Dyskretny urok chilijskiej tęczy
i
fragment graffiti na 100-lecie Komunistycznej Partii Chile, północny brzeg rzeki Mapocho, Santiago, Chile, 2012 r. /Wikimedia Commons (CC BY-SA 4.0))
Wiedza i niewiedza

Dyskretny urok chilijskiej tęczy

Mateusz Mazzini
Czyta się 12 minut

Przed 30 laty Chilijczycy dokonali niemożliwego: w sposób pokojowy wyzwolili się z jednej z najbardziej krwawych dyktatur latynoskich. Tylko do dziś tkwią w okowach ekonomicznych zasad narzuconych w czasach Pinocheta: wszystko prywatne i głównie dla bogatych.

Jest ich trzech. Mati, w grubych okularach i przesadnie luźnych spodniach, zawsze uśmiechnięty kładł kartę napojów na stoliku, zanim jeszcze klient zdążył usiąść. Rodrigo, bardziej postawny, niedogolony niby przez przypadek, a tak naprawdę celowo, zawsze ubrany na czarno, wygląda jak krótkowłose wcielenie rewolucjonisty z czasów minionych. Pablo jest cichy, przez cztery miesiące naszej znajomości wypowiedział w mojej obecności może kilkadziesiąt zdań.

Każdy z nich jest zupełnie inny, zarówno pod względem wyglądu, jak i zachowania. Mimo to łączyło ich więcej niż tylko miejsce pracy – niewielka, sześciostolikowa kawiarnia w jednej z willowych dzielnic Santiago de Chile. Wszyscy trzej urodzili się z dala od stolicy, w momencie, gdy krwawe rządy Augusta Pinocheta zaczynały chylić się ku upadkowi. Niemal całe swoje życie spędzili już w demokratycznym Chile.

Z prowincji do stolicy

Jak większości ich pokolenia nowe państwo przyniosło im jednak więcej rozczarowań i niespełnionych nadziei niż otwartych drzwi i perspektyw rozwoju. Swojej szansy przyjechali szukać do stolicy, dołączając tym samym do żyjącej tu jednej trzeciej chilijskiego społeczeństwa. Rodrigo pochodzi z San Pedro de Atacama i wychował się w sąsiedztwie najsuchszego miejsca na ziemi, gdzie deszcz nie padał od 400 lat. Rodzice Pabla swoje życie związali z morzem, prowadząc pensjonat w Viña del Mar, niewielkim pacyficznym kurorcie, mocno na wyrost nazywanym latynoamerykańskim Saint-Tropez. Matiego do Santiago przywiało – prawie dosłownie – z samego końca świata. Urodził się w Punta Arenas – stolicy chilijskiej Patagonii, położonej nad Cieśniną Magellana i będącej jednym z najdalej na południe wysuniętych miast świata. W Punta Arenas dzień bezwietrzny jest zjawiskiem niemal tak rzadkim jak wieloryby w Bałtyku. Przeprawa przez cieśninę to z kolei przygoda absolutnie nie dla ludzi o wrażliwym błędniku. Dlatego gdy Mati opowiadał o „przywianiu” go do Santiago, trudno było jego słów choć trochę nie brać na poważnie.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Widok na Santiago de Chile, zdjęcie: Pablo García Saldaña/Unsplash
Widok na Santiago de Chile, zdjęcie: Pablo García Saldaña/Unsplash

Poznali się na studiach. Rodrigo skończył na jednej z 32 stołecznych uczelni politologię, Pablo – stosunki międzynarodowe, Mati – antropologię. „Rewelacja – pomyślałem, pierwszy raz wysłuchując ich historii w mroźny jeszcze poranek chilijskiego wrześniowego przedwiośnia. – Do kompletu stereotypowych bezrobotnych brakuje im jeszcze socjologa”. I poczułem, że z moim ciągnącym się doktoratem z socjologii pamięci będę do nich pasować idealnie. A że w Chile miałem spędzić najbliższe cztery miesiące, ulokowany w wynajętym na ten czas niewielkim pokoju dwie przecznice od ich kawiarni, wypadało się zaprzyjaźnić jak najszybciej.

Pasek ziemi na końcu świata

Chile swoim kształtem przypomina ludzki kręgosłup. Niemożliwie długi, bo aż 4300 km, cały poszarpany, czasem tak wąski – od 498 do poniżej 90 km – że miejscami trudno zbudować drogę dwupasmową. No i jeszcze leży niemal na końcu świata.

Zarówno geograficznie, jak i politycznie jest tworem niebywałym. Na północy od dzisiejszych sąsiadów – Boliwii i Peru, a dawniej od imperium Inków i hiszpańskiego Królestwa Nowej Kastylii – chronią Chile Atakama, wysuszona do granic możliwości przez antycyklon znad Pacyfiku pustynia, i zaśnieżone niemal cały rok Andy. Na zachodzie łańcuchy górskie, zwane tutaj Kordylierą, dzielą Chile od odwiecznego rywala – Argentyny. Na południu z kolei nie ma już prawie nic. Za Punta Arenas, następnym przystankiem na krajowej drodze nazwanej drogą końca świata, są już tylko wieczne lody Antarktydy.

Dodajmy do tego jeszcze kilka tysięcy lodowców, śródziemnomorski mikroklimat pasa wokół stolicy przekładający się na unikatowy smak wina oraz dziedzictwo Mapuche (inaczej: Araukanów), najwaleczniejszego plemienia prekolumbijskiej Ameryki Południowej, i uzyskamy obraz kraju i społeczeństwa tak różnorodnego, że z trudem mieści dziś wszystkie swoje cechy, zalety i przywary na tym wąskim pasie ziemi.

Rocznica zbrodni i rocznica zwycięstwa

Rok 2018 był dla Chilijczyków istotny, bo pełen rocznic grożących wznieceniem wygasłych już częściowo pożarów i otwarciem zabliźnionych ran. 11 września minęło 45 lat od bombardowania pałacu prezydenckiego i śmierci prezydenta Allende. Była to kulminacja zamachu stanu i jednocześnie początek cywilno-wojskowych rządów Augusta Pinocheta, jednej z najkrwawszych dyktatur w historii Ameryki Łacińskiej.

Nieco ponad trzy tygodnie po tej rocznicy nastroje społeczne były, na szczęście, znacznie lepsze, bo Chilijczykom przyszło z kolei świętować 30. rocznicę plebiscytu z 5 października 1988 r., dzięki któremu Pinochet musiał oddać władzę i zgodzić się na demokratyczną transformację bez rozlewu krwi. Pytanie referendalne dotyczyło wówczas ewentualnej zgody na przedłużenie prezydentury generała o kolejne osiem lat. Opozycyjna koalicja łącząca ponad 10 partii, od socjalistów po chrześcijańską demokrację, musiała Chilijczyków namówić nie tylko do tego, żeby głosowali na „nie”, ale żeby przede wszystkim poszli do urn, przezwyciężając typowe dla długo żyjących w dyktaturze społeczeństw przekonanie, że po co głosować, skoro władza z głosem tym i tak zrobi, co zechce.

Wszystko na sprzedaż

W Chile historia najnowsza jest jednak nowa do tego stopnia, że, parafrazując słowa Williama Faulknera, dla wielu wcale się nie „wydarzyła”, tylko „toczy dalej”. Dlatego wchodząc pierwszy raz do Caffe Matte, wspomnianej kawiarni obsługiwanej przez trzech niespełnionych humanistów, nie do końca wiedziałem, jak zacząć rozmowę na temat pamięci zbiorowej. Zwłaszcza że ocena dorobku ostatnich trzech dekad dokonana przez moich rozmówców okazała się, delikatnie mówiąc, miażdżąca. Najbardziej radykalny w swoich osądach był Rodrigo. „Co z tego, że posadziliśmy za kratkami pół tysiąca szeregowych agentów Pinocheta, skoro nie mamy sposobu, żeby zmusić ich do oddania tego, co nakradli” – podsumowuje tak emocjonalnie, że zamówiony przeze mnie wcześniej sok z mango prawie ląduje na podłodze. Rodrigo tego jednak w ogóle nie zauważa.

Jest ósma rano, rocznica zamachu stanu. Niespecjalnie mogę wysłuchiwać jego tyrady, bo spieszę się na oficjalne obchody w chilijskim senacie. Mam trzy kwadranse na 20-minutowy marsz do metra, przejechanie 13 stacji i zajęcie w miarę dobrego miejsca na galerii prasowej. Rodrigo jest jednak przekonany, że od niego dowiem się więcej niż od razem wziętych byłych i obecnych polityków opozycji. „Ludzie z Europy tego nie zrozumieją. Wy osądziliście swoich zbrodniarzy w Norymberdze, my na naszych musimy codziennie patrzeć w telewizji”.

Były prezydent Chile Augusto Pinochet /Wikimedia Commons
Były prezydent Chile Augusto Pinochet /Wikimedia Commons

Jeżę się dość mocno, słysząc taki argument. Szybko jednak przychodzi mi to uczucie oswoić – porównania chilijskiej sprawiedliwości z czasów transformacji do procesów norymberskich napotykać będę niemal co kilka dni, w każdym przeprowadzonym wywiadzie. Większym problemem okazuje się jednak dla mnie fakt, że słów Rodriga zwyczajnie nie rozumiem. Przecież Pinochet nie żyje, wierchuszka jego reżimu odsiaduje kilkusetletnie – całkiem jak w USA – wyroki. To kogo on w tej telewizji ogląda?

Proszę więc, żeby sprecyzował, kogo ma na myśli. „Jak to kogo? Biznes. BIZ-NES. Wszyscy najwięksi przedsiębiorcy tego kraju dorobili się na dzikiej prywatyzacji po przewrocie. Sam Pinochet może nie był wielkim fanem przepychu, ale kompletnie mu nie przeszkadzało, że jego sługusy budowały forty ze złota. Prywatyzacja Chile zaszła tak daleko, że poszczególne dzielnice Santiago to już są niezależne republiki. Kupili sobie wszystko, nawet dostęp do morza”.

Rodrigo wymienia te zarzuty z taką pasją, że niemal lewituje nad krzesłem. Ja, profilaktycznie, cały czas przytrzymuję szklankę z sokiem. Choć, przyznam, nie tylko z powodu mojego rozmówcy. Również dlatego, że w tutejszych knajpach szklanki zawsze warto trzymać ze względów sejsmologicznych – w Chile ziemia trzęsie się nawet co drugi dzień.

Wolny rynek dla reżimu

11 września 1973 r. zadrżała tym bardziej. Kiedy myśliwce Hawker Hunter o 11.30 podrywały się do lotu, aby bombami rzuconymi na pałac prezydencki zablokować chilijską drogę do socjalizmu, zdecydowana większość tamtejszego społeczeństwa wiedziała, że najgorsze dopiero przed nimi. Ustanowiona tego dnia generalska dyktatura, z czasem zmieniona w imperialne wręcz monowładztwo Pinocheta, przyniosła ponad 15 tys. ofiar śmiertelnych i 40 tys. przypadków tortur, bezprawnego więzienia i prześladowań za poglądy polityczne. Dziesiątki tysięcy Chilijczyków uciekły za granicę, szukając azylu w bezpiecznych jeszcze wtedy Argentynie i Wenezueli, Hiszpanii czy krajach bloku wschodniego. Wielu z nich wrócić do kraju mogło dopiero w 1989 r., a więc już po zmianie ustroju.

Trudna do wyobrażenia liczba ofiar to jednak nie jedyna tragiczna konsekwencja dyktatury, w cieniu której Chile żyje do dzisiaj. Im dłużej przebywałem w tym kraju, tym bardziej rozumiałem, co miał na myśli Rodrigo, wygłaszając przy moim stoliku płomienne kazanie. Pinochet i jego ekipa uważali się za mesjaszy narodu, niosących kaganek ekonomicznej oświaty przesiąkniętemu marksistowskim nieróbstwem społeczeństwu.

Generał swoim cywilnym ministrom finansów i gospodarki pozwalał na wszystko, dzięki czemu w Chile błyskawicznie zmaterializowano utopię neoliberalizmu. Tworząc intelektualne podwaliny pod doktrynę bezgranicznej wiary w wolny rynek, Milton Friedman zapewne nawet nie śnił, że ktoś wprowadzi w życie jego pomysły w takiej skali i takim tempie. W Chile zrobiono to w zaledwie kilka lat.

Plaże dla wybranych

Ale co gorsza, w trosce o stabilność i bezpieczeństwo, by nie rozdrażniać oddających władzę elit i zatrzymać wojsko w koszarach, nowa władza systemu ekonomicznego nie zmieniła. Dziś w Chile prywatne jest wszystko – od wodociągów przez system ubezpieczeń społecznych po uniwersytety i porty oceaniczne. Transport publiczny jest areną walk prywatnych przewoźników licytujących się na coraz niższe koszty obsługi. W samym Santiago operatorów transportu publicznego jest trzech, do tego dochodzą linie i autobusy szkolne funkcjonujące w obrębie poszczególnych dzielnic. Oczywiście prywatne.

W efekcie na przystankach trudno połapać się wśród dziesiątek różnych, w dodatku nieustannie zmienianych rozkładów. Nie da się też kupić biletów długoterminowych, nie obowiązują zniżki dla uczniów czy seniorów. Prawdziwa transportowa wolnoamerykanka.

Viña del Mar/Pixabay
Viña del Mar/Pixabay

Poza stolicą sytuacja wygląda jeszcze bardziej kuriozalnie. Mimo 4270 km oceanicznej linii brzegowej większości Chilijczyków nie stać na wypoczynek nad wodą. Główną tego przyczyną jest koncentracja hoteli, plaż i infrastruktury turystycznej w rękach zaledwie pięciu rodzin. W efekcie ceny w większości kurortów są tak zawyżone, że na pobyt stać tylko nielicznych mieszkańców kraju, a na chilijskim wybrzeżu wakacje spędzają bogaci Argentyńczycy i przede wszystkim turyści z Europy i USA.

Niejako na potwierdzenie tej tezy Mati pokazał mi pewnego dnia jeden z najpopularniejszych memów chilijskiego Internetu. W październiku 2018 roku Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze rozstrzygnął na korzyść rządu w Santiago trwający od kilku dekad spór o terytoria na północy Chile, do których pretensje zgłaszała Boliwia. Mem miał zatem zdjęcie pięknej plaży w kurorcie Viña del Mar i komentarz: „Nie daliśmy dostępu do morza Boliwijczykom, ciekawe, kiedy sami go dostaniemy”.

Demokracja ponad wszystko

Mimo to dzień rocznicy plebiscytu był w Santiago dniem powszechnej celebracji. Także w Caffe Matte. Przy wejściu wisiała tablica z rodzajami podawanej kawy. Nad wyraz skomplikowana, bo każda w trzech rozmiarach, z których każdy opatrzony był kredowym rysunkiem, więc tablica ciągnęła się wzdłuż całej ściany. Mati wydawał się jeszcze bardziej, co wydawało się wręcz niemożliwe, uśmiechnięty niż zwykle. Siadając, zauważyłem, że z ogromną determinacją pracuje przy tablicy z kawami, ale niespecjalnie przywiązywałem wagę do jego malunków. Chciałem wypytać go o znaczenie, jakie dla niego samego ma ta data.

„W Punta Arenas nigdy nie czuliśmy, że ktokolwiek nas ogranicza. Jeśli wychowasz się na styku dwóch ogromnych oceanów, żadna władza nie jest w stanie narzucić ci swojej woli – rozpoczął opowieść, przecierając okulary. – Czuliśmy tylko, że rząd zamienia nasze miasto w centrum zsyłek. Niepokorni wojskowi, niewygodni naukowcy, kierownicy państwowych spółek, którzy czymś podpadli – wszyscy zsyłani byli do nas, nad cieśninę. Jako dziecko strasznie to przeżywałem, czułem, jakby ktoś mnie spoliczkował. Dla mnie to było i nadal jest najpiękniejsze miejsce na ziemi, a tu na ulicach pojawiali się ludzie, którzy Punta Arenas traktowali jak piekło wygnańców”.

Zapytany jednak, dlaczego wyjechał z tego „najpiękniejszego miejsca na ziemi”, ani na moment nie traci rezonu. „Ja sam do wyjazdu byłem nastawiony w miarę pozytywnie, ale dla moich rodziców to była praktycznie obsesja. Byłem przecież z pokolenia zmiany, które miało być przyszłością tego kraju. Mieliśmy skorzystać z szansy, miało nam się udać. Rodzice wzięli ogromny kredyt, żeby zapłacić za moje studia. Spłacają go zresztą do dzisiaj, choć ja sam już prawie zapomniałem, jak to jest być studentem – mówiąc to, wyraźnie się czerwieni, jak gdyby wstydził się, że mimo dyplomu i wielkich oczekiwań, jedynie nabija na kasę fiskalną mój rachunek. – Wtedy, zwłaszcza u nas, na południu, nikt nie wiedział, że tak naprawdę w nowym Chile szans będzie niewiele. Nie tylko nie pootwierano tu okien, nie wpuszczono powietrza, ale zabito je deskami na kolejne kilkadziesiąt lat. Tyle że przestaliśmy do siebie nawzajem strzelać, a to już sukces. Dla mnie nawet ważniejszy niż wszystkie reformy razem wzięte”. Wypowiadając ostatnie słowa, wyraźnie poważnieje. Emanuje dumą. Dumą z tego, że mimo nienawiści do ludzi dyktatury jemu i milionom Chilijczyków trzy dekady temu udało się bez rozlewu krwi zaprowadzić w kraju demokrację.

Może kicz. Ale w dobrej sprawie!

Aby to było możliwe, potrzeba było ogromnego wysiłku mobilizacyjnego. Ludzie w Chile nie tylko nie chcieli głosować, nie wiedzieli, kto może (po przewrocie junta prewencyjnie spaliła wszystkie rejestry wyborców), jak i po co to robić. Dlatego opozycja w 1988 r. musiała przede wszystkim zbudować samoświadomość i solidarność w społeczeństwie mocno podzielonym ekonomicznie, politycznie i rasowo. Także wśród Mapuche, rdzennych mieszkańców okolic dzisiejszego Santiago i centralnego pasa w Chile, za czasów Pinocheta prześladowanych tak samo jak komuniści. Zakazywano im nawet porozumiewania się we własnym języku – mapudungún.

Właśnie ze względu na tę rozmaitość problemów na symbol kampanii na rzecz „nie Pinochetowi” wybrano tęczowy łuk. Tęcza oznaczała w nim nie tylko zebranie w hybrydową koalicję wszystkich demokratycznych sił, ale też przywrócenie społeczeństwu radości z życia po latach wszechobecnego terroru. Opozycyjna kampania musiała być kolorowa, głośna, wesoła, ale jednocześnie stanowcza, przypominająca o brutalności dyktatury.

Logo kampanii na rzecz „nie Pinochetowi”/Wikipedia
Logo kampanii na rzecz „nie Pinochetowi”/Wikipedia

I tu pojawił się problem, kto zrobi profesjonalną kampanię w kraju, w którym od lat nie potrzebowano speców od marketingu politycznego. Dlatego do walki o serca Chilijczyków zatrudniono…speców od sprzedaży. Dziś wideoklipy z tamtej kampanii ogląda się prawie jak stare reklamy coca-coli. Młodzi chłopcy w luźnych koszulach, blondynki z powiewającymi długimi włosami, rodziny na wakacjach. Szczęście, radość, idylla, a przede wszystkim mnóstwo kiczu.

„Może to i kicz – przyznaje Pablo, trzeci z kawiarnianych humanistów – ale dla mnie to nasze wielkie zwycięstwo. Chodziło o to, żeby Pinochetowi powiedzieć »nie« z uśmiechem na ustach. Nie deptać go, tak jak on zdeptał nas. Pokazać, że można inaczej”. I dodaje: „Może potem popełniono błędy, ale przynajmniej wtedy zrobiliśmy coś, co zadziwiło cały świat”.

I wcale nie przesadza. Opowiadający o demokratycznej kampanii referendalnej film Pabla Larraina Nie, z Gaelem Garcíą Bernalem w jednej z głównych ról, był w 2012 r. nominowany do Oscara w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Wygrana sił demokratycznych jest z kolei pokazywana w literaturze nauk społecznych jako jeden z największych sukcesów latynoamerykańskiego społeczeństwa obywatelskiego w całym minionym stuleciu. A sam symbol tęczowego łuku w chilijskiej popkulturze zakorzenił się równie głęboko, jak polska czcionka – solidaryca.

Tęczowa duma

Trzy dekady wolności na pewno zmieniły ten kraj i mieszkających w nim ludzi. Pomimo statusu „latynoamerykańskiej Szwajcarii” dla wielu z nich codziennością jest walka o przetrwanie. Jednak dzięki zwycięstwu sprzed 30 lat walczą dziś dumni i bezpieczni. Nawet jeśli zamiast mieć wymarzoną prestiżową pracę, obsługują klientów w kawiarni.

Wychodząc z Caffe Matte, przypominam sobie o rysunku Matiego na kawowej tablicy. Dopiero teraz dostrzegam, że pod ilustracjami wyjaśniającymi kompozycje kaw narysował opozycyjną tęczę. Była na tyle niewielka, że trudno dawało się ją w ogóle zauważyć. Zupełnie jak demokracja w dzisiejszym Chile.

 

Czytaj również:

W tym pokoju jest słoń
i
zdjęcie: Duncan Rawlinson, flickr.com, CC BY 2.0
Wiedza i niewiedza

W tym pokoju jest słoń

Tomasz Stawiszyński

Legenda amerykańskiej filozofii Noam Chomsky kończy w tym roku 90 lat – i nie ma już czasu, by tworzyć kolejne mądre terminy i zawiłe teorie. Mówi możliwie najprostszym językiem o sprawach, które uważa za najważniejsze. O samobójstwie, które ludzkość właśnie popełnia, ignorując zmiany klimatyczne. O tym, że bogatym i potężnym wolno wszystko. O bezradności, która spycha ludzi na manowce teorii spiskowych. Ale także o tym, że wiele dobrego udało się już osiągnąć i że przyszłość wciąż jest w naszych rękach. Tomasz Stawiszyński składa wizytę Noamowi Chomskiemu.

Wszyscy, którym odpowiadam na uprzejme pytanie, w jakim to mianowicie celu przyjechałem z Warszawy aż do Tucson w Arizonie, wiedzą, kim jest Noam Chomsky. Może dlatego, że od kilku lat mieszkają z nim w jednym mieście. Właścicielka hotelu, w którym się zatrzymałem – pięknej willi z 1911 roku, pieczołowicie odrestaurowanej i przystosowanej do przyjmowania gości. Kelnerka w małej meksykańskiej knajpie, cała wytatuowana i ozdobiona mnóstwem starannie rozmieszczonych na twarzy kolczyków. Sprzedawca w sklepie spożywczym, nieustannie uśmiechnięty i sprawiający wrażenie, jakby żył w głębokiej przyjaźni ze wszystkimi swoimi klientami.

Czytaj dalej