporność na stres każdego potencjalnie odpornego człowieka. Nadopiekuńczość, nadmierna krytyka i kontrolowanie dziecka raczej nie wzmocnią jego zdolności do radzenia sobie z problemami. Na przykład w kulturach patriarchalnych tradycyjny model męskości nie dopuszcza lękliwości, przyzwolenie na nią mają jedynie kobiety. Chłopcy słyszą więc od rodziców: „Chłopaki nie płaczą”. Są trenowani według zasady: „Jest przeszkoda? To ją zwalcz”. W przyszłości, nawet jeśli ich ciało zareaguje stresem, mogą nie rozpoznać jego źródeł. Nie znają też sposobów na rozładowanie negatywnych emocji. Zdarza się, że na SOR zgłaszają się mężczyźni z bólem serca i dreszczami, myśląc, że to zawał. Na miejscu okazuje się, że pod względem fizycznym wszystko z nimi w porządku i przeszli właśnie atak paniki.

Czym właściwie jest strach?

Większość psychologów uważa strach za emocję podstawową i uniwersalną, tzn. właściwą zarówno dla ludzi, jak i dla sporej części wyżej rozwiniętych ewolucyjnie zwierząt – np. ssaków. Emocje podstawowe, do których oprócz strachu zaliczamy radość, smutek, wstręt, zaskoczenie i złość, pełnią przede wszystkim funkcje adaptacyjne. W przypadku strachu możemy mówić o reakcji na sytuację zagrożenia. Gdybyśmy chcieli na to spojrzeć ewolucyjnie, opowiedzielibyśmy historię naszego praprzodka, któremu drogę przez dżunglę zastępuje jakieś zwierzę, np. tygrys. Nasz bardzo dawny krewny mógłby przystanąć i rozważać, czy napotkany kotek chce się pobawić, czy może będzie próbował go pożreć. Gdyby rzeczywiście tak zrobił, z dużym prawdopodobieństwem zostałby zjedzony przez drapieżnika – jeżeli nie tego, to innego – i tym samym nie przekazałby swoich genów kolejnym pokoleniom. Szybka ucieczka jest znacznie efektywniejszą strategią przetrwania, nawet jeśli napotkany tygrys nie ma akurat chęci na polowanie. Można to też wyjaśnić w następujący sposób: nasz mózg jest zaprogramowany do ochrony właściciela i nie pozwoli mu w takiej sytuacji dokonywać długich analiz. Zatem gdy tylko do mózgu dotrze impuls od zmysłów – ucho wychwyci odgłos zbliżającego się zwierzęcia lub oko zarejestruje ruch w zaroślach – ten wyśle do organizmu polecenie „uciekaj albo walcz”, a ciało błyskawicznie się do tego polecenia zastosuje.

Niezależnie od świadomej decyzji?

Część procesów zachodzi automatycznie, właśnie poza świadomą decyzją człowieka. Na przykład: jako że człowiek jest zwierzęciem dwunożnym, do ewentualnej ucieczki potrzebna mu będzie mobilizacja nóg. W obliczu strachu doświadczamy w związku z tym napięcia mięśni brzucha i ud. Podobnie zareagują ramiona, które przygotują się do osłonięcia ciała lub odepchnięcia intruza. Aby jednak mięśnie pracowały efektywnie, mózg skieruje do nich większą ilość krwi z tlenem i węglowodanami. To spowoduje wzrost tętna i zwiększoną produkcję energii cieplnej w komórkach, czyli wyższą temperaturę. Owa zmiana nie będzie jednak odczuwalna, ponieważ ludzki organizm został wyposażony w możliwość termoregulacji. Dostrzeżemy co najwyżej zwiększoną potliwość. W chwilach strachu może nam spływać pot po plecach, możemy też mieć dreszcze – w ten sposób skóra pomaga odprowadzać nadwyżkę energii cieplnej i zapobiega przegrzaniu organizmu. W reakcji na strach w naszym ciele zachodzą również zmiany hormonalne – gwałtownie uwalniane są adrenalina i kortyzol, które wpływają m.in. na odczuwanie bólu. W sytuacji skrajnego strachu możemy wręcz przestać odczuwać ból. Pojawi się on dopiero, gdy już minie napięcie wywołane kryzysem. Gdy się boimy, główne zasoby energii kierowane są do ciała, mniej ich zostaje w mózgu, co z kolei wpływa na psychikę. Zdarza się więc, że w sytuacji zagrożenia wyłączają się w pewnym stopniu nasze procesy poznawcze. Gdy zaczynamy uciekać, nie dostrzegamy np. zbyt wielu szczegółów. Czyli najpierw odskoczymy przed jadącym prosto na nas autem, które dostrzegliśmy kątem oka, a dopiero później zorientujemy się, że przez to wylądowaliśmy w kałuży.

Zwykło się uważać, że najczęściej boi­my się w nocy. Dlaczego?

Jeśli chodzi o odczuwanie strachu w ciemności, istnieje wyjaśnienie biologiczne. Dominującym zmysłem u ludzi jest wzrok, za jego pomocą potwierdzamy obecność różnych obiektów znajdujących się w pobliżu. Opracowuję właśnie raport z prac badawczych nad percepcją dźwięków dobiegających do nas z przodu bądź z tyłu. Wcześniejsze badania wykazały, że wzrok jest nam niezbędny do tego, byśmy się dobrze orientowali, co się dzieje wokół nas. Lokalizujemy też co prawda obiekty za pomocą słuchu, ale już nie tak precyzyjnie. Celem naszych badań było zrozumienie, jakie emocje towarzyszą nam, kiedy odbieramy dźwięki dochodzące z przodu – czyli w polu widzenia – a jakie z tyłu – czyli poza polem widzenia. Okazało się, że człowiek ma tendencje do unegatywniania tego, co się dzieje za jego plecami. Trochę bardziej się tego boi. Wytłumaczenie biologiczne jest takie: gdybyśmy chcieli się obronić, zasłonić czy odeprzeć atak, trudniej byłoby nam działać rękami w tył. Podobnie w nocy – kiedy nie widzimy tego, co dookoła nas, nie wiemy, z czym mamy do czynienia i jak się przed tym obronić.

Joseph LeDoux, neurobiolog, autor przełomowej pracy Lęk. Neuronauka na tropie źródeł lęku i strachu pisze: „Uczucie strachu pojawia się wtedy, kiedy stajemy się świadomi, że nasz mózg nieświadomie wykrył zagrożenie”. Czyli nie zawsze działa impuls „walcz albo uciekaj”?

W swojej pracy LeDoux zwraca uwagę na to, co jest produktem ewolucji człowieka, czyli fakt, że zauważamy i potrafimy nazwać nasze uczucia. Mówimy np. „Boję się”, „Jestem smutny” czy „Cieszę się” – a to przecież oznacza świadomość stanu, którego doświadczamy. Odpowiadają za to struktury związane z korą czołową, które m.in. kontrolują emocje i umożliwiają racjonalne myślenie. We współczesnych koncepcjach powstawania emocji, np. autorstwa amerykańskiej neurobiolożki Lisy Feldman Barrett, podkreśla się, że odczuwanie jest tylko częściowo zaprogramowane przez biologię. Co prawda to biologia odpowiada za podstawowe sygnały, takie jak „przyjemne” czy „nieprzyjemne” albo „pobudzenie” czy „uspokojenie”, ale istnieje szereg uczuć, których nie tłumaczy prosta reakcja na bodziec. Miłość, wolność czy duma to konstrukty tworzące się na innym poziomie. Jednak nawet te bardziej podstawowe, które potrafimy łatwo zakomunikować mimo barier językowych i różnic międzykulturowych – choćby radość, smutek czy właśnie strach – też wymagają stworzenia w umyśle pewnych kategorii pozwalających nam stwierdzić ich obecność. Emocje powstają więc na drodze subiektywnej interpretacji naszych doświadczeń biologicznych.

W jaki sposób?

Nasze zmysły odbierają jakiś bodziec, który w strukturach podkorowych, z niższych pięter mózgu poprzez ciało migdałowate uruchamia wzorzec: „Uwaga, niebezpieczeństwo!”, co wystarczy, aby zaktywizować resztę ciała i przygotować je do walki lub obrony. Jednak w układzie nerwowym sygnał przechodzi dalej do ostatecznego punktu – kory czołowej – po drodze zahaczając o kilka innych obszarów mózgu, jak chociażby korę czuciową, przedczołową i obszary związane z funkcjami językowymi. Podczas tego procesu na impulsy zebrane z pojedynczych komórek receptorowych nakładają się gromadzone przez lata doświadczenia, normy społeczne, relacje, wzorce kulturowe, język oraz jego symbole itp. i dopiero to wszystko razem tworzy emocje. Odebrany przez zmysły obiekt podlega naszej interpretacji. Możemy ten proces porównać do układania puzzli: mózg zbiera rozrzucone fragmenty i składa z nich obraz, który tworzy pewien sens. W końcowym etapie myślimy: „Boję się”, „Cieszę się” albo „Jestem smutny”.

Przecież od razu wiemy, że jest nam smutno albo wesoło.

Tak, w subiektywnym doświadczeniu ten proces zachodzi błyskawicznie. Obiektywnie wymaga jednak szeregu złożonych obliczeń i kombinacji pobudzeń nerwowych, które zajmują czas. O tym właśnie pisze LeDoux – że z perspektywy adaptacyjnej byłoby niebezpiecznie czekać na moment, w którym dotrze do naszej świadomości informacja o tym, czy naprawdę osoba nadchodząca z tyłu, która właśnie chwyta nasz płaszcz, jest przyjazna czy wściekła i gotowa do ataku. Musimy od razu reagować obronnie, potem może być za późno. W reakcji na impuls płynący ze struktur podkorowych zrobimy unik, uniesiemy rękę, żeby się zasłonić, poczujemy przy tym szybsze bicie serca i napływ gorąca. Dopiero potem dostrzeżemy, że szedł za nami znajomy, który chciał się przywitać. W takich sytuacjach mówimy: „Zrobiłem to odruchowo”. Tymczasem w mózgu zadziałało wówczas ciało migdałowate – wyłapało sygnał, który wskazał na zagrożenie, i wywołało reakcję organizmu. Kiedy my jednak pomyślimy: „Przestraszyłem się”, będzie to już nasza interpretacja danego wydarzenia. LeDoux mówi też, że boimy się świadomie, bo strach zauważamy i jesteśmy w stanie go nazwać, nie działamy wyłącznie na podstawie impulsów. Do tego sygnały o lęku mogą iść nie tylko z podkorowych impulsów, lecz także „od góry”, ze świadomości.

Jak świadomość generuje strach?

Ugryzieni raz przez psa, będziemy rozumieli, że psy mogą gryźć, nawet jeśli żadnego w danej chwili nie widzimy. Wystarczy, że przypomnimy sobie tę sytuację, a poczujemy strach. Czytając kryminał, odczujemy dreszczyk niepokoju, mimo że będziemy doskonale świadomi, iż opisane sceny nie dzieją się naprawdę i nic nam nie grozi. U większości ludzi, którzy nie mają zaburzeń lękowych, myśl o czymś strasznym nie wywołuje odczuć równie intensywnych jak bezpośrednie doświadczenia. Ale mechanizmy zaburzeń mogą doprowadzić do bardzo silnych reakcji tylko wskutek naszej wyobraźni. W gruncie rzeczy strach ma za zadanie zmobilizować nas do tego, żebyśmy sobie poradzili z sytuacją tu i teraz. Po rozwiązaniu problemu to uczucie powinno nas opuścić. Może się jednak zdarzyć, że lęki serwowane przez naszą wyobraźnię będą stale obecne. Ekstremalnie eksploatują one wtedy nasz organizm, stale go mobilizują, co doprowadza do nadprogramowego zużycia naszych życiowych zasobów.

Czy lęk to coś bardziej zaawansowanego niż strach?

W języku potocznym używamy tych pojęć jako synonimów, w psychologii często rozróżniamy je dla potrzeb badawczych i terapeutycznych. Uważa się, że strach ma swoje bezpośrednie źródło, że w otoczeniu jest obiekt, który go wywołuje. Może to być groźne zwierzę, jak we wspomnianej wcześniej historii, może to być jadący wprost na nas samochód czy człowiek celujący do nas z karabinu. Lęk natomiast to taki rodzaj strachu, który może nie mieć konkretnego źródła. Czujemy lęk, choć bezpośrednio nic nam nie zagraża; czasem nawet nie wiemy, czego konkretnie się boimy. Tak jak wspomnianej ciemności – ona sama nie stanowi zagrożenia, jest taka jedynie w naszym wyobrażeniu. Różne formy fobii społecznych powodują lęk przed kontaktem z innymi ludźmi, mimo że trudno podejrzewać każdego człowieka o złe zamiary. Jeszcze inny podział: strach to reakcja silna i gwałtowna, lęk uważa się za emocję łagodniejszą lub rozciągniętą w czasie. Ale chociaż lęk jest mniej intensywny w krótkim okresie, w dłuższej perspektywie może szkodzić nawet bardziej niż krótkotrwały, choć dojmujący strach. Moglibyśmy porównać strach do biegu na 100 m, a lęk do maratonu. W sprincie organizm pracuje na najwyższych obrotach. Istnieje ryzyko, że serce może tak gwałtownego wysiłku nie wytrzymać. Zdrowy osobnik będzie jednak w stanie pobiec znowu, po krótkiej regeneracji. Z kolei podczas maratonu długotrwałe obciążenie może całkowicie wyczerpać organizm. Pod koniec biegu skurcze mięśni będą alarmowały: „Już dość!”, wyczerpią się ich energetyczne zasoby. Ten wysiłek będzie kosztować organizm znacznie więcej niż krótkotrwała, sprinterska mobilizacja. Miną dni, zanim znowu zyskamy siły na ponowne bieganie. Według tej samej zasady przewlekłe stany lękowe i stres będą bardzo groźnym przeciwnikiem dla organizmu.

„Leki przeciwlękowe nie spowodują, że przestaniemy się bać” – pisze Le­Doux. A przecież głównie pigułkami leczymy lęki, często zresztą skutecznie.

Pisząc, że tabletka nie sprawi, że przestaniemy się bać, LeDoux zwraca uwagę na to, że nie powodują nami wyłącznie dziedziczone po przodkach instynkty. Oczywiście, tak jak inne zwierzęta człowiek uczy się na drodze warunkowania. Gdy oparzy nas płomień z kuchenki, następnym razem podejdziemy do niej z większą ostrożnością. Ponadto umiemy uogólniać takie sytuacje: będziemy rozumieli, że nie tylko nasza kuchenka jest groźna, ale trzeba także uważać na każde inne źródło ognia i gorąca. Podobnie dziecko pogryzione przez psa zapamięta, że każdy pies może być niebezpieczny. W większym lub mniejszym stopniu inne zwierzęta również to potrafią. Natomiast wyłącznie ludzką zdolnością jest dostrzeganie włas­nych emocji i posługiwanie się czymś, co nazywamy kontrolą poznawczą. Dzięki niej możemy wykształcić umiejętność zapobiegania zagrożeniom i radzenia sobie z nimi. Przykładowo jeśli oczekujemy tak stresującego wydarzenia jak egzamin, potrafimy podjąć działania, aby ten stres ograniczyć. Takim mechanizmem może być np. powtarzanie zdania: „Nie stanie się nic złego, jeżeli się nie uda”. Ta prosta forma obniżania napięcia pomaga – w jakimś stopniu – przejąć nad nim kontrolę. Jeszcze skuteczniejsze mogą okazać się w tym przypadku techniki medytacyjne czy mindfulness. Może być też tak, że poświęcimy dużo czasu na uczenie się, aby mieć poczucie, że jesteśmy przygotowani i żadne pytanie nas nie zaskoczy. Możemy również przebudowywać znaczenie wydarzeń, które wywołują emocje. Proszę zauważyć, że pies, którego prowadzimy na wizytę do weterynarza, nie potrafi sobie wytłumaczyć: „Dobrze, pocierpię i przyjmę tę szczepionkę, bo dzięki niej nie grozi mi wścieklizna”. Zwierzak po prostu będzie się bał tego miejsca, bo wcześniej ktoś mu tam zadał ból, robiąc jakieś zastrzyki. Człowiek takie rzeczy przewiduje i potrafi sobie je wyjaśnić. Co prawda dziecku trudno będzie jeszcze uwierzyć, że „opłaci się” znieść ukłucie igły, ale dorośli zazwyczaj wytrzymują – w przekonaniu, że szczepionka uchroni ich przed ciężką chorobą w przyszłości. „Pigułka” zadziała więc na poziomie fizjologicznym, jednak zdecydowana większość pacjentów usłyszy od psychiatry: „Proszę iść na terapię” – po to, aby doszukać się przyczyn mechanizmów, które uwalniają lęk w za dużych dawkach lub w niepożądanych sytuacjach.

Czyli tabletka nie sprawi, że przestaniemy się bać? Tylko rozum może sobie z tym poradzić?

Nie chcę przez to powiedzieć, że leki są zbędne. Przeciwnie – farmakoterapia w depresji jest jednym z największych sukcesów medycyny psychiatrycznej ostatnich lat, choć wciąż nie do końca wiadomo, dlaczego działa, tj. nie do końca rozumiemy neurologiczne mechanizmy depresji. Leki przeciwlękowe czy przeciwdepresyjne podajemy, gdy zależy nam na szybkim zredukowaniu negatywnych konsekwencji stanu, w którym znajduje się pacjent, np. w przypadku silnej depresji, kilkudniowej bezsenności albo myśli samobójczych. Leki mogą wtedy pomóc pacjentowi odzyskać jasność myślenia, dzięki czemu będzie on mógł rozpocząć psychoterapię. Człowiek, który z powodu depresji nie jest w stanie sprawnie funkcjonować, a objawy eskalują, nie podda się skutecznie psychoterapii, ponieważ terapeuta nie będzie w stanie się z nim skomunikować. W terapeutycznym nurcie poznawczo-behawioralnym zwraca się uwagę m.in. na cykl negatywnego myślenia u ludzi cierpiących na depresję. Taka osoba specyficznie interpretuje komunikaty, które do niej docierają – np. jako wyraz odrzucenia, co nie musi być zgodne z intencją nadawcy. Jeśli zauważy ona ten schemat, zrozumie, że ktoś, kto nie chce się z nią spotkać, może po prostu nie mieć czasu i nie jest to przejaw jego niechęci wobec niej. Terapia umożliwia obserwowanie tych procesów i podjęcie działań w celu zmiany interpretacji kierowanych do nas komunikatów. To nie znaczy jednak, że jeśli ktoś ma tendencje do depresji, po terapii one znikną. Będą wracały, ale może rzadziej, może nie będą miały aż tak dramatycznego przebiegu; pacjent nauczy się na nie odpowiednio reagować, dzięki czemu będzie je miał pod kontrolą, albo z wyprzedzeniem zastosuje leczenie farmakologiczne. Racjonalne myślenie wpływa więc na to, w jaki sposób odczuwamy. Jeśli w problemie lękowym poprzestaniemy na przyjęciu pastylki, ona ograniczy jego odczuwanie, uspokoi objawy ze strony ciała, lecz nie sprawi, że przestaniemy się bać. Tabletka nie poradzi sobie z przyczyną lęku, a na dłuższą metę może nam nawet zaszkodzić. Lepiej tak naprawdę, żebyśmy nadal potrafili się bać.

Do czego miałby się nam przydać lęk?

Nieodczuwanie strachu i lęku może stanowić problem nie tylko w sytuacjach, gdy trzeba szybko uniknąć niebezpieczeństwa. Lęk pełni równie istotną funkcję psychologiczną i społeczną. Na przykład przewidywanie doświadczeń emocjonalnych powoduje, że pewnych rzeczy podejmujemy się po raz kolejny albo ich unikamy – w zależności od tego, czy ich konsekwencje zapewnią nam przyjemne czy negatywne odczucia. Wiemy, że pies może ugryźć, nie głaszczemy więc każdego nieznanego zwierzęcia. Większość z nas nie obstawia w kasynie wszystkich swoich oszczędności – powstrzymuje nas przed tym lęk, co będziemy jeść, gdy przegramy. Warto jednak nadmienić, że takie rzeczy zdarzają się osobom cierpiącym na zaburzenia dwubiegunowe – w tzw. fazie manii, charakteryzującej się euforią i właśnie brakiem odczuwanego lęku, mogą one tracić duże pieniądze na nietrafionych decyzjach finansowych. Innym przykładem na to, że odczuwanie emocji jest potrzebne, może być komunikacja – emocje informują nas o nastawieniu rozmówcy. Przykładowo dzięki temu, że u rozmówcy dostrzeżemy symptomy niepewności czy strachu, zrozumiemy, że będzie nam go trudno przekonać do naszej idei, co pozwoli zmodyfikować nasze postępowanie. Łatwiej też zrozumiemy rozmówcę, gdy będziemy potrafili skojarzyć jego emocje z własnymi doświadczeniami.

Kiedy lęk staje się więc patologiczny?

Gdy blokuje nas do tego stopnia, że przestajemy sobie radzić w środowisku. Gdy z powodu strachu nie potrafimy funkcjonować w naszej codzienności albo mamy problemy z relacjami. Rozróżnienie, kiedy stres pomaga, a w którym momencie zaczyna szkodzić, nie jest jednak wcale takie proste. Nie potrafimy określić z całą pewnością, kiedy strach zapewnia nam bezpieczeństwo, a kiedy boimy się „za bardzo”.

Obecne stulecie nazywamy epoką lęku. Dawniej baliśmy się mniej czy rzadziej się nad tym zastanawialiśmy?

Na pytanie, czy więcej ludzi cierpi na zaburzenia afektywne, nie ma jednoznacznej odpowiedzi, bo być może to skutek większej świadomości i efektywniejszych metod diagnozy. Na pewno warto podkreś­lić, że nastąpiła zmiana w postrzeganiu depresji i zaburzeń lękowych. Dotychczas osoby, których dotykały takie zaburzenia, były niestety często stygmatyzowane albo lekceważone. Mówiliśmy im: „Weź się w garść”, „Nie przesadzaj”, „Inni ludzie mają większe problemy”. Dopiero kolejne akcje społeczne zwróciły uwagę, jak szkodliwe mogą być takie komunikaty. Dziś także rozumiemy znacznie więcej – depresja to kompleksowe zmiany, smutek nie musi być jej widocznym objawem. Mimo dojmującego poczucia beznadziei człowiek może ukrywać swoje samopoczucie albo też jego nastrój może się przejawiać agresją. Miałbym duże opory, żeby stwierdzić, że współczesna kultura jest szczególnie niebezpieczna i dlatego wywołuje więcej lęku oraz zwiększa częstotliwość zaburzeń. Dawniej ludzie mieli może mniejszą świadomość zagrożeń, np. nie znali bakterii, nie wiedzieli nic o wirusach. Czy to jednak znaczy, że pandemia typu COVID-19 w wiekach średnich wywołałaby mniej strachu? Sądzę, że może nawet więcej, bo nieznanego boimy się bardziej, o czym świadczyć mogą choćby literackie opisy epidemii, m.in. dżumy.

W pandemii to właśnie świadomość zagrożeń prowadziła do eskalacji lęków i psychoz.

Zwróciłbym uwagę na inny aspekt. Żyjemy w cywilizacji z bardzo szybkim i szerokim obiegiem informacji. Ich powszechny dostęp powoduje, że możemy od razu dowiadywać się o zagrożeniach pojawiających się w dalekich zakątkach świata, których bez internetowego obiegu danych nie mog­libyśmy tak wnikliwie i na bieżąco obserwować. Szybko dowiedzieliśmy się o wirusie, który zaatakował w Chinach, i spodziewaliśmy się, że do nas za jakiś czas dotrze. Wojnę w Ukrainie obserwujemy niemal na żywo. Prawdopodobieństwo, że dostaniemy informację, która wywoła lęk, jest zatem większe, niż było w czasach przed Internetem.

Czy nie powinniśmy się już uodpornić na życie w takiej niepewności?

Ewolucja nie działa tak szybko; potrzeba pracy wielu pokoleń, które oswoiłyby to konkretne zagrożenie. Odczuwanie lęku wynika również z faktu, że pula genów decydująca o tym, że strach chroni nas jako gatunek, była – i wciąż jest – przekazywana z pokolenia na pokolenie. Jednostki, które nie potrafiły się bać, w toku ewolucji zostały wyeliminowane – w dużym uproszczeniu: jeśli nie uciekły na czas, zostały pożarte. Nie mamy więc ich genów. Teoretycznie, skoro żyjemy w świecie z tak dużą dawką informacji stresujących, próg odczuwania lęku powinien się nam podwyższać. Cóż, potrzeba dużo czasu, by pula genów osób „bardziej odpornych na lęk” się rozpowszechniła. Na razie musimy chwytać się metod, dzięki którym osoby lękowe będą w stanie nadal żyć i funkcjonować w społeczeństwie.

Jakimi więc metodami – poza farmakoterapią – leczymy lęk?

To zależy, z jakiego rodzaju lękiem mamy do czynienia: czy chodzi o jakieś konkretne fobie, czy raczej o uogólnioną postać. Lęk wobec konkretnych obiektów, m.in. w przypadku arachnofobii, próbujemy ograniczyć poprzez proces odwrażliwiania. Celem terapii będzie usunięcie skojarzenia, że dany obiekt jest niebezpieczny. Używa się do tego ekspozycji na obiekt, który wywołuje lęk. W przypadku arachnofobii najpierw oswaja się pacjenta z mało szczegółowym obrazkiem pajączka, potem ze zdjęciem, a w końcu z żywym pająkiem z dużej odległości, którą stopniowo zmniejszamy. Oczywiście powinno się to odbywać pod okiem terapeuty, który dopasuje tempo pracy do poziomu lęku. Mówię tu o klasycznym warunkowaniu, które wchodzi w grę np. w modelu terapii poznawczo-behawioralnej.

Czy na dzisiejsze lęki cywilizacyjne taka terapia zadziała?

Niestety nie. A to akurat ważne, bo badania wskazują, że wchodzące właśnie w dorosłość pokolenie Z – czy też iGen, jak tytułuje je w swojej książce dr Jean Twenge, amerykańska psycholożka badająca różnice pokoleniowe – silnie odczuwa lęk związany z przyszłością. Nie martwi się ono już tak bardzo warunkami ekonomicznymi, sprawami bytowymi. Trapią je natomiast choćby zmiany klimatyczne. Wiele młodych osób nie myśli już o tym, czy będziemy mogli np. jeść lepiej albo żyć zamożniej, ale boi się, że zmiany klimatu doprowadzą do sytuacji, w której na naszej planecie w wielu miejscach nie da się już funkcjonować. Niektórzy próbują więc sobie te lęki racjonalizować. Są ludzie, którzy wolą myśleć, że ocieplenie klimatu nie jest prawdą, czego dowodem ma być przykładowo niska temperatura w czerwcu, albo tacy, którzy dają sobie wmówić, że pandemii COVID-19 nie ma, a w szpitalach „umierają” wynajęci aktorzy. To jednak niebezpieczne schematy ucieczkowe, nie polecałbym. W terapii lęków cywilizacyjnych czy lęku uogólnionego potrzebujemy długiego procesu, w którym opracujemy sobie scenariusz innego, bardziej otwartego podejścia do problemu. Dla jednych skuteczną formą walki będzie przyłączenie się do ruchów ekologicznych, ponieważ dzięki temu wzrośnie ich poczucie sprawstwa i kontroli. Dla innych pomocne okaże się przyjęcie określonego stylu życia – mniej szkodliwego dla środowiska. Jeszcze inni będą woleli związać się z duchowym ruchem, wierząc w to, że może na tym świecie pocierpią, ale po śmierci czeka ich nagroda. Taki wybór również ma działanie przeciwlękowe.

A co z podejściem typu „Nie masz się czego bać”?

To chyba najgorsza technika. Albo będzie skutkować szkodliwymi racjonalizacjami („Nie masz się czego bać, bo wirusa nie ma”), albo lęk z nami pozostanie, tylko stłumiony. Kiedy mówimy dziecku, żeby się nie bało, ono przestaje być może okazywać strach, lecz te emocje nie znikają – kumulują się i powrócą w innych sytuacjach. Cel, który chcielibyśmy osiągnąć, jest inny: jak sprawić, by wraz z lękiem pojawiło się w nas przekonanie, że z tym, czego doświadczamy, jesteśmy w stanie sobie poradzić.


Michał Olszanowski:

Doktor habilitowany psychologii, pracuje w Centrum Badań nad Biologicznymi Podstawami Funkcjonowania Społecznego w Instytucie Psychologii Uniwersytetu Humanistycznospołecznego SWPS. Bada różne formy ekspresji emocji (mimiczne, wokalne). 

Czytaj również:

Wyższy poziom mocy
i
Joseph Wright z Derby, „Filozof wygłasza przemówienie na temat planety” (fragm.), ok. 1766 r., Derby Museum and Art Gallery/Wikimedia Commons (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Wyższy poziom mocy

Dominika Bok

Czy da się stworzyć mapę ludzkiej świadomości? Amerykański psychiatra David R. Hawkins podzielił ją na kilkanaście poziomów – od wstydu do oświecenia.

Tak samo jak dzięki oczom możemy dostrzec przedmiot, który mamy przed sobą, tak dzięki świadomości możemy coś rozpoznać i zrozumieć. I dokładnie tak jak wzrok u człowieka może mieć inną ostrość, ludzka świadomość też ma różne poziomy, co przekłada się na jakość życia. Kontynuując jeszcze przez chwilę to porównanie: wzrok można badać, a w razie potrzeby – korygować. A co ze świadomością? Odpowiedzi na to pytanie szukał amerykański psychiatra kliniczny, dożywotni członek Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, David R. Hawkins. W swojej praktyce i pracy naukowej nie ograniczał się tylko do wiedzy klinicznej. Jego zainteresowania krążyły wokół wielu systemów filozoficznych, bliskie mu było podejście holistyczne: interesował się zarówno zdrowiem psychicznym, jak i rozwojem duchowym człowieka.

Czytaj dalej