Freeganizm, czyli jest jedzenie do uratowania
i
zdjęcie: Flickr, domena publiczna
Marzenia o lepszym świecie

Freeganizm, czyli jest jedzenie do uratowania

Anna Wyrwik
Czyta się 10 minut

W kontenerach pod polskimi sklepami gniją tony jedzenia. Z jednej strony – każdemu żal, że się marnuje, ale z drugiej: wyjąć i zjeść? A dlaczego nie? – odpowiadają freeganie. 

Kiedy jedzenie staje się odpadem 

„To był dla mnie szok, gdy zobaczyłam, ile jest tego jedzenia” – mówi Ewelina (imię zmieniono na jej prośbę; najciekawsze znalezisko: paczki pączków i słodyczy), z którą parkuję przy ulicy za marketem w jednym z polskich miast. 

Ma około 30 lat i od dawna żywi się za free. Zbiera nadwyżki jedzeniowe po rodzinie i znajomych, a gdy jeszcze pracowała w korporacji, to brała nadprogramowe lunche, których managerowie zawsze zamawiali za dużo na spotkania. O tym, że to, co robi, to freeganizm, dowiedziała się jesienią 2020 r. Znalazła grupę na Facebooku, potem kolega zabrał ją na pierwszy skip, czyli nocną wyprawę po śmietnikach za sklepami. 

Ewelina przerzuca plecak przez bramę i przeciska się przez szczelinę w ogrodzeniu na drugą stronę, a ja znacznie mniej sprawnie gramolę się za nią. Ma na sobie ciemne długie spodnie, bluzę z kapturem i czapkę, mimo że nawet teraz, chwilę przed północą, jest ponad 20 stopni. Zakłada na głowę czołówkę, na lewą dłoń rękawiczkę, do prawej bierze plastikowy kijek i idziemy w stronę kontenera. Jest ogromny, a w środku jest wszystko: arbuzy w folii i bez, pomidory, worki ziemniaków, opakowania truskawek, ogórki, papryki. Idealny ananas, jak z oferty egzotycznych wakacji, no i oczywiście pieczarki, banany, awokado – symbole freeganizmu. 

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Na pierwszy rzut oka wygląda to nie najlepiej. Jedzenie zgniecione, porozrzucane, jakby przebiegła po nim drużyna rugby. Z jednej strony sterta rośnie w górę, tak że można spokojnie sięgnąć po leżące na niej rzeczy, a z drugiej – idzie w dół, a jedzenie tapla się w mazi, wypływającej z pogniecionych owoców, pomieszanej pewnie z tą z wczoraj i przedwczoraj. Ale to właśnie tam w dole Ewelina dostrzega dobre awokado i wskakuje po nie do środka.

A ja myślę o kontraście. Jaka jest różnica między produktami leżącymi tutaj a tymi w sklepie. Jeśli weźmiemy pod uwagę czas – to różnicą jest godzina, góra dwie, bo pewnie pracownicy sklepu wyrzucili je zaraz po zamknięciu, więc jakościowo żadna albo mała. Estetycznie? Ogromna, ale to głównie jest sprawa naszej świadomości. Jak socjolog ma zdefiniować sztukę, to mówi, że coś jest sztuką wtedy, gdy wisi w muzeum na ścianie, a gdy nad łóżkiem w sypialni, to już niekoniecznie. Z jedzeniem jest podobnie. Staje się nim na sklepowej półce, a w śmietniku jest już tylko nic niewartym odpadem. Nieważne, że smak i odżywcze parametry ma takie same. W sklepowej alejce pachnie przecież świeżością w aerozolu, plumka muzyczka, jest kolorowo i Europa, a tu to wschód wschodów, jakaś dzika Azja.

Szok i niedowierzanie

Mikołaj (najciekawsze znalezisko: jego znajomy znalazł dziewięć paczek kawy) jest studentem, pochodzi z mniejszego miasta, mieszka w większym, a skipować zaczął ze znajomymi, zachęcony internetowymi #chwalipostami, czyli zdjęciami, na których freeganie pokazują swoje zdobycze. 

„To nie jest tak, że idziesz do śmietnika i wykopujesz zgniłe pomidory. Wyciągasz dużo rzeczy dobrej jakości, które jednak są z jakichś powodów wyrzucane” – mówi. 

No właśnie: z jakich? Głównym jest data ważności, choć wiadomo przecież, że często to sprawa umowna. Następnym są zdarte kody kreskowe. Warzywa i owoce są wyrzucane, kiedy dojrzeją albo po prostu przestaną „wyglądać”. Lekkie obicie czy rysa wystarczą, by dobre jabłko zostało wrzucone na śmietnik. Uszkodzone opakowania to kolejny powód (uszkodzone, czyli lekko naderwane, przygniecione na rogu albo zabrudzone). Kiedy na opakowaniu zbiorczym chusteczek higienicznych czy wafelków – a więc takim, w którym produkty pakowane są jeszcze każdy z osobna – jest kilka kropel klejącej albo brudzącej cieczy, takie opakowanie także idzie do kontenera.

Lądują w nim też końcówki serii czy produkty w opakowaniach z różnych powodów nieaktualnych. Ola (najciekawsze znalezisko: około 100 jajek niespodzianek) znalazła w styczniu 20 butelek świątecznej coca-coli. Ola jest aktywistką, którą można spotkać na strajkach kobiet czy ekoprotestach. Swego czasu rzuciła stałą pracę, by więcej podróżować i żyć alternatywnie. Od dawna żyje w trybie wystawkowo-śmietnikowym: ubrania, meble, rzeczy do domu, a od dwóch lat jest freeganką.

„Na początku próbowałam na własną rękę, ale nie miałam sprawnego auta, więc szukałam tylko na osiedlu: sklep spożywczy, targ, jakieś pomidory, mizerne łowy. Myślałam, że zawsze tak to skromnie wygląda. Później poznałam kilka osób, które się tym zajmują od dłuższego czasu. Pojechałam z nimi. To był szok, niedowierzanie, euforia, wszystko naraz, dużo emocji. Poczułam, że to coś dla mnie! Naprawiłam samochód i zaczęłam jeździć na własną rękę”.

Ola znajduje nie tylko jedzenie, lecz także środki czystości, artykuły higieniczne, kosmetyki, często bardzo drogie. Jedyne, czego często nie znajduje – to powodu, dlaczego zostały wyrzucone.

Spotkanie pod owadem

Podjeżdżamy z Eweliną do kolejnego marketu, tego, którego nazwę niektórzy freeganie zastępują słowem „owad”. Na tyłach sklepu, tam, gdzie rozładowują ciężarówki z towarem, stoją ułożone w wieże pudełka z produktami. Jest makaron, mąka, popularna na skipach włoszczyzna, papryki, cebule, kolendra w doniczce. Ewelina wyjmuje z plecaka torbę i pakuje rzeczy. Rozglądam się i widzę dwa wielkie niebieskie wory wypchane po brzegi pieczywem: wrocławska z makiem, poznańska, orkiszowa, fitness, z żółtym serem, na górze wystaje chałka. Ewelina wyciąga z plecaka rolkę z reklamówkami jednorazowymi i wybiera kilka bułek. 

Pytam ją, dlaczego została freeganką. 

„Nie mogę patrzeć, jak to się marnuje” – odpowiada. 

Oczywiście aspekt finansowy też ma  znaczenie. Każdy mówi, że to się ze sobą łączy. Z jednej strony przerażenie, gdy się widzi, ile tego jest, tony jedzenia na zmarnowanie, do wyrzucenia, i chce się je ratować, a z drugiej oszczędność. Jak ktoś zaczynał od strony ideologicznej, to potem zaczął liczyć. Ale są i tacy, co zaczynali z powodów finansowych, a idea przyszła później. 

Sławek (najciekawsze znalezisko: zgrzewka sosów do spaghetti) ma 52 lata i po śmietnikach zaczął chodzić dwa lat temu. Określa się jako średnio zamożny człowiek, czyli na jedzenie ma, tylko że zaczęło go denerwować, że wszystko drożeje, więc stwierdził, że skoro jest alternatywa, to czemu nie. I tak zaczął szukać miejsc po okolicy. Przypinał sakwy do roweru i jechał. Sam, bo nie zna osobiście żadnego innego freeganina. Na początku brał tylko dla siebie, ale gdy zobaczył ogrom wyrzucanych rzeczy, zaczął zbierać też dla innych. W taki sposób pomaga znajomej Ukraince i karmi swoją rodzinę. Choć nie całą, bo nie każdy się godzi na freeganizm. Bo wstyd. Sławek też nie przyznaje się publicznie do tego, że jest freeganinem. 

„Moi znajomi są postępowi, jeśli chodzi o ekologię, segregację śmieci itd., ale jednocześnie odczuwają barierę przed tym, by pójść do śmietnika, pogrzebać w skrzynkach, bo uważają, że inni uznają ich za żuli” – tłumaczy. 

Opowiada, jak ktoś kiedyś spytał na facebookowym forum, dlaczego ludzie chodzą po śmietnikach, zamiast po prostu poszukać sobie pracy. No, bo tak to się ludziom kojarzy: jak ktoś grzebie w śmietniku, to znaczy, że spotkała go jakaś życiowa katastrofa. A opinie ludzi się liczą, więc wielu freegan się wstydzi. Nawet jeśli uważają to, co robią, za słuszne, to niezbyt chcą o tym mówić. Boją się, że inni tego nie zrozumieją i znowu trzeba będzie odpowiadać na pytania: po co, na co i dlaczego, skoro stać cię na „normalne zakupy”.

Długa droga awokado

Inaczej to wygląda u młodych działających w grupach, szczególnie tych, dla których freeganizm nie jest jedyną antysystemową aktywnością. Ola się nie wstydzi, przeciwnie, z dumą wrzuca #chwaliposty. Podobnie Mikołaj, dla którego chodzenie po śmietnikach to przygoda i frajda. Opowiada o rodzicach swoich znajomych, którzy przekonali się do freeganizmu i sami zaczęli penetrować śmietniki w ich rodzinnych miastach.

Moja nocna towarzyszka, Ewelina, twierdzi, że społeczne wątpliwości wiążą się z brakiem świadomości, ile ton jedzenia jest wyrzucanych, a przecież owoce i warzywa wypełniające marketowe kontenery to tylko czubek góry lodowej. Problemem jest cały system z jego szaloną nadprodukcją, rozbuchaną do granic możliwości konsumpcją i prawem, które nie przystaje do naszej rzeczywistości. 

„W idealnym świecie jedzenie jest w sklepie i w domu, nie na śmietniku. Tymczasem dzisiaj mamy problem, bo zamawiane jest za dużo towaru, co wynika z tego, że każdy sklep w Polsce czy Europie musi być superzaopatrzony 24 h przez siedem dni w tygodniu. Kiedyś towar schodził do zera, czasami czegoś nie było, były produkty sezonowe… Obecna sytuacja jest spowodowana naszą chęcią, by zawsze wszystko było dostępne pod ręką” – twierdzi Ola. 

W samochodzie Ewelina mówi o winogronach z Namibii, których ileś tam opakowań kiedyś znalazła, o notorycznie wyrzucanych awokado (szczególnie w małych miejscowościach, bo tam się ich nie jada, ale oferta marketów jest jedna bez względu na lokalizację), o bananach usuwanych z półek ze względu na jedną plamkę. Słucham i myślę o tym, ilu ludzi pracuje, by takie awokado znalazło się w pobliskim markecie. I ile wody potrzeba, żeby ono wyrosło. A na końcu ląduje ono w śmietniku.

Ostatni na naszej trasie sklep ma kosze poustawiane w boksach podzielonych kratami. Świecę Ewelinie latarką z telefonu, a ona sprawdza patykiem kolejne worki. Wyciąga awokado, rzodkiewkę, sałatę, kolejne awokado i jeszcze jedno. Świecimy na ziemię, bo tam kiedyś pracownicy zostawili zgrzewkę piwa, ale dziś nic, tylko jedna pusta, zgnieciona puszka. Może wcześniej ktoś wypił na skipie. Słyszę szmer za plecami, odwracam się i widzę, jak tłusty, czarny szczur schodzi po kracie. Nie wiem, czy świecić dalej, czy się ulotnić, skłaniam się ku temu drugiemu, ale Ewelina spokojnie kończy ładować rzeczy i wychodzi z niewzruszoną miną. Plecak, torba, reklamówka plus jednorazówka z pieczywem – i to wszystko w godzinę. Całkiem nieźle. Dziś nie widziałyśmy innych freegan, ale Ewelina mówi mi, że często ich spotyka, zazwyczaj młodych. 

Freeganizm (free + wegan, ale nie każdy freeganin to weganin) powstał w San Francisco w latach 60., gdzie grupa aktywistów z ruchu The Diggers rozdawała ludziom uratowane ze śmietników jedzenie. Sam termin wymyślił Keith McHenry z Food Not Bombs. Młodzi garną się do antysystemowych akcji dlatego, że sami buntują się przeciw społecznym normom. Według Eweliny wielu z nich tylko po to, by się pochwalić. Podobnie twierdzi Sławek, który zupełnie nie czuje idei wrzucania chwalipostów. Sam wrzuca tylko wtedy, gdy ma coś do oddania albo wymiany. Z kolei Ola nie widzi w chwalipostach nic złego, bo im więcej się o freeganizmie mówi, tym mniej jedzenia się marnuje.

Sport dla wtajemniczonych

Wielu freegan nie chciało ze mną rozmawiać. Uważają, że im mniej wokół tego szumu, tym lepiej. Chodzi głównie o strach, że nagle powstaną kolejki do śmietników (co już ponoć się zdarza) i że amatorzy zostawią po sobie bałagan, a pracownicy zawieszą z tego powodu kłódki. Bałagan jest częstym tematem na forum. Jedni narzekają na drugich, że nie sprzątają, że zostawiają po sobie porozwalane śmieci, a przecież obowiązuje jakaś kultura osobista. Na grupach dla freegan można też zostać skrytykowanym za brak doświadczenia. To akurat Oli się nie podoba, bo wśród freegan nie powinno być mowy o elitaryzmie, więc nieważne, czy ktoś był na skipie dwa, czy 200 razy. Źle widziane są też pytania o lokalizacje – według wielu freegan o tym się nie mówi publicznie. Tu jednak zdania są podzielone. Ewelina uważa, że każda grupa powinna ustalić zasady, czy podaje adresy, czy nie, a nie od razu się oburzać, gdy ktoś prosi o pomoc. To jednak tylko fragment internetowego, a więc tego nie do końca prawdziwego światka. W tym realnym jest o wiele lepiej. 

„Jak się spotykamy na skipach, to rozmawiamy ze sobą. Są tacy, którzy chodzą od pięciu lat, byli tu pierwsi, są zawsze uśmiechnięci, sympatyczni, cieszą się, że trafia tu więcej ludzi, bo mniej jedzenia się zmarnuje” – mówi Mikołaj. Dla niego freeganizm to przede wszystkim robienie czegoś fajnego, ciekawego i oryginalnego. Ważna jest też niespodzianka. „W sklepach jest taki wybór, że już nie wiadomo, co kupić i w rezultacie człowiek je ciągle to samo, bo nie chce mu się kombinować i wybierać z tych wszystkich produktów. Na skipie jest inaczej. Nie wiesz, co zjesz na obiad, bo to zależy od tego, co znajdziesz na śmietniku”.

***

Aktywność zaledwie z paru ostatnich dni na jednej z polskich grup facebookowych dla freegan:

„#chwalipost trzy bakłażany, dwie doniczki bazylii, parę opakowań parówek, sałata, pomidory, czerwona papryka”.

„#chwalipost dziesięć pęczków zielonych szparagów”.

„Oddam 5 sałat strzępiastych, 15 pęczków szczypiorku, 2 kg cukinii, 2 kalafiory, odbiór w …”.

„#chwalipost przeterminowane soki, zgarnęłam, ile uniosłam”.

„#chwalipost butelka wina, zgrzewka piwa”.

„Planuję dzisiaj wieczorem pierwszego skipa z koleżanką, jeśli jest ktoś chętny do przyłączenia się, to zapraszam”.

„#chwalipost ogórki, marchewki, seler naciowy, cytryny, pomarańcze, brokuły, dużo brokułów, wszystkiego dużo w kilku miskach”. 

„Z wczorajszego skipa pod owadem oddam: ciastka w pudełku, surówka coleslaw w opakowaniu”.

„Chcę zacząć skipować, ale boję się sama, jeśli ktoś miałby ochotę, to zapraszam”.

„#chwalipost herbata i kawa zapakowane”.

(na zdjęciu) dziesiątki palet borówek amerykańskich.

„Oddam pierogi domowe z mięsem, ruskie”.

(na zdjęciu) kosz pieczywa. 

(na zdjęciu) worek pieczywa. 

(na zdjęciu) półki z pieczywem.

(na zdjęciu) niezliczone kartony pomidorów.

„#chwalipost pod owadem na ulicy … jabłka, czosnki, pomidory”.

Kolejne posty, #chwaliposty, zdjęcia, a na nich od groma pieczarek, bananów, awokado, innych owoców, warzyw. Jedzenia.

Czytaj również:

Ekologiczna transformacja
i
Pikieta 16 października 1987 w Gdańsku, uczestnicy ruchu Wolność i Pokój przebrani za zwierzęta na dachu apteki we Wrzeszczu, fot. ze zbiorów Janusza Waluszki
Marzenia o lepszym świecie

Ekologiczna transformacja

Patryk Zakrzewski

Z technokratycznym podejściem do środowiska w PRL-u, wiarą w to, że człowiek może dowolnie ingerować w naturę było jak w „Weselu w Atomicach” Mrożka: „(…) Akurat w tym czasie zaczęli u nas przekształcać przyrodę. To, co było zalesione, ucywilizowano, ale za to zmelioryzowano, zaś pustynie zalesiono. Rzekę zawrócono, żeby płynęła w drugą stronę. (…) U mnie na podwórku powstała wielka tama o poważnym znaczeniu gospodarczym, tak że drzwi się całkiem nie odmykały i z trudnością można było wyjść z domu.” W III RP też nie zawsze było lepiej.

„Czy Kraków przetrwa do 2000 roku?”

W schyłkowym PRL-u stan środowiska naturalnego był zatrważający – lata gwałtownej industrializacji dały o sobie znać. Setki dzieci na Śląsku chorowało na ołowicę, huta aluminium w Skawinie emitowała toksyczne ilości fluoru. Andrzej Kassenberg i Czesława Rolewicz ze współpracownikami z Komisji Planowania przy Radzie Ministrów opracowali szczegółowe mapy wyróżniające 27 obszarów ekologicznego zagrożenia. Za obszary klęski ekologicznej uznano m.in. Górny Śląsk, okolice Krakowa i Trójmiasta, zanieczyszczenie środowiska we wszystkich elementach stwierdzono wokół praktycznie wszystkich znaczących ośrodków przemysłowych. Łącznie był to obszar zamieszkały przez ponad 13 milionów ludzi. 

Czytaj dalej