Imperium to stan umysłu
i
rysunek z archiwum
Doznania

Imperium to stan umysłu

Recenzja „Empireland” Sathnama Sanghery
Paulina Wilk
Czyta się 6 minut

Był czas, gdy Brytyjczycy władali jedną czwartą Ziemi i ludzkości. Stworzyli najrozleglejsze imperium w dziejach – bez konstytucji i wielkich armii. Ze snu o tamtej wielkości wciąż nie chcą się obudzić. Iluzja nie umiera nigdy?

To było najdziwniejsze imperium w historii, a także największe – geograficznie i populacyjnie. W szczycie rozwoju w roku 1920 zajmowało aż 24% powierzchni Ziemi. Lektura historycznego eseju Empireland Sathnama Sanghery, jednej z najszerzej dyskutowanych ostatnio książek na Wyspach, każe jednak myśleć o nim jak o czymś eterycznym, mgle utkanej z wyobraźni, ambicji i miłości własnej. W ten sposób łatwiej pojąć, dlaczego duch imperializmu trwa i jak kształtuje dziś brytyjską kulturę.

Odległych zakątków tego imperium nigdy nie powiązała ze sobą konstytucja, formalnie nie miało ono też jednej koronowanej głowy. Londyńska centrala utrzymywała przez wieki różne więzi ze swymi koloniami i dominiami, zmieniała je także w czasie. Nie istnieje więc konkretna data narodzin imperium (choć za jego pionierów uznaje się rybaków, którzy żeglowali po Atlantyku do Nowej Fundlandii), a rozpadało się ono długo i na raty. Ale jego idea jest wciąż żywa w umysłach wielu Brytyjczyków, którzy wierzą w jej polityczną aktualność. Według Sanghery stąd m.in. wzięła się decyzja o brexicie. A w ślad za nią lęk, że Wielka Brytania stanie się kolonią Unii Europejskiej. Takie obawy może mieć tylko ekskolonizator z obfitym dorobkiem w brutalnym podporządkowywaniu sobie innych terytoriów.

Prawda, którą serwuje współobywatelom Sathnam Sanghera, przypomina twardy herbatnik – jest trudna do przełknięcia, nawet jeśli popić ją filiżanką angielskiej herbaty. Bo to herbata z gruntu imperialna: jej liście sprowadzano z Chin w zamian za dostawy opium uprawianego pod przymusem w Bengalu, a cukier do niej pozyskiwali niewolnicy na karaibskich plantacjach trzciny. Autor pisze o przemocy kolonizatorów, segregacji, plądrowaniu i okazjonalnych aktach ludobójstwa. Robi to z przekorą i współczuciem, zdobi opowieści humorem, nie oferuje jednak wiele na poprawę nastroju. Tym, którzy szukają jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy imperium brytyjskie przyniosło światu więcej szkody czy pożytku, daje odpowiedź złożoną i najeżoną faktami, które albo tkwiły dotąd w mrokach historii, albo były dogodnie interpretowane. Prawda o brytyjskiej przeszłości jest – pisze Sanghera – objęta selektywną amnezją i wymaga solidnej pracy edukacyjnej. Nie wystarczy obalenie pomników osób, które się na kolonizacji wzbogaciły, nie wystarczy wytknięcie Churchillowi, że będąc bohaterem, był też rasistą. Autor udowadnia, że imperialny sposób myślenia przenika całą brytyjską kulturę, jest w jej DNA i kształtuje codzienność na Wyspach, a także stosunek samych Brytyjczyków wobec świata. Pytanie brzmi: czy ukształtuje również ich przyszłość?

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Sanghera nadaje opowieści indywidualny rys. Wcześniej napisał już kilka książek, był dziennikarzem „Financial Times”, ale – jak przyznaje w Empireland – nie miał pojęcia, kim jest naprawdę. Urodził się w połowie lat 70. XX w. w Wolverhampton, do którego przyjechali jego rodzice, sikhowie z indyjskiego Pendżabu. Skuszeni ofertami pracy, jakiej żaden Brytyjczyk nie chciał wykonywać. Sanghera reprezentuje więc najlepiej zintegrowaną grupę imigrantów z byłych kolonii – sikhowie dobrze radzą sobie ekonomicznie, ważna jest dla nich edukacja. Lecz jego zdaniem są w Wielkiej Brytanii wręcz fetyszyzowani ze względu na swoją aparycję – postawność, turbany, tradycyjne stroje – a także wykorzystywani jako sentymentalne maskotki otwierające drzwi w postkolonialnych hotelach Delhi czy Singapuru. Dopiero gdy dorósł, zorientował się, że nikt nie uczył go w szkole o masakrze w Amritsarze (świętym mieście sikhów) w 1919 r., gdzie Brytyjczycy zabili nawet tysiąc cywilów. A był to moment zwrotny w historii imperium – brutalność tego aktu zszokowała nawet Churchilla; przywódcy Hindusów chcieli odtąd już tylko wolności bez Brytyjczyków. Klejnot w koronie zaczął się odklejać.

À propos świecidełek, nikt nie powiedział też Sangherze, że wielki diament Koh-i-noor, który jest częścią klejnotów monarszych strzeżonych w muzeum Tower, to wcale nie symbol wyjątkowych stosunków sikhijsko-brytyjskich, tylko łup skradziony indyjskiemu maharadży przez urzędników Kompanii Wschodnioindyjskiej, grabiącej subkontynent bez skrupułów. Kiedy autor Empireland zaczął badać, co właściwie znajduje się w zasobach muzeów brytyjskich, ustalił, że ponad 90% skarbów zdobyto podczas podbojów kolonialnych. Szefowie tych instytucji nie chcą oddać niczego. Były premier David Cameron powiedział nawet bezwstydnie, że oddanie jednej rzeczy wywołałoby lawinę i ogołociło Wyspy ze skarbów, którymi się szczycą. Sanghera nie żałuje Brytyjczykom ironii: pisze, że choć przez setki lat twierdzili, iż inne kultury są prymitywne i nie mają wartości, łupili je, a dziś trzymają, co ukradli. I nie zgadzają się nawet na wypożyczenie, mimo że aż 95% zasobów tkwi w muzealnych magazynach! Również samo angielskie słowo oznaczające łupy – loot – jest zapożyczeniem z hindi. Kiedy w 1860 r. brytyjskie wojska rabowały Pałac Letni w Pekinie, żołnierze sprzedawali skradzione futra, biżuterię, a także żółty jedwab, który nosić mógł jedynie cesarz. Pochwycony podczas rabunku pies, pekińczyk, został wysłany w prezencie królowej Wiktorii, nazwano go zaś Looty – Rabuś. Podczas gdy kolejne kraje oraz instytucje odkrywają prawdę o skradzionych przez kolonizatorów dziełach sztuki i domagają się ich zwrotu, historyczka Alice Procter zabiera chętnych na „Zawstydzające zwiedzanie” i opowiada w muzeach Londynu, kto, co, komu i kiedy ukradł.

Choć Sanghera musiał samodzielnie dowiadywać się o wielu okropieństwach imperium, był również osamotniony w odkrywaniu wiedzy pozytywnej. Trafił m.in. na biografię Sake Deana Mahomeda, który zmarł w 1851 r., a był pierwszym publikującym po angielsku indyjskim pisarzem, właścicielem zakładu pielęgnacji włosów odpowiedzialnym za spopularyzowanie słowa „szampon” (pochodzącego z hindi i oznaczającego masaż głowy), a także twórcą pierwszej restauracji serwującej indyjskie dania na Wyspach. Dziś tzw. curry houses to iście brytyjska marka, podobnie jak karaibski rum, z którego Brytyjczycy uczynili alkohol narodowy.

Przy tym wszystkim współczesne antyimigranckie nastroje na Wyspach autor demaskuje jako niedorzeczne. „Jesteśmy dziś tu, ponieważ kiedyś wy byliście tam” – uzasadnia, wskazując na proces odwracania kolonizacji. Według Sanghery nie ma czegoś takiego jak przywoływana przez konserwatystów rzekoma porażka multikulturalizmu w Wielkiej Brytanii, bo bez wielorasowości i etnicznej mozaiki w ogóle nie ma tego kraju. A ponieważ sam dorastał wśród rasistowskich obelg, nie dziwi go, że i w XXI w. nacjonaliści proponują niebiałym obywatelom, by „wracali do domu”. Sanghera ośmiesza paradoksalną i uporczywą naturę rasizmu Brytyjczyków. Poczucie wyższości poprzedzało epokę podbojów i trwa, mimo że ta dawno przebrzmiała.

Według autora imperialne jest na Wyspach wszystko, głównie fortuny. Bogate rody, posiadłości w Cotswolds, koncerny, a nawet szacowne uniwersytety – korzenie ich bogactwa tkwią w gospodarce kolonialnej. Dalej: kuchnia (ze wspomnianym curry i sosem worcester z Indii wziętym), kultura (czyli kosmopolityzm i wielokulturowość), wreszcie rozrywka. James Bond jest postacią zaczerpniętą z historii działania królewskich służb specjalnych na innych kontynentach, bohaterowie serialu Downton Abbey to zaś weterani wojen burskich na południu Afryki. Dawne kolonie są jak lwy – uważa autor – muszą mieć swoich historyków, inaczej książki o nich pisać będą wyłącznie myśliwi.

Być może imperializmu trudno się pozbyć, bo władza Brytyjczyków nad światem była zdaniem wielu historyków serią przypadków i błędów. Nigdy nie powstał plan stworzenia imperium i nie zyskało ono spójnego politycznie kształtu. Lubić je i wspominać ze wzruszeniem można tylko wtedy, gdy wymaże się z pamięci, czym było w istocie. Kto przeczyta Empireland, długo nie zapomni tej książki – pokazuje ona wszystkie blizny niczym lustro. Każdy Brytyjczyk, który tę lekturę przetrwa i nie zemdleje, zasługuje na szklaneczkę whisky.

Empireland
Sathnam Sanghera
Penguin Books, 2021

Czytaj również:

„Miliardy, miliardy. Rozmyślania na nowe tysiąclecie” – recenzja
i
rysunek z archiwum
Doznania

„Miliardy, miliardy. Rozmyślania na nowe tysiąclecie” – recenzja

Tomasz Wiśniewski

Jak zrozumieć, że świat jest zrozumiały? Dlaczego rozumiemy świat, choć nie ma to żadnego widocznego sensu ewolucyjnego? Czy wmatematyka jest kodem, w którym zawarto strukturę fizycznego wszechświata? Czy porządek, który odkrywamy we wszechświecie, znajduje się faktycznie na zewnątrz, czy też tylko wewnątrz naszych umysłów? Dlaczego nasz rozum tak dobrze jest dostrojony do struktury kosmosu?

Na żadne z tych pytań nie znajdziemy odpowiedzi w najnowszej książce prof. Karola Saganowskiego. Znany kosmolog już w przedmowie przyznał, że nie jest zainteresowany podobnymi problemami. Obecnie większość czasu spędza na oglądaniu filmów na platformach Netflix i Amazon Prime, a także w mediach społecznościowych. Saganowski musiał opublikować Miliardy, miliardy. Rozmyślania na nowe tysiąclecie, bo wciąż obowiązywała go umowa z wydawcą na dostarczenie kolejnego tytułu. Publikacja ta zawiera wybór jego najlepszych (czyli najpopularniejszych) wpisów na Face­booku dotyczących polityki.

Czytaj dalej