Jak przedstawić Ludwika?
i
Sławomir Mrożek, Diogenes Verlag AG – rysunek z archiwum, nr 910/1962 r.
Opowieści

Jak przedstawić Ludwika?

Jan Pelczar
czyta: Jan Pelczar
Czyta się 8 minut

Gdyby rok temu ktoś mi powiedział, że wyjdę na spacer z psem swojej dziewczyny, odpowiedziałbym, że to niemożliwe. Byłem tak bardzo uprzedzony do psów, że nawet umówienie się z jakąkolwiek „panią” nie wchodziło w grę.

Psy żyły sobie gdzieś obok, jako najlepsi przyjaciele ludzi. Koło mnie zawsze były koty. Żeby przysz­ły i okazały przyjacielską blis­kość, trzeba było uzbroić się w cierpliwość,­ szanować ich wolność. Z wyższością patrzyłem na spacery, smycze i gwarantowaną bliskość z kimś wytresowanym, przyuczonym. Nie byłem zainteresowany dziedziczoną w genach lojalnością i wyuczonym oddaniem.

Wydawało mi się, że jego obecność będę w stanie po prostu zignorować.

Pierwszy raz zobaczyłem go na ekranie własnego komputera. Wskoczył koło niej na kanapę, zaraz na początku naszej nieśmiałej, pandemicznej randki na Zoomie. Spodziewałem się, że po chwili będzie musiał zeskoczyć. Znajomi wyznaczali swoim psom miejsca do wypoczynku dosyć blisko, ale jednak na podłodze. Nie minęła minuta, kiedy wiedziałem, że w tym przypadku jest inaczej. Psa przytulono, pozwolono mu lizać się po twarzy, odwzajemniono pocałunek. Jego wszechobecność została chwilowo wytłumaczona niewielkim rozmiarem, chociaż terrierowi, jakim w sporej swej części był, daleko do miniaturowych rozmiarów psów kanapowych. To średniej wielkości kundel, na pierwszy rzut oka podobny do psa z Maski z Jimem Carreyem. Czarno-biały trzylatek z rudym pys­kiem. Trójkątnym, lisim – tym bardziej, im częściej strzygł uszami, zbliżającymi go do fenka.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Na razie uszami strzygłem ja.

– To jest Ludwik – usłyszałem.

Imię nie kojarzyło mi się z Beethovenem, bardziej z Kernem, a najbardziej z Ludwiką Włodek. Swego czasu byłem tak oczarowany jej medialnymi występami, że moją pierwszą propozycją imienia dla córki byłaby Ludwika.

– Mój kot ma na imię Mateusz – odpowiedziałem.

Wydawało mi się, że związek psa z kotem nie może się udać.

Pierwsze spotkanie wzmocniło niechęć. Ludwik szczekał nieprzejednanie. Najpierw jak na złodzieja, potem warczał, broniąc swojej pani. Trzymał nas na dystans swoimi reakcjami. Podczas pierwszej randki miał jeszcze urok przyzwoitki. Przy każdej kolejnej go tracił. Stawał się irytujący i uciążliwy, bo słowa powitania zawsze były zagłuszane donoś­nym ujadaniem, a każdy pocałunek i przytulenie okupione wysiłkiem wydania komendy, ucięciem agresywnej reakcji obronnej.

– Nigdy nie chciałem mieć psa.

– Jeszcze będziesz pańciem.

– Nie będę nawet panem.

Próby wzajemnego oswojenia pogarszały sytuacje, w których lądował na kanapie razem z nami. Albo warował pod łóżkiem, albo siedział przy nim i kładł pysk na kolanach swojej pani. Lub dwie przednie łapy na pościeli.

– Swojemu kotu pozwalasz wchodzić na poduszkę i spać w pościeli, a to cię nagle brzydzi.

– Ale kota strzygę i nie wpuszczam do szafy, a liniejąca sierść Ludwika jest wszędzie. I ten psi zapach.

Kłótnie o wyższości kotów nad psami próbowałem uciąć sugestią, że mogę mieć alergię na psy, a pies może być ciągle zestresowany, więc niezłym planem wydaje się znalezienie mu nowego domu. Do tego stopnia byłem zdeterminowany.

Ciche dni po złożeniu tej propozycji minęły szybko. Ludwika zaczęła odwiedzać behawiorystka, ja miałem zadać sobie trud nawiązania relacji z psem. Granicę postawiłem na progu swojego mieszkania.

– Mateusz jest starym kotem, nie chcę go stresować tuż po przeprowadzce.

Za to przedstawiłem Ludwika mojej córce. Szczekał, ale gdy zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia, wbrew obawom swej pani nie odpowiedział obnażaniem zębów, gryzieniem czy „chapnięciem” (na tym etapie poznawałem już psie eufemizmy i, co gorsza, „psie sucharki”) w zabawie. Cierpliwie znosił sesje dawania smaczków przez zachwyconą pięciolatkę i poznawanie nowych zasad oraz komend. Nadałem mu przydomek „Pępowinka”, ale za zdrobnieniem nie kryła się sympatia. Spanie z ludzkim szczenięciem w łóżku było dla mnie czymś naturalnym. Wpuszczanie do łóżka i przytulanie się na jednej poduszce z psem? Tego nie byłem sobie w stanie nawet wyobrazić. Irytowała mnie sama obecność – psa, psiej sierści, psiego oddechu i psich dźwięków. Zdawało mi się, że jest wszędzie i ciągle słychać, jak się przemieszcza, wręcz obijając pazurami podłogę.

Zostawiony z Ludwikiem sam na sam, czułem się jak dorośli z Mikołajka, którym powoli puszczają nerwy. Tak bardzo ciągnął smycz w stronę swojej pani lub – pozbawiony kontaktu wzrokowego – piszczał i skamlał, wpatrując się w miejsce, w którym zniknęła. Gdy wracała, biegł. Biegł, a potem – bez względu na to, czy od poprzedniego widzenia minęło pięć dni, czy pięć sekund – skakał z czterech łap, jak pchła, by wskoczyć jej na kolana, ewentualnie podskakiwał jak w cyrku z dwiema łapami do góry lub wyskakiwał bokiem, jak do frisbee, starając się zamiast dysku podgryźć jej ręce. Każdy z tych przejawów oddania powtarzać się mógł nieustannie, jakby ukryta promocja związku kynologicznego wymieniała mu po kryjomu baterie.

– Patrzę na to z zazdrością. Z tak intensywną miłością trudno rywalizować.

– Jest podekscytowany – zawsze tak to tłumaczyła.

– Nieustannie. Nawet jak chcę go pogłaskać.

– Ty go nie głaszczesz, a tarmosisz.

– Tak, tak. I nie w te miejsca, które wskazujesz, ale przecież wszyscy głaszczą psy po głowie.

Pojechaliśmy z grupą przyjaciół na wakacje, nad polskie morze. W domu była z nami jeszcze suka po przejściach Serbia i mała szczeniaczka Coco oraz cała masa ludzi. Ludwik przypomniał dostojnej Serbii, jak się szczeka, a z Coco chętnie się bawił. Kręcił młynki wokół przedstawicieli masy ludzkiej, sprzętów w salonie, rozlicznych nóg rozmaitych krzeseł, ogrodowych krzewów i drzewek. Przerosła go dopiero podróż na plażę. Bieganie za rowerem odradziła behawiorystka, a od podróży w koszyku wolał dobrowolne wyskoczenie przez kierownicę. Psy nie spadają na cztery łapy. By nie ryzykować kontuzji, odroczyliśmy zaślubiny Ludwika z morzem. Wody i tak nie lubi. Moja sympatia nagle wzrosła, gdy pierwszego dnia wakacji, na porannym spacerze, okazało się, że omija kałuże, drepcząc i manewrując, a w ostateczności przeskakuje je, nie swoim klasycznym, pchlim skokiem z czterech łap, ale jak koń nad przeszkodą ze zgiętymi paradnie jedną przednią i jedną tylną łapą.

Spacery zaczęły się spontanicznie. Wstałem rano, padało. Nikt inny się nie kwapił, a jedyne, co wiedziałem o psach, to że powinny się wybiegać i nawąchać. Gdy weszliśmy do lasu, dopadł mnie strach. Pomyślałem, że pies ucieknie, wpadnie pod samochód, gdy przyjdzie nam przeciąć szosę, lub sobie z nim nie poradzę na jeden z miliona innych sposobów i moje shinrin-yoku zamieni się w koszmar.

Byłem przewrażliwiony.

Ludwik zaczął mnie stopniowo słuchać. Już na pierwszym spacerze siadł po trzeciej komendzie i dał sobie odpiąć smycz. Trzymał dystans, ale zaczął być moim satelitą. Czule mnie okrążał, by sprawdzić, czy idę z tyłu, czasem słyszałem z daleka, jak pędzi niczym wystrzelony z procy, by mnie dogonić. W kolejne dni coraz rzadziej musiałem za nim wołać, by przybiegł, gdy trzeba było zapiąć smycz. Bywało, że nie reagował na żadne wołanie i szedł w długą. Za pierwszym razem od razu sięg­nąłem po telefon, by zdać gniewną SMS-ową relację: „To koniec. Twój pies w ogóle mnie nie słucha”.

Kolejnych nie było, bo przestałem brać na spacery telefon „na wszelki wypadek”. Nie spełniały się apokaliptyczne scenariusze. Nie musiałem rozdzielać walczących, wkładać ręki między paszcze, taplać się w posoce, rozklejać ogłoszeń, bo przepadł. Zawsze gdzieś tam czekał na horyzoncie i patrzył smutno czarnymi oczami. Udawał niewiniątko i sapał z wywalonym językiem. Zaczął rea­gować na gwizdnięcia i cmokanie, a także na bardziej stanowczo wypowiedziane imię. Czekał. Stał na smukłych, chudych, białych łapach albo kładł się, krzyżując przednie kończyny. Jego tułów wyglądał jak skóra zdjęta z czarno-białej krowy, upstrzona szarymi cętkami cieniowanej sierści, w czym zbliżała się do elegancji dalmatyńczyków lub końskiej szlachetności, zaakcentowanej również w brązoworudych plamach na głowie i wokół pyska.

– Lisku.

– Czy powiedziałeś właśnie coś czułego do mojego psa?

Wydawało mi się oczywiste, że zrobiłem to już wielokrotnie wcześ­niej. Byłem zaskoczony czym innym. Jeśli chodzi o naszą relację, nie trafił w nas piorun. Nie obudziłem się któregoś poranka z myślą, że od dziś zacznę go akceptować. Stopniowo przestawało mi przeszkadzać, że włazi, skacze, biega, gubi sierść i chce nieustannie być obok. Przeszkadzało mi, że podskakuje tylko do niej. Osłuchałem się ze stukaniem pazurami o podłogę. Zacząłem dawać mu smaczki. Nauczyłem się używać jego zabawek „tak jak trzeba” i tłumaczyć innym, dlaczego nie można rzucać Ludwikowi piłki i patyków. Starałem się nauczyć go skakać wyżej do smaczków. Przestałem się cieszyć, że kojarzy mnie tylko ze spacerami. Częściej głaskałem, rzadziej tarmosiłem. Pod głową, nie po głowie.

Zapytałem ją, ile rodzajów jego chodu do tej pory rozróżniła, bo ja kilkanaście. Na smyczy chodzi na szeroko rozstawionych łapach, jak kulturysta szukający zaczepki. Spuszczony z uwięzi zaczyna przemieszczać się bokiem, jak autobus, który zachodzi na skręcie, albo samochód w drif­cie, zależy od prędkości. Gdy kłusuje prosto, podciąga łapy jak baletnica i drobi niczym animowane flamingi w rytm Jeziora łabędziego. Pod trucht bokiem można mu podłożyć dźwięk, którego używają w kreskówkach do ilustrowania mysiego tupotu. Trucht w linii prostej wygląda jak końskie zawody w ujeżdżaniu. W szybszych formach biegania potrafi być jak Lassie, ogar albo rozmaite odmiany zajęcy.

Wobec mnie stosował metodę drobnych kroków. A to nie zaszczekał, gdy przyszedłem, tylko radośnie popiskiwał. Albo zaczynał podskakiwać na powitanie, starając się chapnąć mnie w rękę. Tak wcześniej witał tylko swoją panią. Potrafił też przyjść i położyć pysk na moich kolanach. Przytulał się do boku, gdy leżałem. Wskakiwał na kanapę i kładł się na mnie. Gdyby ktoś opisał mi taką scenę wiosną, zaklinałbym, że się nie wydarzy. Teraz byłem pogodzony.

Nikogo to nie dziwiło. Przyjaciół i znajomych kupował w sekundę, bez względu na to, czy mieli psy, czy nie. Wparowywał na kolacje, pikniki, spotkania rodzinne i robił niezmiennie dobre wrażenie.

– Jaki grzeczny piesek.

– A jaki spokojny.

– Tyle mówiłeś, że ten pies tak szczeka, a to taki cichy pieszczoch.

– Dzieci go uwielbiają.

– To pański pies?

Gdybym tylko wiedział, jak go przedstawić mojemu kotu.

Czytaj również:

Czy pies dogada się z kotem?
i
ilustracja: Marek Raczkowski
Wiedza i niewiedza

Czy pies dogada się z kotem?

Aleksandra Galewska

Powiedzenie: żyją w niezgodzie niczym pies z kotem jest powszechnie znane. Na tyle, że osobom, które nigdy nie miały zwierząt, wydaje się, iż osobniki z obu gatunków pod jednym dachem to prosta droga do tragedii, rozlewu krwi albo przymusowego remontu mieszkania. W tym przypadku powiedzonko będące wynikiem uproszczeń i pochopnych wniosków jest wobec zwierząt krzywdzące i przedstawia nie do końca prawdziwy obraz ich świata.

Kot dla psa nie do końca jest tym, czym dla kota jest mysz. Psy nie jedzą kotów – gonienie za nimi wynika z ich popędu łowieckiego. Psy będą gonić oddala­jący się cel, ponieważ mają to zapisane w genach – niektóre rasy bardziej, inne mniej chętnie, ale wszystkie uwielbiają gonić poruszające się obiekty i nie należy o tym zapominać. Nie wynika to jednak z chęci wymordowania konkretnego gatunku, tylko z tego, że kot to atrakcyjny łup, który po prostu jest „pod ręką” (częściej niż sarna lub łasica). Szybki i płochliwy – ucieka, gdy poczuje się zagrożony, a pies, który ma niedostateczną ilość ruchu i zadań, uatrakcyjnia sobie życie bieganiem za szybkim futrzakiem.

Czytaj dalej