Jak pilot bez szybowca
i
Ilustracja z archiwum: Daniel Mróz, nr 613/1957r.
Wiedza i niewiedza

Jak pilot bez szybowca

Andrzej Kula
Czyta się 9 minut

Niedługo miną dwie dekady prosperity skoków narciarskich w Polsce, a nawet o krok nie zbliżyliśmy się do poznania największej tajemnicy tej dyscypliny.

„Kto raz przynajmniej w życiu zdecydował się rzucić w zawrotnym pędzie w powietrze z progu wielkiej skoczni, kto bez skrzydeł samolotu, sam jeden jak ptak zawisł w powietrzu, dotykając wzrokiem jedynie wierzchołków najwyższych drzew i dalekie doliny i góry – ten wie, że póki żyje, nie spotka on w sporcie niczego, co by wymagało takiego skupienia nerwowego, tyle uwagi i zręczności, jak właśnie skok narciarski” – pisał w Podręczniku narciarskim Aleksander Bobkowski. Był rok 1926, jeden ze współzałożycieli Polskiego Związku Narciarskiego nie mógł wiedzieć, że blisko 100 lat później skoki będą miały w Polsce status dyscypliny kultowej.

To się stało przed chwilą, jeszcze w końcówce poprzedniego stulecia polskich skoczków właściwie nie było. A jeśli byli, to bardziej spadali, niż latali, to z nich publiczność drwiła zimą, gdy akurat żadnego ku temu powodu nie dawali piłkarze (bo nie wychodzili na boisko).

Ten krajobraz zmienił dopiero Adam Małysz. Nie ma tu miejsca, by wyliczać wszystkie sukcesy mocnego kandydata na polskiego sportowca wszech czasów, powiedzmy tylko, że nie ograniczają się one wyłącznie do medali, rekordów i zwycięstw. Być może największym jego osiągnięciem jest bowiem to, że wychował następców, dzięki czemu skoki bawią Polaków już blisko dwie dekady. W najlepszych momentach rywalizację na skoczni ogląda w telewizji nawet 14 mln widzów, większą publiczność skupiają tylko piłkarze (ćwierćfinał Euro 2016 z Portugalią oglądało 16 mln ludzi). W XXI w. sześć razy plebiscyt „Przeglądu Sportowego” wygrywali skoczkowie.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Wraz ze wzrostem popularności rozpowszechniła się również wiedza o tej dyscyplinie. Dziś prawdopodobnie więcej Polaków wie, czym jest „wyjście z progu”, „upadek na bulę”, „lądowanie telemarkiem” niż spalony. Media rozłożyły skoki, skoczków i skocznie na czynniki pierwsze, regularnie dostarczają informacji o kaskach, wiązaniach, smarach i coraz bardziej skomplikowanej punktacji zawodów.

Tajemnicą pozostało natomiast to, co właściwie czuje skoczek podczas lotu. Zdecydowana większość ludzkości nigdy przecież nie rzuci się „w zawrotnym pędzie w powietrze z progu wielkiej skoczni” (ani żadnej innej), by osobiście to sprawdzić. Jedyna metoda to pytać tych, którzy to przeżyli.

Nienaturalne, ale nie głupie

„Siła i głębia emocji jest tak wielka, że niektórzy skoczkowie starają się wydłużyć lot wbrew zasadom bezpieczeństwa i przekraczają granice dopuszczalnego ryzyka. Potrzeba tego doznania jest nieraz silniejsza od poczucia bezpieczeństwa i ryzyka wypadku. Jeden z badanych podał, iż postanowił kiedyś zobaczyć z lotu, jak wygląda Zakopane i stadion pod skocznią. Odwrócił na moment uwagę od skoku i spojrzał przed siebie. Wystarczyło to, by natychmiast stracić właściwą pozycję w powietrzu i skok zakończył się groźnym upadkiem” – to fragment badań „Skoczkowie narciarscy. Studium psychologiczne” przeprowadzonych w połowie lat 80. przez zespół prof. Zdzisława Jana Ryna. Naukowcy z Krakowa przepytali wówczas 27 skoczków ­i 7 specjalistów od kombinacji norweskiej. Celem było „badanie struktury osobowości skoczków oraz ich motywacji do uprawiania dyscypliny”.

Zacznijmy jednak od początku, bo zanim skoczek zacznie frunąć, musi rzucić się w przepaść (każdy, kto wdrapał się choćby na szczyt zakopiańskiej Wielkiej Krokwi, wie, że to nie przesada). „Tak naprawdę polega to na okłamaniu umysłu. Żeby przestał się bać. Przecież zawodnik siedzący na belce nie wie, co jest na spadzie. Dostrzega tylko bulę. Nie wiadomo, czy niżej ktoś nie chodzi, co tam w ogóle jest. I w tych okolicznościach, przy prędkości przekraczającej 90 km/h, trzeba rzucić się przed siebie” – mówi „Przekrojowi” Janusz Malik, olimpijczyk z igrzysk w Sarajewie w 1984 r.

Dwóch badanych blisko 40 lat temu skoczków przyznało nawet, że podczas treningów zdarzyło im się zejść z belki. Ze strachu. Inny powiedział, że na rozbiegu regularnie zmaga się z myślą, by zawrócić i zrobiłby tak, gdyby było to możliwe. „Najpierw jedziesz, czujesz grunt pod nogami, a już za chwilę ten grunt tracisz. Nic cię nie ogranicza, jesteś w powietrzu, szybujesz. Tak, zgadzam się – to nie jest dla człowieka stan zupełnie naturalny. Nienaturalne nie oznacza jednak, że głupie” – opowiadał kilka lat temu w „Dużym Formacie” Maciej Kot, drużynowy medalista igrzysk i mistrzostw świata.

Zawodnik siadający na belce słyszy bawiących się na dole kibiców, spikera i muzykę, może rzucić okiem na panoramę gór, ale zasadniczo wprowadza się w stan głębokiej koncentracji. Najpierw skupia się na trenerze, który chorągiewką daje znak do startu. „Po odepchnięciu od belki myślisz już wyłącznie o skoku. Nie ma nic poza tobą i skocznią. Nie podziwiasz kraj­obrazów. Poziomy stresu i adrenaliny wynikającej z ryzyka są ogromne. Patrzysz przed siebie, najpierw myślisz, by się dobrze wybić, potem – by dobrze się ułożyć w locie, następnie zaczynasz przygotowania do lądowania. Nic innego do ciebie nie dociera. Owszem, widzisz, że w locie mijasz kolejne linie na zeskoku wyznaczające odległość, zdajesz sobie sprawę, czy to dobra próba, ale to wszystko. Ja nawet nie potrafiłem odpowiedzieć na pytanie, czy w trakcie lotu oddychałem, czy wykonywałem go na bezdechu. Nie wiem też, czy mrugałem oczami. Nic też nie słyszałem, poza szumem przecinanego powietrza. Inne odgłosy zaczynały do mnie docierać dopiero kilka sekund po wylądowaniu” – wspomina Jakub Kot, brat Macieja, były skoczek, dziś trener.

O koncentracji i całkowitym wyłączeniu się mówili również zawodnicy z lat 80. „Zapominam wtedy o wszystkim, nie myślę o niczym innym, działam jak wcześniej zaprogramowany automat” – czytamy w raporcie z badań. Malik wspomina mistrzostwa Polski z roku 1983: „Miałem 19 lat, po pierwszej serii byłem liderem, zdecydowanie wyprzedzałem faworyzowanego Piotra Fijasa. Bardzo zależało mi na złotym medalu, to były inne czasy, nie osiągaliśmy takich sukcesów międzynarodowych, mistrzostwa kraju wiązały się z dużym prestiżem, w dodatku wtedy stawką był także wyjazd na igrzyska. Myślałem tylko o tym, by oddać dobry drugi skok i zdobyć złoto. Emocje były ogromne, zupełnie się odciąłem, nie zauważyłem, że nie założyłem gogli. Odepchnąłem się od belki, mając je na kasku. Dopiero wtedy kolega krzyknął: »Janusz, gogle!«. W trakcie najazdu zacząłem je nakładać, zrobiłem to tak, że nic nie widziałem, straciłem koncentrację, wszystkie elementy wykonywałem po omacku. Efekt był taki, że nawet nie wylądowałem. Po prostu spadłem na zeskok i skończyłem na siódmym miejscu”.

Wprowadzenie się w stan transu ma sens, bo według prawideł zawodnik powinien korzystać z wyuczonych podczas treningów automatyzmów. W skokach nie ma miejsca na improwizację, rozważania, czy zrobić coś tak albo inaczej. Nasi rozmówcy podkreślają, że to najbardziej różni skoki od innych dyscyplin. W biegach narciarskich – kobiety na trasie 30 km spędzają ponad godzinę, mężczyźni na 50 km prawie dwie – jest czas na zmiany taktyki, rozmyślania: przyśpieszyć czy zwolnić, zacząć ucieczkę czy trzymać się grupy.

W skokach na korekty nie ma szans, bo lot w najlepszym wypadku trwa 7 sekund, na małych skoczniach – dwukrotnie krócej. To znaczy tyle trwa naprawdę, bo skoczkowie odczuwają to zupełnie inaczej. Kilku zawodnikom przepytanym przez zespół prof. Ryna wydawało się, że fruną nawet pół minuty. Opisywali, że nie muszą się śpieszyć, w locie mają na wszystko czas, „w locie wszystko można zrobić”. „Jak już lecisz, to ta chwila trwa dłużej, niż widać w telewizji. Zawodnikowi czas lotu się wydłuża, wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Dziwne, bo jest przecież jeden czas…” – mówił Maciej Kot.

Dziwne jest także to, że zdecydowana większość zawodników zapomina, co się dzieje w powietrzu. Tylko 8 badanych zapamiętywało przebieg całego skoku, 26 twierdziło natomiast, że nie pamięta fragmentu albo nawet całości. Najczęściej nie potrafili odtworzyć wybicia i początkowej fazy lotu, mówili o „próżni”, „urwaniu filmu”, „niepamięci”. Tego, skąd biorą się luki w świadomości, wyjaś­nić nie potrafili. Być może również z tego powodu tak trudno ustalić, co skoczkowie czują w trakcie lotu.

„Najlepsze uczucie na ziemi”

„Zazwyczaj odpowiadam, że trzeba założyć narty i sprawdzić. Słowa tego nie oddadzą, nie da się tego do niczego porównać” – mówi Jakub Kot.

Adam Małysz też stoi na stanowisku, że trzeba samemu spróbować. „Nie można tego wytłumaczyć. Przy dobrym skoku, szczególnie na skoczni mamuciej, lecisz wysoko, każdy ruch dłonią, palcem, skręcenie biodra, ramion powoduje, że sterujesz ciałem w powietrzu. Czujesz się swobodnie, jak ptak z rozłożonymi skrzydłami” – mówił polski mistrz.

Amerykańska mistrzyni świata Sarah Hendrickson tłumaczyła, że lot to „najlepsze uczucie na ziemi”, bo w trakcie skoku jest sama, doskonale kontroluje zmysły i ciało. Ale koniec końców też skapitulowała – mimo 15-letniego doświadczenia nie potrafiła wyjaśnić, jak to właściwie jest.

Blisko cztery dekady temu naukowcy usłyszeli, że „lot to największa przyjemność”, „w locie czuję superswobodę”, „skok to namiastka latania”, „lot to nieopisana szczęśliwość”. W relacjach powtarzały się słowa „przyjemność”, „radość”, „szczęście”, „euforia”. Badani zauważyli też zależność między frajdą a długością skoku. „Najprzyjemniejsze są skoki na odległość ponad 100 m. Im dalej się leci, tym bardziej człowieka zatyka, tym jest przyjemniej. Przy locie na 160 m ma się ­wrażenie szybowania, swobodnego opadania, jak lekka kartka papieru; dopiero w takim skoku można sobie uświadomić przyjemność lotu! Myśli biegną wówczas bardzo szybko, a zarazem spokojnie – w takim skoku można by ogarnąć myślami całe swe życie! Pragnąłbym, by taki lot można było przedłużyć do pół godziny” – mówił badany skoczek.

Tu trzeba zrobić pewne zastrzeżenie: w czasie badań rekordzistą Polski w długości lotu narciarskiego był Piotr Fijas, który osiągnął 166 m. Dziś najlepszy wynik wynosi 251,5 m i należy do Kamila Stocha. Odczucia niewiele się jednak zmieniły, skoro Piotr Żyła (skakał już 248 m) pisał na Facebooku: „skoczek w locie czuje to samo co człowiek w szybowcu :-))))) tylko bez szybowca :-P”.

I z naszych rozmów, i z badań wynika jednak, że każdy przeżywa skok inaczej. Nie istnieje uniwersalny zestaw doświadczeń, zwłaszcza że wpływ na poziom stresu mają także okoliczności. Inaczej skacze się po zawodniku, który pobił rekord skoczni, inaczej po groźnym upadku, inaczej, gdy po pierwszej serii zajmuje się miejsce 15., inaczej, gdy jest się liderem. „Jeśli zawodnik jest w formie, wie, że wszystko zrobił perfekcyjnie i skok da mu zwycięstwo, wtedy lot jest przyjemnością. Ale jeśli czuje, że coś zrobił źle – a wie to już po wyjściu z progu – nie odczuje satysfakcji. Jeszcze gorzej będzie w przypadku kogoś utytułowanego, o ogromnych możliwościach, który akurat nie ma formy. On w trakcie lotu będzie przeżywał bardzo trudne chwile. Niech pan zwróci uwagę, ilu startujących manifestuje rozczarowanie po lądowaniu” – mówi Malik. Z badań wynika jednak, że zdecydowana większość przeżywa w locie coś pozytywnego. Różni ich jedynie intensywność odczuwania przyjemności. Niektórzy są tylko zadowoleni, inni wpadają w euforię.

Jakub Kot mówi, że brakuje mu latania. Że tego uczucia nie da się do niczego porównać, a substytut znaleźć trudno. „Jest w tym coś uzależniającego, może również dlatego, że o ile w siatkówkę czy piłkę nożną może grać właściwie każdy, o tyle skoki są dostępne dla nielicznych. Kto raz poczuł prędkość, wysokość, adrenalinę, stres, ryzyko, także – nie ma co ukrywać – strach, będzie go ciągnęło na skocznię. Po zejściu ze skoczni niektórzy tej mieszaniny przeżyć szukają gdzie indziej. Adam Małysz po zakończeniu kariery startował w Rajdzie Dakar, mój brat Maciej też bardzo lubi jeździć rajdówkami. Czterokrotny medalista olimpijski Thomas Morgenstern lata helikopterem, nasz były skoczek Stanisław Biela – szybowcem. Ja nawet obecnie, lata po zakończeniu kariery, myślę sobie czasami, by wrócić na skocznię. Nie po to, by wystartować w zawodach i rywalizować, ale by znów to poczuć”.

 

Czytaj również:

Entuzjazm niejedno ma imię
i
ilustracja: Igor Kubik
Promienne zdrowie

Entuzjazm niejedno ma imię

Andrzej Kula

Wiadomo, skąd czerpią go sportowcy walczący o zwycięstwa, medale i rekordy. Ale co z całą resztą, która nie ma na nie szans?

Nazwali go „żółwiem”, ale bardziej przypominał wprawiony w ruch bankomat z doczepionymi kółkami. Już na starcie wyglądał inaczej niż pozostali. Wniósł na bieżnię 133 kg, jego rywale – o połowę mniej. Jego brzuch owalny, ich – płaskie i wyrzeźbione. Kiedy zaczęli bieg, on ledwie poderwał się z bloków. Szybko wypadł z kadru, nie mogło być inaczej, bo biegać nie umiał. To znaczy umiał, ale tak jak inni przeciętni mieszkańcy planety Ziemia: po prostu szybko przebierał nogami. Z profesjonalnym sprintem miało to jednak tyle wspólnego, ile walenie w klawisze pianina stojącego na lotnisku Chopina z Konkursem Chopinowskim.

Czytaj dalej