Fiński duch na polskiej ziemi
i
Domki fińskie w Warszawie dziś. Zdjęcie: Iza Pająk
Wiedza i niewiedza

Fiński duch na polskiej ziemi

Anna Cymer
Czyta się 3 minuty

W zacisznym, zielonym zakątku Warszawy nazywanym Jazdowem splatają się niezwykłe historie i zjawiska. Prowizoryczne i – w pierwotnym założeniu – tymczasowe, bo zbudowane na pięć lat osiedle istnieje już ponad siedem dekad. Wzniesione dla budowniczych powojennej stolicy dziś jest otwartym domem kultury i modnym wśród warszawiaków miejscem.

Pierwszy pociąg wypełniony gotowymi elementami, z których błyskawicznie można było zbudować drewniany dwuizbowy domek, przyjechał do stolicy w marcu 1945 r. Już w sierpniu na skarpie wiś­lanej z tych „klocków” wzniesiono pierwsze osiedle mieszkaniowe w powojennej Warszawie. Fińskie domki były darem ZSRR (Rosjanie dostali je jako reparacje od Finlandii). W sumie do Warszawy w 1945 r. trafiło ich ponad 500.

Domki fińskie w Warszawie w 1945 r. Zdjęcie: autor nieznany

Domki fińskie w Warszawie w 1945 r. Zdjęcie: autor nieznany

Domki fińskie w Warszawie dziś. Zdjęcie: Iza Pająk
Domki fińskie w Warszawie dziś. Zdjęcie: Iza Pająk

Pomysł, by budować niewielkie drewniane domki z gotowych, prefabrykowanych elementów, narodził się w latach 30. XX w. w Szwecji, która – jak wiele krajów w tamtym czasie – zmagała się z głodem mieszkaniowym. Powstające szybko z powszechnie dostępnego materiału budynki pozwalały zapewnić obywatelom przynajmniej tymczasowy dach nad głową. Niedługo później pomysł podchwycili Finowie, którzy udoskonalili konstrukcję domu, aby można go było zbudować jeszcze szybciej i taniej. Odtąd wystarczyło trzech robotników i dwa tygodnie pracy i dom był gotowy. W okresie odbudowywania Europy po drugiej wojnie światowej prefabrykowane domki doceniono na nowo. Fińskie fabryki znów zaczęły działać, produkując gotowe elementy, które w paczkach wysyłano w różne strony świata.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W Warszawie domki fińskie dostało do dyspozycji Biuro Odbudowy Stolicy (BOS – ogromna instytucja zatrudniająca 1,5 tys. specjalistów i ponad 9 tys. budowlańców), które przeznaczyło je na mieszkania dla swoich pracowników. Posłużyły do budowy trzech osiedli: na Polu Mokotowskim, przy ul. Szwoleżerów (tzw. Ujazdów Dolny) i na szczycie skarpy, na tyłach parku Ujazdowskiego, czyli na Ujazdowie Górnym. To ostatnie – jedyne, które przetrwało, choć nie w całości, do dziś – od początku było pomyślane jako tymczasowe. „Założenie – prowizoryczność osiedla. Wniosek – teren niebudowlany, i to o takim w przyszłości przeznaczeniu, aby likwidacja prowizorycznego osiedla nie podlegała dyskusji” – wspominał wiceszef BOS Józef Sigalin.

Pierwotnie osiedle na Ujazdowie Górnym składało się z 95 budynków, wśród których postawiono także łaźnię (domki były za małe, by pomieścić łazienki), przedszkole i sklep. Miały od 54 do 60 m² powierzchni, dwa pokoje z kuchnią, poddasze i werandę. Nieco większe modele (70 m²), z dwoma dodatkowymi małymi pokojami na piętrze, powstawały na Śląsku w latach 50. Warszawskie domki reprezentowały luksusowy jak na powojenną Warszawę standard: miały wodę, kanalizację, instalację elektryczną (która była jedynym w budynku elementem produkcji polskiej). Ściany obijano tekturą, ciepła dostarczał piec na drewno.

Teren pod osiedle wybrano nieprzypadkowo – blisko Śródmieścia, czyli miejsca pracy projektantów, inżynierów, konstruktorów z BOS, a zarazem taki, na którym planowano w przyszłości zupełnie inną zabudowę. W domach na Jazdowie tuż po ich zbudowaniu zamieszkali m.in. współautorzy MDM i Trasy W-Z Stanisław Jankowski oraz Jan Knothe, urbanista Kazimierz Marczewski czy Jan Bogusławski, autor planu urbanistycznego osiedla na Jazdowie, a także późniejszy projektant odbudowy Zamku Królewskiego.

Z czasem osiedle zaczęło zmieniać swój charakter. Wyprowadzili się architekci, za to należące do miasta domki chętnie zajmowali artyści – zielona enklawa w Śródmieściu doskonale nadawała się do prowadzenia bujnego życia towarzyskiego. Na Jazdowie mieszkali m.in. Jonasz Kofta, Barbara Wrzesińska, Maria Czubaszek, Jan Pietrzak. Aż do lat 80. domków nie ogradzano, co zachęcało ciekawskich – podglądacze byli ponoć prawdziwą plagą. Płoty postawiono dopiero w stanie wojennym, bo na Jazdowie zaczęły stacjonować oddziały ZOMO. W 1991 r. przecinająca osiedle ulica otrzymała imię Johna Lennona (wywalczyli to fani muzyka). Od tamtej pory jest ona miejscem dorocznych spotkań wielbicieli artysty, które są jedną z najdłużej trwających lokalnych tradycji. I to mimo że nie wszystkim się podoba – w 2017 r. jeden ze stołecznych radnych chciał tę ulicę… dekomunizować.

Prowizorycznie budowane drewniane domki mieszkańcy od początku ich istnienia aranżowali po swojemu. Ocieplali ściany, werandy zamieniali w łazienki, dostawiali wiaty i dobudówki. I to właśnie te – z punktu widzenia prawa nielegalne – innowacje były jednym z argumentów, aby domki rozebrać. Władze dzielnicy Śródmieście w 2011 r. ogłosiły plan likwidacji osiedla. Wtedy Warszawa przypomniała sobie o tym zakątku. Dyskusja nad tym, czy warto na niezwykle prestiżowym i drogim terenie w centrum zachowywać tymczasową przecież, niewielką, „wiejską” zabudowę, była bardzo burzliwa. Za tym, aby domki zostawić, przemawiała wartość historyczna tego obszaru – osiedle jest jedną z ostatnich pamiątek okresu odbudowy Warszawy. W obronie domków stanął też Jari Vilén, ówczesny ambasador Finlandii w Polsce, którego dziadek pracował w jednej z fabryk produkujących drewniane prefabrykaty. Vilén podkreślał, że Finowie bardzo żałują, iż w latach 60. masowo rozbierali podobne obiekty na swoim terenie. Na zachowane relikty dziś dmuchają i chuchają.

Wydaje się, że debata przyniosła skutek najlepszy z możliwych. Wiosną 2017 r. układ urbanistyczny osiedla został wpisany do rejestru zabytków, domki – do ich gminnej ewidencji. Duża część zachowanych i nadal należących do miasta budynków (jest ich nieco mniej niż 30, bo na przełomie lat 60. i 70. wiele rozebrano pod budowę Ambasady Francji oraz Trasy Łazienkowskiej) została przeznaczona na działalność kulturalną i społeczną. W ten sposób zielony teren na nowo ożył, stał się największym chyba w mieście otwartym domem kultury, szczególnie w ciepłych miesiącach będącym miejscem dziesiątków wydarzeń.

Ale na tym nie kończy się opowieść o domkach fińskich w Polsce. Jan Mitręga, ówczesny minister górnictwa i energetyki, podpisał pod koniec lat 40. umowę z Finlandią, w ramach której za polski węgiel i koks rząd z Helsinek wysyłał kolejne transporty drewnianych domków. Przez pewien czas Polska Ludowa była jednym z największych importerów tych modułowych obiektów. Osiedla domków fińskich szczególnie chętnie budowano na Górnym Śląsku i w Zagłębiu Dąbrowskim, gdzie brakowało mieszkań dla robotników z rozbudowywanych kopalni i fabryk. Z kilku tysięcy wzniesionych wtedy domków do dziś zachowały się niewielkie ich skupiska, m.in. w Świętochłowicach, Lędzinach, Sosnowcu, Bytomiu. Osiedle fińskich domków wyrosło także w 1948 r. w Gdańsku, w okolicy ulic, nomen omen, Kopalnianej i Górniczej.

Dziś również śląskie domki są likwidowane, ale i tam mieszkańcy ich bronią, podkreślając integracyjny charakter tych osiedli, ich niezwykłą społeczną atmosferę rekompensującą surowe warunki mieszkaniowe. Wygląda na to, że w deskach z Finlandii tkwi jakiś duch, który domkom daje moc jednoczenia ludzi.
 

Czytaj również:

Dom z drewna i słońca
Marzenia o lepszym świecie

Dom z drewna i słońca

Architektura pasywna
Zygmunt Borawski

Ola i Przemek zbudowali dom, który wykorzystuje energię z promieniowania słonecznego. Oddychają czystym powietrzem, nie muszą walczyć z grzybem – i płacą śmiesznie niskie rachunki za energię.

Mieliśmy mieszkanie w bloku. Długo pracowałam na stanowisku kierowniczym w banku, Przemek miał warsztat motocyklowy, wcześniej był wojskowym. Później zdałam na kulturoznawstwo i zaczęłam uczyć dzieci w przedszkolu. Zamarzył nam się dom. Zaczęliśmy szukać ziemi. Dwa razy mogliśmy kupić felerną działkę, ale raz wyratował mnie mój tata, a za drugim razem – mama, która jest leśnikiem. Widzieli, że jest w tych działkach coś dziwnego. I mieli rację. W ogóle bez rodziców nic by się nie udało. Dołożyli się też do inwestycji. Do trzech razy sztuka z tą działką, nieopodal tamtych dwóch znaleźliśmy kolejną i ta była idealna. Już nie było odwrotu. Sprzedaliśmy mieszkanie i z wielkim trudem, ze względu na moje problemy zdrowotne, dostaliśmy kredyt. Ale udało się. Mogliśmy zacząć.

Czytaj dalej