Ja  jak  Lenin, Ona  jak  Trocki
i
zdjęcie: Jochen Littkemann
Doznania

Ja  jak  Lenin, Ona  jak  Trocki

Anatol Gotfryd
Czyta się 8 minut

Danka zawsze znajduje w życiu jakiś wyższy sens i to jest to katolickie w niej. Natomiast ja mam raczej skłonność do doszukiwania się w życiu bezsensu. I to jest to żydowskie we mnie.

W jednej z najpiękniejszych sal wykładowych XIX stulecia, we wrocławskim Collegium Anatomicum, w październiku 1951 r. immatrykulowano nowych studentów stomatologii. Pomieszczenie było wypełnione po brzegi i wrzało pełnym oczekiwania niepokojem. Przez wysokie okna wpadało do środka wczesnojesienne słońce, spowijając salę ciepłym, łagodnym światłem.

Mimo że jako memento dla bojaźliwych, chcących może jeszcze zdecydować się na inny kierunek studiów, tuż obok katedry ustawiono drobny kobiecy szkielet, wszyscy obecni radzi byli z tego, że zostali przyjęci na studia. Szczególnie w czasach, kiedy poczucie sprawiedliwości „socjalistycznego państwa robotników i chłopów” decydowało o tym, kto się nadaje.

W tej pełnej napięcia atmosferze poznałem Dankę.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Już od trzech lat mieszkałem we Wrocławiu i pokochałem to leżące jeszcze w gruzach miasto. Tutaj uczęszczałem do technikum dentystycznego, w którym zdałem maturę. Natomiast Danka niedawno przyjechała do tego miasta. Od dawnego szkolnego kolegi z Katowic wiedziałem, że i jego dziewczyna stara się we Wrocławiu o przyjęcie na stomatologię. Nie znałem jej, a kiedy dowiedziałem się, że chodzi właśnie o Dankę, na wyrzuty sumienia było już za późno, bo w międzyczasie zdążyliśmy już zakochać się w sobie po uszy.

Była ode mnie trzy lata młodsza, miała smak i wyczucie piękna, co w szarej socjalistycznej rzeczywistości wydawało mi się zjawiskiem nie z tego świata.

Od samego początku przyszło mi dokonywać nadludzkich wysiłków, aby trzymać od niej z daleka licznych konkurentów. Zwłaszcza ordynatorów, asystentów i profesorów, którzy chętnie używali swoich autorytetów w charakterze wabika.

Większość z nich przybyła do Wrocławia z Uniwersytetu Lwowskiego, kiedy to po 1945 roku polskie Kresy przypadły Związkowi Radzieckiemu. Ponieważ i ja pochodziłem z tamtych stron i mówiłem z kresowym zaśpiewem, kiedy zostałem wybrany na rzecznika studentów mojego roku, szybko zyskałem ich zaufanie.

Życie w Polce nadal jeszcze toczyło się pod znakiem stalinowskiego terroru i trzeba było piekielnie uważać, bo za nieopatrzne słowo groziły drakońskie represje. Kiedy pewnego dnia gazety doniosły, że dzięki radzieckiej wiedzy niedługo będziemy dożywać 150 lat, ludzie zaczęli się zastanawiać, jakie w przyszłości będą kary więzienia?

Wkrótce i Danka podzieliła moją sympatię do Wrocławia. Dzisiaj także chętnie wspominamy nastrój tamtych czasów, kiedy dni były piękne, a my młodzi.

Młode było również to naznaczone wojną miasto. Jego obraz zdominowały studenteria i zryw odbudowy. Na naszych oczach na Ostrowie Tumskim rosła z gruzów w dawnym przepychu katedra i inne kościoły. Jeszcze dzisiaj ta odrzańska wyspa jest refugium, w którym odnajdujemy uczucia z tamtych czasów: szczególnie w małym, lecz wyjątkowo czarującym ogrodzie botanicznym ogarnia nas szczęście jak wtedy.

Po wszystkich doświadczeniach okresu hitleryzmu nietrudno mi było zrozumieć, że katoliccy rodzice Danki obawiali się wydać swą jedynaczkę za mąż za żydowskiego chłopaka. W tym samym czasie kuzynka Danki zamierzała poślubić młodego, przystojnego inżyniera. Piastował już kierownicze stanowisko i byłem przekonany, że przyjmą go z otwartymi ramionami. Jednak ze zdziwieniem zauważyłem, że dla rodzinnego grona jego osoba stanowiła o wiele większy problem niż moja. Ponieważ facet był szczupły i blady, podejrzewałem, że obawiali się, czy aby – jak zresztą wiele osób po wojnie – nie ma problemów z płucami. Ale i ja byłem chudy jak patyk i biały jak kreda, a przecież traktowano mnie o wiele życzliwiej. Oniemiałem, kiedy pewnego dnia poznałem prawdziwy powód tej rezerwy i pojąłem, że byli bardziej skłonni przyjąć do rodziny mnie niż protestanta.

W każdym razie kiedy jesienią 1956 roku opowiedzieliśmy im o naszych ślubnych zamiarach, nie oczekiwałem, że wezmą mnie w ramiona. Nie powiedzieli też ani tak, ani nie, chociaż mnie lubili. Tylko jeden z krewnych, blisko związany z Kościołem, zapytał mnie, czy jestem wierzący, a kiedy odparłem, że tak, stwierdził: „wobec tego nie jest tak źle” i lody zostały przełamane.

zdjęcie: Jochen Littkemann

zdjęcie: Jochen Littkemann

Natomiast jeśli chodzi o moją mamę, to chętniej u mego boku widziałaby kobietę zamożną. Stąd też przez całe życie obnosiła się z niemym wyrzutem, że obawa o moją przyszłość mogła była zrujnować jej zdrowie. Ale co do swych zapatrywań tak do końca nie miała całkowitej pewności. Raz mówiła, że „pieniądze to nie wszystko”, innym razem znów, że „pieniądz rządzi światem”. Ponieważ jednak nie rozwodziła się za bardzo w wyrażaniu swych emocji, można to było jeszcze i tak zrozumieć, że nadmiar pieniędzy rzadziej przyprawia o bezsenność i choćby dlatego jest lepszy dla zdrowia aniżeli pusta kieszeń. Jednak dokładnie mówiąc, była po prostu niepewna, jakiej synowej życzyłaby sobie najchętniej. Z jednej strony, była dumna, że Danka jest lekarką, kobietą mogącą stać na własnych nogach. To już było coś. Z drugiej strony, nie zaszkodziłoby, gdyby do tego była też majętna, co byłoby jeszcze lepiej.

W rzeczywistości nigdy do końca nie mogła się pogodzić z faktem, że przejęła mnie jakaś inna kobieta. Chociaż Dankę lubiła. Natomiast mój ojczym, który był namiętnym graczem w karty, dzięki czemu najlepiej wiedział, co oznacza szczęście z przypadku, powiedział przyzwalająco:

– Cieszę się, że żenisz się z ładną dziewczyną, bo te inne są tak samo kosztowne.

Jednak gdy urzędnik stanu cywilnego zapytał nas, czy jesteśmy ze sobą spokrewnieni, ogarnęło mnie przerażenie i w panice rozejrzałem się dookoła. Nie, oczywiście nie – odpowiedziałem skonsternowany, bo nagle uświadomiłem sobie, że żenię się z całkowicie obcą kobietą. Również dzisiaj, chociaż żyjemy razem od ponad pięćdziesięciu lat, nadal nie jesteśmy ze sobą spokrewnieni. Tylko nasz syn Beniamin jest spokrewniony z nami obojgiem i może przez niego i my troszeczkę też. Ale tak do końca nie mam jasności w tej sprawie. 8 grudnia 1956 roku podczas krótkiej ceremonii zaślubin w katowickim Urzędzie Stanu Cywilnego obie obecne w komplecie rodziny siedziały na ławkach sztywno, jak na rozprawie sądowej. Omiotłem wzrokiem ich twarze w poszukiwaniu cienia radości czy odrobiny otuchy, ale dostrzegłem tylko poważne miny.

Jednak ostatecznie niektórzy najwyraźniej musieli niedostrzeżenie trzymać kciuki, bo przez wiele lat potem byliśmy szczęśliwi. Może też i dlatego, że ten zimowy dzień był tak piękny, że do Urzędu Stanu Cywilnego poszedłem bez płaszcza. A może dobrym znakiem okazała się sentencja, którą sobie tego dnia przypomniałem, a która jak przepowiednia widniała na babcinej serwecie stołowej: „Jeśli szczęście ci się uśmiecha, to ja je wniosłam pod strzechę”. Kto wie?

A przecież jesteśmy całkiem różni. Ja – jak Lenin – jestem strategiem i myślę, co mogłoby nas czekać jutro, pojutrze, za trzy miesiące, a nawet za pięć lat. Tę zupełnie zbędną skłonność do zamartwiania się na zapas odziedziczyłem po matce, czysta magia lęku przed przyszłością. Potrafię wymyślać najprzeróżniejsze nowe rzeczy, z tym że abym je też zrozumiał, potrzebuję wyjaśnienia Danki. Ona bowiem – jak Trocki – jest pragmatycznym taktykiem, myśli trzeźwo i działa. Zmysł organizacji przejęła po swojej rosyjskiej babci Ninie i od niej też nauczyła się technik przetrwania. Dzięki temu, na przykład w razie trzęsienia ziemi, nie tracilibyśmy czasu. Ucieklibyśmy na drzewo, wczołgali się pod stół albo stanęlibyśmy we framudze drzwi. Gdyby w naszym domu wybuchł pożar, ja w pierwszym momencie nie wiedziałbym, co ratować najpierw. Danka bez chwili namysłu zadbałaby o bezpieczeństwo dziecka, psa i wszystkiego, co się rusza. Jest człowiekiem instynktu, podczas gdy ja najpierw muszę się zastanowić.

Z okresu budowy muru berlińskiego, kiedy amerykańskie i radzieckie czołgi stały naprzeciw siebie w pełnej gotowości bojowej, w naszej piwnicy nadal zachował się regał wypełniony zapasami zapałek, świec, kostek mydła, soli i kaszy. Bez tego talentu zapobiegliwości swojej żony dziadek Danki Michaił Gregoriew, dyrektor banku w Odessie, prawdopodobnie nie przeżyłby ani Rewolucji Październikowej, ani ucieczki do Polski, ponieważ przez całą długą drogę musiał taszczyć ciężki worek pełen złotych monet.

We wrześniu 1939 roku po wybuchu wojny, własnoręcznie wykopał w ogrodzie schron, który jednak wyszedł mu za mały. Podczas alarmu bombowego najpierw wczołgał się do niego pies, potem dziadek, a dla babci pozostało tylko tyle miejsca, aby mogła do niego wcisnąć głowę i ramię z workiem pieniędzy.

To od niej Danka nauczyła się, że nie ma takich problemów, z którymi nie można się zmierzyć i których nie dałoby się rozwiązać. Trudności jej nie odstraszają, a uczucie, że coś ją przerasta, jest jej z gruntu obce. To polska literatura romantyczna i powieści patriotyczne przypisały kobietom tę ważną rolę obrony na miejscu, podczas gdy mężczyźni ruszali w drogę, aby walczyć „za wolność naszą i waszą”. Podobne cnoty, jak i cnoty jej ojca, oficera polskiej kawalerii w twierdzy w Brześciu, gdzie się urodziła, ukształtowały również ją. Ale Danka potrafi też całkiem na luzie wyciągnąć się na ławce w ogrodzie, ze zmrużonymi powiekami przez rzęsy spoglądać w słońce, wymyślać barwne światy i marzyć o niebieskich migdałach. Jest też ona jedną z niewielu znanych mi osób, które nie tylko niczym filigranowy haft literka po literce przebrnęły przez wszystkie niemożliwe do czytania dzieła literatury światowej od Musila przez Joyce’a po Prousta, ale i zapamiętały ich treść.

Lecz Danka jest nie tylko kobietą, którą kocham. Jest też wspomnieniem mojej dawnej ojczyzny, wspomnieniem, które mnie wzrusza. Czasami w podróży zaczyna śpiewać stare, dawno przeze mnie zapomniane polskie piosenki i chociaż żyjemy ze sobą już tak długo, zdarzają się wśród nich takie, których nigdy nie słyszałem. Właściwie śpiewać wcale nie potrafi, ale to nie ma znaczenia. Potem śmieję się i mam w oczach łzy tęsknoty.

Często dziwi, że ludzie prześladowani i pogardzani w okresie nazistowskiej dyktatury, zmuszani do wyjazdu lub ratujący się ucieczką z Niemiec, pomimo to wracają i nierzadko wypracowane za granicą owoce całego życia przekazują w darze starej ojczyźnie. W podeszłym wieku próbują ponownie odnaleźć atmosferę swojego dzieciństwa, wspomnienie szczęścia tamtych dni, światło i barwy natury, których nie uświadczyli nigdzie indziej, i dźwięk ojczystej mowy, która ich ukształtowała i nadała sens ich życiu.

Danka zawsze znajduje w życiu jakiś wyższy sens i to jest to katolickie w niej. Natomiast ja mam raczej skłonność do doszukiwania się w życiu bezsensu. I to jest to żydowskie we mnie. Także to, że jestem punktualny. Dla Danki przeciwnie – dopókinie jest za późno, jest ciągle jeszcze za wcześnie.

Mimo to znakomicie się uzupełniamy. Nawet dzisiaj, po ponad pięćdziesięciu latach małżeństwa, bez wahania natychmiast znów bym się z nią ożenił.

Chociaż jej ogrodnicza pasja do kwitnących w różnych okresach roku ogrodów w Berlinie i we Włoszech czasami wprowadza do mej głowy zamęt. Często jestem rozdarty między tymi dwoma miejscami i tak do końca sam już nie wiem, gdzie jest mój dom.

– Gdzie właściwie jest to gniazdo, w którym jesteś szczęśliwa? – spytałem ją kiedyś.

– Zawsze tam, gdzie i ty jesteś – odpowiedziała.

 

Czytaj również:

Arka Gotfrydów
i
zdjęcie: archiwum Anatola Gotfryda
Przemyślenia

Arka Gotfrydów

Agnieszka Drotkiewicz

Gabinet dentystyczny Danuty i Anatola Gotfrydów, otwarty w 1962 r., stał się szybko prawdziwą placówką kulturalną. Wśród ich pacjentów była cała plejada artystów – na stronach księgi pamiątkowej sąsiadują ze sobą wpisy malarzy: Marii Lassnig, Eduarda Paolozziego, Daniela Spoerri, Franza Gertscha, Dorothy Iannone, muzyka Luigiego Dallapiccoli, sławnego reżysera Petera Zadka, Luca Bondy’ego – zmarłego niedawno dyrektora Odéon Théâtre de l’Europe w Paryżu, reżysera Rainera Wernera Fassbindera, dramaturga George’a Taboriego, Güntera Grassa, głównego konserwatora zabytków w Polsce – Andrzeja Tomaszewskiego, rzeźbiarza Karola Broniatowskiego i jego żony Honoraty Blicharskiej, która ówcześnie miała galerię w Paryżu.

Pomiędzy kartami tejże księgi pamiątkowej można znaleźć listy od Sławomira Mrożka z Paryża, a także pocztówki od Romana Opałki i Zbigniewa Herberta. Zaprzyjaźniony z Gotfrydami Zbigniew Herbert (w ich domu na Sylcie pisał Martwą naturę z wędzidłem) wiosną 1980 r. na pocztówce z wizerunkiem Mary von Vetsera (kochanki arcyksięcia Rudolfa Habsburga, popełnili samobójstwo w pałacyku Mayerling) przesłał życzenia urodzinowe Danucie Gotfryd:

Czytaj dalej