Ich rzeczywistość jest w mediach, a co z naszą?
Przemyślenia

Ich rzeczywistość jest w mediach, a co z naszą?

Anna Wyrwik
Czyta się 11 minut

Film Materna Davida Gutnika, pokazywany w ramach tegorocznego American Film Festival, składa się z czterech segmentów, będących czterema historiami czterech kobiet, które akurat jadą razem nowojorskim metrem. Trzecia z nich, Ruth (Lindsay Burdge) w retrospekcji jest w domu – taki typowy, dwa piętra, jasne kolory, ale w mieście – w którym jest jakiś problem, bo syn coś zbroił w szkole, wielkomiejskiej, nowojorskiej, liberalnej, a jest z rodziny konserwatystów. Dom odwiedza brat Ruth, Gabe (Rory Culkin) i przy stole z obiadem dochodzi do kłótni, bo Gabe jest liberałem. Więc kłócą się o Black Lives Matter, Ruth konsekwentnie mówi „Blacks”, Gabe „African-American”, kłócą się o sprawę Erica Garnera i Tamira Rice’a, kłócą się o LGBT i nawet syn się odzywa, i to na tyle skrajnie radykalnie, że szokuje to wszystkich, no cóż – wychowanie, kłócą się o to, co jest dozwolone, zabronione, zalecane, narzucane obywatelom, rzucając w przestrzeń swoje argumenty – albo może kłócą się o to, o czym piszą ich gazety i mówią ich stacje telewizyjne, rzucając w przestrzeń ich argumenty?

Tak stwierdziłby zapewne Matt Taibbi, amerykański dziennikarz i pisarz, autor książki Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem. Jednym z jej głównych założeń jest to, że media sprzedają nam konflikt. Na rękę jest im istnienie dwóch antagonistycznych grup, z których każda nienawidzi tej drugiej, jak tylko może, siebie uważając za mądrzejszą, bo tamci to: liberałowie / wieśniacy / socjaliści / debile / lewacy / homofoby / wrogowie kraju / nacjonaliści / wykształciuchy / nieuki / ludzie, którzy nie mają pojęcia o prawdziwym życiu / ludzie, którzy nie są obyci w świecie… Można tak wymieniać i niepotrzebne skreślać. Dziennikarze podają do wiadomości rzeczywistość zero-jedynkową, w której czytelnicy czy widzowie konkretnego medium mają czuć się jak jedynki, podczas gdy tamci drudzy to zera. Kolejne media osadziły się w okopach po prawej albo lewej i stamtąd strzelają w przeciwnika bez minimalnej refleksji na temat sytuacji w swoim obozie, bo nie o refleksje tu chodzi, ale o wojnę. Ta wojna przechodzi do rodzinnych domów, grup przyjaciół, ta wojna to wojna na argumenty typu: „Ty oszołomie!”, „Gówno wiesz!” czy „A gdzie to niby przeczytałeś? Twoja gazeta kłamie!”. Ludzie się przemieszczają, przeprowadzają, zmieniają prace i środowiska, więc jak Ameryka długa i szeroka przy stołach w Święta Dziękczynienia panuje istny polityczny kocioł, a każdy czuje się w nim jak ten ostatni sprawiedliwy. Taibbi pisze natomiast: „W głowie mi się nie mieści, jak ludziom może się wydawać, że wyrażają autentyczne poglądy polityczne, jeśli wybierają jedną z dużych komercyjnych sieci telewizyjnych…”.

Zresztą nie potrzeba nam Ameryki i Święta Dziękczynienia, by dostrzec to zjawisko. Wystarczą nam nasze święta, imieniny czy majowe grillowanie, podczas których kotłują się poglądy z dwóch skrajnie różnych środowisk. Przez całą lekturę Nienawiści sp. z o.o. podobieństwa do Polski aż uderzają i pewnie nie tylko do Polski, ale do wielu innych krajów też, bo Matt Taibbi przedstawia pewne trendy, w których Ameryka nie jest odosobniona, a których może jest trendsetterem, a może po prostu jednym z wielu dotkniętych nimi krajów Zachodu.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Media to dziś według Taibbiego wielki biznes skupiony na kliknięciach, lajkach, liczbie subskrybentów, żeby było ich więcej i więcej, bo to przekłada się na pieniądze, a żeby było ich więcej i więcej, treści muszą być takie, jakich pragną odbiorcy, a pragną takich, o jakich media wpajają im, że ich pragną, i tak to się toczy. Autor rozkłada na czynniki pierwsze medialny fenomen Donalda Trumpa, którego zwycięska kampania wyborcza sprzed kilku lat była zastrzykiem dla tradycyjnych mediów, bo ich słupki leciały wtedy na łeb, na szyję, aż tu nagle pojawił się ktoś, czyje pajacowanie chciały oglądać miliony i o czyich tekstach w stylu pijanego stryja na weselu nad ranem miliony chciały czytać. Dziennikarze polecieli za tym jak muchy na lep. Oczywiście nie wzięło się to z niczego, a było rezultatem tego, jak dziennikarstwo działało od lat, zanim jeszcze Trump założył konto na Twitterze. Komercjalizacja mediów i ich tabloidyzacja to fakt nam wszystkim znany, wystarczy włączyć telewizor czy wziąć do rąk gazetę. Coraz mniejsza waga przywiązywana do sprawdzania źródła, a czasem nawet ich posiadania (weźcie pierwszą lepszą gazetę i sprawdźcie, ile razy powtarzają się w niej teksty typu: „mówi osoba bliska…”, „podaje źródło związane z…”, „opowiedział były pracownik…, który nie chce ujawnić swojego nazwiska”, „relacjonuje przyjaciel rodziny”, „zapewnia osoba z kręgu przyjaciół” itd., itp.), bo coraz większy pośpiech (bo przecież nie wyjdzie jeszcze kolejne wydanie, a memy już są), bo coraz większe parcie na kasę dla właścicieli koncernów, domów medialnych, a także coraz mniejsze poczucie misji głoszenia prawdy i przekazywania rzetelnych informacji, a coraz większe poczucie konieczności opowiedzenia się po którejś ze stron i wzięcia udziału w konflikcie, w którym może czasem serio w imię idei należy wziąć udział, ale czy powinien to robić dziennikarz? Taibbi ukazuje media, którym zależy tylko i wyłącznie na przekazaniu swojej racji i nawet jeśli ma w nich miejsce jakaś wymiana poglądów, to jest to ustawka, jak wrestling, czyli ze z góry znanym zakończeniem, bo o wrestlingu też pisze i w ogóle wiele o sporcie, zarzucając dziennikarzom przejęcie sportowego języka, którym teraz opisuje się politykę, wyścigi, pojedynki, ringi, a politycy się tylko prezentują i prężą muskuły.

Oglądaliście sezon piąty serialu The Wire? Jest poświęcony mediom i temu, jak dziennikarz bardzo pragnie nagród, pochwał, sławy i jak standardy idą w dół, dzięki czemu coraz łatwiej coś sfabrykować. A to była dopiero końcówka pierwszej dekady XXI w. Twórcy The Wire, jak w wielu innych kwestiach tak i w tej, postawili trafną społeczną diagnozę, tu akurat o moralnym upadku mediów. Matt Taibbi jest niczym redaktor Augustus „Gus” Haynes z serialu tęskniący za prawdą i uczciwością, czyli za przeszłością. Z nostalgią wspomina swego ojca – reportera, który codziennie wykonywał ileś tam telefonów do swych źródeł, by utrzymać kontakt. Telefon to podstawowe narzędzie reportera, a przynajmniej tak być powinno, pisze Taibbi. Z sentymentem opisuje dawnych dziennikarzy wywodzących się z klasy średniej czy robotniczej, ludzi, którzy z notatnikami w rękach gonili za prawdą. Ale to przeszłość. Dziś pracownicy większych i największych mediów to członkowie tej samej elity, do której należą politycy i biznesmeni, to te same szkoły i uczelnie, te same kluby i korty tenisowe, marki kostiumów i garniturów, te same bankiety i ulubione wina. Świat idzie w rozpad, a klasy się od siebie oddaliły, tworząc rzeczywistości oddzielone świetlnymi latami, wąską elitę i tłumy zdezorientowanych tzw. normalnych ludzi. Autor używa określeń „prawo” / „lewo”, tak jak wielu z nas ich na co dzień używa, ale mam wrażenie, że one już dawno przestały obowiązywać i w USA, i w Polsce, i w wielu innych miejscach świata. Bardziej wygląda to jak dwa obozy, których sztaby rzucają różne hasła i ideologie, a ludzie łapią, bo każdy chce do czegoś przynależeć. A dziennikarze z przeciwnego obozu tylko czekają na moment, by zatwardziałemu katolikowi wytknąć pozamałżeński romans, a obrońcy praw mniejszości rasowych fakt, że od dziecka mieszka na białych, bogatych przedmieściach. Oj, gdyby tak wszystkich ich wysłać choć na parę dni do Baltimore z The Wire, to może to by coś dało…

Tymczasem mamy, jak mamy. Weźmy przykład – serial Od nowa Davida E. Kelleya na podstawie książki Jean Hanff Korelitz. Pominę wątek kryminalny oraz zalety i wady produkcji, aktorstwo itd. i skupię na tym, jak w serialu została pokazana klasowość. A pokazana została bardzo, niby przemycona, ale nie wierzę, że to było niechcący, patrząc na to, jak było wyraźnie. Główna rodzina Frazerów: mama Grace (Nicole Kidman), tata Jonathan (Hugh Grant) i syn Henry (Noah Jupe) plus dziadek Franklin Reinhardt (Donald Sutherland) to klasyka Upper East Side – elegancko i drogo urządzone wnętrza, whisky z kryształowych szklanek, Henry w szkole za 50 tys. dolarów czesnego, Grace z ojcem grają wspólnie na pianinie albo w szachy, a przed snem chodzą w szlafrokach takich, że nie od razu wiadomo, czy idą spać, czy na bankiet. Są kierowcy, odźwierni, portierzy, kolejni służący, dyskretnie gdzieś tam przemykający, mający imiona, którymi członkowie rodziny się do nich zwracają, ale ich role ograniczają się do usług, do tego, by bohatera przewieźć z miejsca na miejsce, by mógł dalej ciągnąć akcję, by mu otworzyć drzwi, by postawić przed nim posiłek i dolać wody. Ta scena w restauracji, gdy Grace i Jonathan siedzą z synem przy stole i chcą porozmawiać, ale wciąż „przeszkadzają” im kelnerzy, bo, a tu coca-cola, a tu menu, a tu przystawka, a tata oczy do nieba wznosi niecierpliwienie, a mama wypowiada oschłe „dziękuję”, takie to uciążliwe. Wisienką na torcie tego świata jest fakt, że w nowojorskim apartamencie Franklina Reinhardta jest czarna służąca ubrana w ten czarno-biały fartuszek, jak z Przeminęło z wiatrem, które nadgorliwcy z lewa chcą wymazać z historii kinematografii, to czy Od nowa też wymażą? Dajmy już spokój Scarlett O’Harze, ale do cholery, mamy 2020 r.!

Świat się zmienił i widać to nie tylko w polityce, społeczeństwie, ale też w kulturze. Coraz więcej filmów, seriali, książek dzieje się w kręgach takich upper class i to już nie na zasadzie Dynastii, że chcemy sobie pooglądać rolls-royce’y i kreacje Joan Collins, ale na zasadzie takiego Od nowa, którego bohaterka Grace jest po prostu psychoterapeutką, a Jonathan po prostu lekarzem, i chodzą sobie ulicami miasta, wchodzą do kawiarni, i wprawdzie ona ma bardzo bogatego ojca, ale to nie opowieść o rodzinie królewskiej z Pałacu Buckingham. Ich historia to też nie kradzież klejnotów czy kłótnia dzieci o miliardowy spadek. Podobnie kobiety w Wielkich kłamstewkach porównywanych do Od nowa. Przebogate, a jednak historia codzienna, mogłaby się wydarzyć gdzie indziej, w innej klasie, wtedy bez pewnych niuansów, ale z innymi. A bohaterowie Małego życia, powieści Hanyi Yanagihary? Czasem miałam wrażenie, że osadzenie ich w klasie wyższej było po to, by zająć się psychologią, bez zbędnych tłumaczeń codziennych problemów (typu praca, czynsz i takie tam), a gdy ktoś przy mnie zarzucił książce, że jej bohaterowie są nierealni, bo tacy bogaci i odłączeni od rzeczywistości, to ja jej broniłam, mówiąc, że tak po prostu jest, bo tacy ludzie mieszkają w nowojorskim SoHo czy na Upper East Side, czy w innych bogatych dzielnicach innych miast świata Zachodu (u nas też). Miałam rację?

W jednej ze scen Od nowa bohaterowie wchodzą do sądu przez bramki i strażnika z tym skanerem. Najpierw rodzina Frazerów i dziadek, wszyscy pewni siebie, wszyscy wiedzą, co robić, kiedy się obrócić, kiedy podnieść ręce, robili to tysiące razy na lotniskach i w przeróżnych instytucjach. A potem wchodzi Fernando Alves (Ismael Cruz Córdova) ze wschodniego Harlemu i wcale nie jest pewny siebie, jest zagubiony, nie wie, co robić, stoi prosto, nie wie, że ręce ma podnieść jak na ćwiczeniach. Być może nadinterpretuję, ale może nie, bo oglądając Od nowa, miałam nieodparte wrażenie, że oglądam jakąś klasową farsę, aż nie mogłam skupić się na tym, kto mógłby czy nie mógłby zabić. Dwie klasy i dwie strony konfliktu. Upper East Side i wschodni Harlem dzieli kilka przecznic, dosłownie kilka przecznic, a dzieli ich kilka światów. Wiadomo, kto wygra. Dlaczego? Bo bogacze zawsze wygrywają. Ich prawniczka mówi jasno, że wygra każdą sprawę. Zresztą ponownie nie potrzeba nam Ameryki i Od nowa, by dostrzec, że pieniądze w sądzie liczą się najbardziej. Wystarczy nam Chyłka. Wygrywają dzięki pieniądzom, dzięki technologicznym na wpół albo i w ogóle nielegalnym możliwościom, dzięki świadomości, że sprawiedliwość nie ma tu znaczenia, a znaczenie mają kruczki, zagrania i wrażenie, jakie zrobi się na tej całej ławie przysięgłych, która może i zechce udupić bogaczy z zemsty, ale może też uwierzyć w ich ciepły wizerunek z telewizora, więc idą do telewizji, by ta pokazała taką rzeczywistość, jaką sobie zaprojektowali.

Taibbi kosi obie strony konfliktu, ale nierówno, pewnie dlatego, że jedną uważa za zgniłą od podstaw, a druga jest mu bliższa, więc wychodzą jego emocje wynikające z rozczarowania i złości. Emocje zresztą dużo mają w tej książce do gadania. Jasne, że jest też sporo faktów, ale nie uznałabym tego za jakiś reportaż, bardziej za esej. Punktem wyjścia jest słynna książka Edwarda Hermana i Noama Chomskiego Produkowanie zgody: Polityczna ekonomia mass mediów z 1988 r., próbująca wyjaśnić, skąd bierze się nieobiektywność mediów niepaństwowych. Taibbi sam wiele teoretyzuje i to są najlepsze fragmenty Nienawiści sp. z o.o. Gorzej jest, gdy właśnie włażą emocje i autor zaczyna krytykować kolejne redakcje i dziennikarzy. Jak przystało na wieloletniego korespondenta „Rolling Stone’a”, potrafi pojechać po bandzie i użyć wulgaryzmu, co czasami jest fajne, a czasami ma się wrażenie, że jest sileniem się na bycie Hunterem S. Thompsonem czy choćby Charliem LeDuffem. Choć Taibbi był przez lata korespondentem freelancerem w krajach byłego Związku Radzieckiego, jaj więc nie można mu odmówić. Mimo że – jak wcześniej wspomniałam – trendy w wielu krajach są podobne, to jednak podczas lektury trzeba przedrzeć się przez wiele nazwisk i nazw własnych, znanych tylko w USA albo osobom, które jakoś się tematem zajmują, a co za tym idzie nie wszystkie tezy, żarty czy niuanse (a także złośliwości) są zrozumiałe. No ale zawsze można sprawdzić w Google. Ja – może w swej naiwności – wierzę, że aż tak źle nie jest, a wizja to zbytni pesymizm. Tak czy siak, jednym z najprostszych wniosków z Nienawiści sp. z o.o. jest ten, że najlepiej odciąć się od newsów, bo wtedy jest się szczęśliwszym. „Po prostu wyłączcie telewizor” – pisze autor.

Czytaj również:

Media, którym można zaufać
i
Alan Rusbridger, zdjęcie: International Journalism Festival/Flickr (CC BY-SA 2.0)
Przemyślenia

Media, którym można zaufać

Urszula Kaczorowska

Alan Rusbridger przekonał bogatych, że dostęp do wiarygodnej informacji nie powinien być zarezerwowany dla elity. Każdy może czytać gazetę online za darmo, subskrypcja nie jest obowiązkowa. Dobrowolnych wpłat uzbierało się tak dużo, że „The Guardian” uniezależnił się od reklam.

Urszula Kaczorowska: Czy „The Guardian” zawdzięcza swoje istnienie mądremu biznesmenowi, który rozumiał, że dziennikarstwo to służba publiczna?

Czytaj dalej