Drżące ciało
i
zdjęcie: Max/Unsplash
Promienne zdrowie

Drżące ciało

Bioenergetyka Alexandra Lowena
Sylwia Niemczyk
Czyta się 16 minut

Jedną z najbardziej szkodliwych tez, w jakie uwierzyliśmy, jest ta mówiąca o wyższości umysłu nad ciałem – twierdził Alexander Lowen, psychoterapeuta.

Jak może istnieć jakakolwiek wyższość, skoro to dwie strony tej samej monety, nierozerwalne i równorzędne? Lecząc psychikę, trzeba zatroszczyć się o ciało. I odwrotnie. To przekonanie stało się podstawą stworzonej przez Lowena analizy bioenergetycznej – nurtu terapii opartej na ruchu, dotyku i oddechu.

„Lowen, nie oddychasz!” Leżący na stole półnagi mężczyzna posłusznie próbuje zaczerpnąć więcej powietrza. Przez chwilę ciszę w pokoju zakłócają tylko coraz głośniejsze wdechy i wydechy. Nagle rozrywa ją krzyk – tak głośny, że ludzie przechodzący pod oknem podnoszą głowy. Okno jest otwarte, trwa lato 1942 r., w Europie hitlerowcy właśnie odzyskują przewagę na froncie wschodnim, ale tutaj, w Nowym Jorku, wojny nie widać. Oszołomiony własnymi emocjami 32-letni Alexander Lowen próbuje usiąść, ale prowadzący sesję terapeutyczną Wilhelm Reich prosi, by wrócił do oddychania. Po chwili jednak wiadomo, że tego dnia pacjent już nie jest w stanie oddychać bez krzyku, to koniec terapii na dzisiaj.

Po kilkudziesięciu latach Alexander Lowen, uznany już psychoterapeuta, twórca pionierskiej metody terapeutycznej – bioenergetyki – wróci do tamtego zdarzenia: „Mój krzyk mnie zaskoczył, bo przecież na sesji nie czułem strachu. Ale za to nagle poczułem, że mój umysł nie jest połączony z moim ciałem, krzyk był dla mnie sygnałem, że muszę uwolnić swoje uczucia i stłumione wspomnienia. Kiedy wyszedłem z domu Reicha, uświadomiłem sobie, że muszę zmierzyć się z nieznanymi aspektami mojej tożsamości” – napisze w autobiografii Honoring the Body.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Na początku lat 40. sławny Wilhelm­ ­Reich, wyklęty uczeń Zygmunta Freuda, prowadził w Nowym Jorku wykłady ze swojej nowej teorii psychologicznej, według której zaburzenia psychiczne można leczyć poprzez pracę z ciałem. Alexander Lowen był jednym z jego najbliższych uczniów. Po zakończeniu kursu Reich zaprosił go do współpracy przy eksperymentach psychologicznych. Postawił tylko jeden warunek: Lowen musi odbyć psychoterapię. Ten zgodził się, ale niechętnie. Nastawienie zmienił już po pierwszej sesji – tej z niespodziewanym krzykiem. Przez kolejne dwa i pół roku kilka razy w tygodniu będzie chodził na terapię do Reicha i nieraz jeszcze podczas oddechowych sesji z jego gardła będzie uwalniał się krzyk. Chociaż już po następnych kilku latach ich drogi się rozeszły, Lowen do końca życia podkreślał, jakie znaczenie dla jego pracy miała koncepcja Reicha mówiąca o jedności oraz równorzędności ciała i umysłu (rewolucyjna jak na owe czasy!). Wielokrotnie też powtarzał, że tamta dwuipółletnia terapia była jedną z najlepszych rzeczy, jakie go spotkały. Kiedyś stwierdził nawet, że nie tylko dała mu podstawę do bycia dobrym terapeutą, ale także dosłownie uratowała mu życie.

Szkoła nieczucia

Urodził się w 1910 r. w Harlemie, w rodzinie rosyjskich emigrantów żydowskiego pochodzenia. To nigdy nie był szczęśliwy dom. Lowen opowiadał, że od kiedy tylko sięgał pamięcią, między jego rodzicami było źle. Gwałtowne kłótnie przeplatane nienawistną ciszą. Już pierwsze wspomnienie z dzieciństwa dotyczyło samotności: mały Al siedzi na podłodze w kuchni i czeka, aż matka wreszcie skończy to, co robi, i się nim zajmie. „Nie pamiętam, by kiedykolwiek trzymała mnie w ramionach i tuliła” – pisał w swojej autobiografii.

Nieszczęśliwa w małżeństwie, samotna w obcym kraju, pełna niespełnionych ambicji, nie potrafiła wykrzesać z siebie czułości do dzieci. Drobna kobieta, która nie umiała inaczej usiąść niż tylko na samym brzeżku krzesła, zawsze sztywno wyprostowana, napięta jak struna, wciąż czujna, kontrolująca. Nigdy, a przynajmniej nigdy na oczach swojego syna, nie płakała ani się nie śmiała. „Miałem trzy albo cztery lata, wierciłem się, kiedy ona próbowała mnie ubierać. Chyba usiłowałem sam zawiązać sznurowadła w moich skórzanych bucikach, jakie wtedy nosiły wszystkie dzieci, kiedy nagle poczułem w udzie gorąco i ból. Matka uszczypnęła mnie, skręcając skórę z całej siły. Nie rozpłakałem się, ale za to od tamtej pory już zawsze miałem poczucie, że matka może zachować się wobec mnie okrutnie” – wspominał. To, że w chwili bólu mały Al umiał powstrzymać się od płaczu, prawdopodobnie było efektem treningu, jakiemu go poddawano od najwcześniejszego dzieciństwa. Na początku XX w. dzieciom, nawet niemowlętom, nie wolno było głośno płakać, a kiedy jednak nie udawało im się opanować łez, zamiast utulenia dostawały najczęściej „wychowawczą” karę.

Lowen nie był jedynym dzieckiem, które musiało jeść, spać, oddawać mocz oraz wypróżniać się na rodzicielską komendę i które już od pierwszych lat życia musiało ignorować uczucia płynące z ciała, np. głód czy sytość. Ostra tresura fizjologii była w tamtych czasach podstawą wychowania. Nic dziwnego, że w późniejszych latach Lowen spotykał w swoim gabinecie tak wiele osób, które nie miały absolutnie żadnego kontaktu ze swoim ciałem – to naturalny skutek dorastania w tego typu domach. Matka Lowena prawdopodobnie w swoich oczach (i pewnie w oczach reszty ówczesnego świata) była bardzo dobrą opiekunką. Lepszą nawet niż inne, bo jak przyznawał jej syn, nie biła swoich dzieci. Jej przemocowe – jak byśmy dziś powiedzieli – metody wychowawcze utożsamiano wówczas z matczyną troską i popularną pedagogiką „trzymania dzieci krótko”.

Alexandra ocaliła odziedziczona po ojcu witalność i radość życia („Nigdy nie spotkałem tak niedobranej pary” – opisywał małżeństwo rodziców). Tak jak Lowen senior chłopiec uciekał z domu, kiedy tylko mógł. Na ulicy zawsze coś się działo, ktoś miał piłkę, ktoś urządzał wyścigi, wszyscy się śmiali. Panująca tam radość nie miała konkretnego powodu, a może inaczej: powodem było samo życie, cud polegający na tym, że można oddychać, skakać, rozgrzewać się w ruchu. Al czuł się szczęśliwy tylko w chwilach spontanicznych zabaw – zapamiętał je na zawsze, stały się dla niego ważną inspiracją podczas rozwijania autorskiej metody psychoterapii.

Od pierwszego dnia w szkole po ostatnie egzaminy na studiach był świetnym uczniem (trudno nie być przy tak ambitnej matce!), ale jego żywiołem nie były książki, tylko sport. Trenował piłkę ręczną, przepływał codziennie kilka kilometrów, żeglował. W lecie dorabiał sobie jako trener lekkoatletyki na obozach dla dzieci. Zrobił licencjat z matematyki, skończył z wyróżnieniem prawo, lecz nawet te osiąg­nięcia nie wypełniły emocjonalnej pustki, która doskwierała mu każdego dnia. Jak wielu innych przed nim (patrz: Freud, Jung, Reich) Lowen swoją drogę psychoterapeuty rozpoczął od poszukiwania ratunku dla samego siebie.

Ciało nie kłamie

Początek zimnej wojny w Stanach był jednocześnie początkiem intelektualnego fermentu w psychologii. Terapeuci szukali nowych dróg, czuli przesyt psychoanalizą Freuda. Okazało się, że sesje na kozetce nie każdemu przynoszą ulgę; terapia, która jest oparta tylko na mówieniu, nie zawsze się sprawdza. Coraz większą popularność zdobywała terapia Gestalt. W tym samym czasie Wilhelm Reich nie ustawał w coraz bardziej kontrowersyjnych eksperymentach. Wciąż usiłował udowodnić istnienie orgonu, czyli niewidzialnej energii dającej zdrowie oraz witalność, i budował swój sławny akumulator orgonowy (urządzenie służące pacjentom do pozyskiwania energii życiowej). Lowen, który w 1951 r. wrócił z Genewy z dyplomem studiów medycznych w kieszeni, poszedł już w inną stronę niż jego niedawny mistrz. Chociaż do końca życia korzystał z tezy Reicha o jedności umysłu i ciała, rozwijał ją w zupełnie nową, autorską metodę psychoterapii.

Jej podstawą była praca nie tylko z oddechem, lecz także z całym ciałem. Lowen wierzył, że podobnie jak dendrolog ze słojów rocznych może wyczytać całą historię ściętego drzewa, tak doświadczony terapeuta, patrząc na nasze stopy, mięśnie ramion, pleców czy szczęki, może opowiedzieć nasze życie. Ciało nie umie oszukiwać; zapisane jest w nim wszystko – wszystkie ukryte emocje, wszystkie traumy, jakie przeszliśmy od dnia narodzin.

Jednym z pierwszych pojęć ważnych w bioenergetyce jest „pancerz” czy inaczej „zbroja charakteru”. To grupy napiętych mięśni w ciele, które twardniały przez lata z każdą naszą kolejną próbą powściągania emocji. Jeżeli dziecko wie, że za swój płacz zostanie ukarane, uczy się powstrzymywać od łez. Jeśli czuje, że nie może sobie pozwolić na wybuch złości, uczy się chować ją głęboko w sobie. Blokada emocji to nieraz skuteczna strategia: odłóż uczucia na bok, działaj albo staraj się przeczekać kryzys. Dzięki temu będziesz w stanie przecierpieć trudne dzieciństwo, samotność, poczucie odrzucenia. Kłopot w tym, że mechanizmy obronne, które wykształciliśmy w dzieciństwie po to, aby przetrwać, w dorosłym życiu stają się dla nas obciążeniem – szkodliwym nawykiem, którego nie umiemy sami zwalczyć. Co więcej, często nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, że on w ogóle istnieje i rządzi naszym życiem.

Nauczeni nieczucia nie jesteśmy w stanie otworzyć się nawet wtedy, kiedy byłoby to dla nas korzystne i bezpieczne. ­„Napięcie mięśni nie dopuszcza niedozwolonych, niebezpiecznych impulsów do świadomości i nie pozwala im się manifestować. Są zablokowane, więc nie trzeba świadomie tracić energii na ich zwalczanie. Przypomina to sytuację groźnego przestępcy, którego nie trzeba już tak pieczołowicie pilnować, kiedy znajdzie się w zamkniętej celi. Ale nie ma takiego więzienia, z którego ucieczka byłaby zupełnie niemożliwa. I podobnie żadne superego, nawet najmocniejsze, nie wyklucza całkowicie możliwości, że tłumiony impuls wyrwie się na powierzchnię” – mówił Lowen (wykład z 1980 r. Stres a choroba z bioenergetycznego punktu widzenia opublikowany w książce Głos ciała).

Twórca bioenergetyki połączył swoje doświadczenia z terapeutycznych sesji oddechowych z Reichem z tym, czego w młodości dowiedział się na treningach sportowych, a potem na studiach medycznych w Genewie. Czasem w swoich publikacjach wspominał ulice Harlemu i biegające z naturalną beztroską i gracją dzieci (gracja będzie dla niego kolejnym ze słów kluczy). Wiedział, że zaciśnięte nawykowo mięśnie nie rozluźnią się same, ale jeśli zostaną poddane specjalnie dobranym ćwiczeniom i terapeutycznemu masażowi, w końcu napięcie puści, a wtedy uwolnią się zablokowane w ciele emocje. Wreszcie nieszczęśliwy człowiek będzie mógł prawdziwie głęboko oddychać i żyć.

Bij, kop, krzycz

Terapeutyczna praca z ciałem stała się w latach 50. i 60. fenomenem. W pewnym momencie wydawało się nawet, że zupełnie wyprze psychoanalizę: umarł Freud, niech żyje Lowen! Swoją teorię wykładał m.in. w Narodowym Instytucie Zdrowia Psychicznego. Po kilku latach praktyki pojawiło się zaproszenie, o jakim marzył każdy psychoterapeuta – autorskie, cykliczne warsztaty bioenergetyczne w sławnym Esalen! To pierwsze i najważniejsze centrum duchowego rozwoju znajdujące się w Big Sur w północnej Kalifornii; do dziś określa się je jako miejsce, w którym narodziła się nowoczesna amerykańska psychologia humanistyczna. Na sesjach z Lowenem zawsze był komplet, ludzie w sportowych szortach szukali psychicznej ulgi. Ciała wibrują, wyzwalają się niezwykle silne emocje, energia. Bioenergetyka dawała nadzieję tym, którzy doskonale zdawali sobie sprawę ze swoich braków, jednak nie umieli sobie z nimi poradzić. I nic dziwnego. Sama analiza intelektualna nie wystarczy – mówił Lowen. Ważniejsze od „wiedzieć” jest „poczuć”, a – jak podkreślał – nie ma przecież innej drogi dla „czucia” niż poprzez ciało. Ćwiczenia bioenergetyczne zawsze miały trzy cele: zwiększenie świadomości ciała, uwolnienie napięcia i wyrażenie wypartych lub zablokowanych uczuć.

„Nie lekceważył potęgi umysłu, ale chciał ją połączyć z potęgą ciała. Błyskawicznie odgadywał, czego potrzebuje pacjent, był w tym naprawdę świetny – wspominał go Jeff Brown, znany kanadyjski psychoterapeuta, który w latach 90., aby skorzystać z sesji bioenergetyki, za każdym razem musiał najpierw odbyć dziesięciogodzinną podróż z Toronto do stadniny w Connecticut, gdzie pod koniec życia osiadł Alexander Lowen. – Od razu odgadł, że akurat ja zawsze na początku spotkania potrzebuję trochę porozmawiać, zaangażować umysł. Ale podczas każdej naszej rozmowy cały czas uważnie przyglądał się mojemu ciału, próbując odczytać moje prawdziwe życiowe doświadczenie. Po kilkunastu minutach zawsze pytał: »Skończyłeś?« i w tym krótkim pytaniu chodziło mu o to, czy już skończyłem się chować w swojej głowie i jestem gotowy, żeby zdjąć buty i wziąć się do prawdziwej pracy terapeutycznej”.

O Lowenie mówi się, że był psychoterapeutą, który postawił pacjenta na nogi i wyrzucił z gabinetu kozetkę, ale akurat to nie jest do końca prawdą. Kozetka pozostała, choć rzeczywiście nie po to, by na niej leżeć i godzinami tropić w głowie wolne skojarzenia. O wiele częściej służyła jako worek treningowy – terapeuta zachęcał swoich pacjentów, by kopali w nią albo walili z całej siły. Podpowiadał, by krzyczeli: „won!”, „nie!”. Brzmi jak atak histerii trzylatka? Być może, ale pacjenci, którzy do tej pory kojarzyli psychoterapię tylko z leżeniem i opowiadaniem o emocjach, mówili o uwalniającej sile takich agresywnych wyładowań. W końcu mogli w bezpiecznym środowisku dać upust emocjom, których do tej pory nie wolno im było okazywać ani nawet przeżywać. Według Lowena najczęstszym źródłem kłopotów psychicznych u jego pacjentów nie był smutek i poczucie odrzucenia, tylko gniew wywołany poczuciem zdrady. Sesje krzyku i kopania w kozetkę pomagały poruszyć dokładnie te mięśnie, które napięły się (i zastygły w tym napięciu) wtedy, kiedy gniew był tłumiony lub wypierany ze świadomości.

Terapeuta, choć zachęcał pacjentów do wyrażania tego, co czują, rozróżniał intencjonalną agresję ujawnianą podczas sesji terapeutycznych od niekontrolowanych wybuchów złości: „Wielu ludzi żywi błędne przekonanie, że histeryczne wybuchy to uprawniona forma autoekspresji. Oczywiście jest wręcz przeciwnie, bo wskazują one na to, że człowiek nie włada sobą i nie jest zdolny do uwolnienia emocji inaczej niż pod wpływem prowokacji” – pisał w książce Depresja i ciało. Chociaż o bioenergetyce było głośno od samego jej powstania, to dopiero lata 70. – nazywane czasem erą „bij, kop, krzycz” – przyniosły jej prawdziwą, międzynarodową sławę. Gabinet psychoterapeuty przestał być świątynią ducha; stał się ringiem, salą ćwiczeń, miejscem, w którym pacjent mógł nie tylko się wypłakać, ale także porządnie wypocić.

Grunt to zdrowie

„Jedną z przyczyn mojego rozejścia się z Reichem było to, że on spoglądał w kosmos – i to dosłownie – a ja wolałem patrzeć pod nogi” – mówił Lowen. Żartował, że podczas gdy Mikołaj Kopernik zasłynął odkryciem, jak działa wszechświat, a Albert Einstein sformułowaniem teorii względności, jedyne, co odkrył on sam, to swoje stopy.

Jedno z ulubionych ćwiczeń Lowena: pacjent stoi na ugiętej nodze, drugą wyciąga do tyłu. Balansuje tak długo, jak może. Jeśli traci równowagę, może wesprzeć się dłońmi na oparciu krzeseł – ale terapeuta pilnuje, żeby wsparcie było lekkie; ciężar ciała powinien cały czas spoczywać na ugiętej nodze. Po jakimś czasie mięśnie obciążonej łydki zaczynają drżeć z wysiłku, niekiedy nawet pojawia się ból. Kiedy człowiek nie może już wytrzymać, opada na kolana na leżący przed nim miękki koc. Ćwiczenie powtarza się kilka razy, zmieniając nogi. Niby nic trudnego – jak wiele ćwiczeń bioenergetycznych wygląda na statyczne, banalnie proste, nawet nudne. Lecz wielu pacjentów po trzecim czy czwartym upadku zaczyna płakać; niektórzy mówią potem, że opadając na koc, za każdym razem czuli się tak, jakby ponieśli porażkę. „Ćwiczenie nie grozi obrażeniami fizycznymi, a jednak większość ludzi boi się upadku. Dlaczego jesteśmy tak tym przerażeni? – pyta Lowen. – Brak sukcesu nie zagraża naszemu życiu, choćbyśmy sobie wmówili, że tak jest”. Zachęcał pacjentów, by praktykowali bioenergetykę także poza jego gabinetem – żeby również w domach ćwiczyli balansowanie i upadanie, a po zakończeniu ćwiczenia pozostawali jeszcze przez chwilę na podłodze, najlepiej w pozycji „modlącego się muzułmanina”: z czołem opartym o podłoże i z lekko uniesioną miednicą. Miało to symbolizować poddanie się ego – wreszcie kończymy z udawaniem silnych i niezwyciężonych, w końcu pozwalamy emocjom płynąć swobodnie przez nasze ciało. „Poczucie, że można upaść i nie zrobić sobie krzywdy, zdaje się uwalniać głęboko skrywane lęki. Po upadku pacjent przytulony do podłoża czuje się bezpiecznie. W pozycji leżącej na jakiś czas rezygnuje z walki z grawitacją i z przymusu robienia czegokolwiek. Wydaje się jednak, że niewiele osób potrafi odpuścić sobie w ten prosty sposób. Większość czuje, że musi ustać na nogach i działać”.

Lowen, widząc swoich pacjentów broniących się z całych sił przed upadkiem, o ich lęk obwiniał zachodnią kulturę, która nie tylko oddzieliła umysł od ciała, ale także nauczyła nas, że trzeba ciągle piąć się w górę i traktować każde niepowodzenie jako dowód słabości. To właśnie ta nieustanna presja zdaniem Lowena może być przyczyną epidemii depresji – terapeuta wieszczył ją już ponad pół wieku temu. Tymczasem osunięcie się na kolana podczas terapii uświadamia, że nawet w chwili słabości możemy znaleźć oparcie. Pacjent uczy się czuć bezpiecznie w chwili kryzysu; uświadamia sobie, że porażka nie oznacza końca świata, że nie każdy upadek grozi śmiercią.

Ale wbrew pozorom to nie przezwyciężenie lęku było największą wartością ćwiczenia. Najważniejsze – tak samo jak w wielu innych Lowenowskich ćwiczeniach – było „ugruntowanie”. To kolejne z podstawowych pojęć bioenergetyki oznaczało zarówno metaforyczne, jak i całkiem realne poczucie kontaktu z własnym ciałem („wrażeń z brzucha”), ziemią, na której stoimy, i rzeczywistością, w której żyjemy. Odkrycie stóp było dla Lowena tym samym, co dla Reicha odkrycie oddechu. Ćwiczenia uziemiające obok oddechowych stały się podstawą bioenergetyki. „Osoba ugruntowana ma poczucie mocnego oparcia w podłożu, więc może śmiało po nim iść w wybranym przez siebie kierunku – pisał Lowen w Depresji i ciele. – Człowiek ugruntowany nie opiera się w swoim postępowaniu na iluzjach. Obchodzi się bez nich”. Lowen porównywał ugruntowanie ludzkiego ciała do uziemienia obwodu elektrycznego, bo w jednym i drugim przypadku chodziło o bezpieczne rozładowanie nagromadzonej energii. Podczas pierwszego spotkania z pacjentem oceniał na oko jego poziom ugruntowania: sztywne kolana, zgarbione plecy albo płaskostopie świadczyły o zupełnym braku. W takim wypadku praca terapeutyczna zaczynała się właśnie od ćwiczeń ugruntowujących. Dopiero stojąc miękko, na lekko ugiętych nogach – dowodził terapeuta – możemy poczuć się bezpiecznie, złapać kontakt z ziemią i życiem.

Narcyz to ja?

Chociaż Lowen nie mógł się pochwalić potężną posturą, o jego żelaznym uścisku dłoni krążyły legendy. Podobnie jak o jego apodyktyczności, mimo że podczas terapii umiał też być łagodny i ciepły. Potrafił stworzyć wyjątkową atmosferę intymności: na prowadzonych przez niego sesjach (także tych grupowych) dorośli ludzie szlochali jak niemowlęta; bywało, że wołali matkę – tak samo, jak to robili, gdy mieli rok czy dwa.

Przez całe życie traktował siebie – swoje ciało, emocje, umysł – jako laboratorium, dzięki któremu mógł rozwijać własną metodę terapii. Kiedy uznał, że jego problemem jest rys narcystyczny, zgłębił temat na tyle dokładnie, że napisał o tym książkę. Zresztą, jak wspominał jego syn, Frederick, do końca życia tropił w sobie najdrobniejsze okruchy narcyzmu i próbował je przezwyciężać, uznając za przejaw dominacji umysłu nad ciałem (jak to lubił mówić: wyższości ego nad sercem).

Ubolewał, że dziedzina, w której pracuje, nie jest w tradycyjny sposób weryfikowalna naukowo: pracując na emocjach, nie można do końca przewidzieć albo zmierzyć efektów, wyprowadzić ogólnych wzorów. Jednocześnie krytykował podejście, popularne także wśród psychologów i psychoterapeutów, według którego liczy się tylko to, co mierzalne i policzalne. Za Wilhelmem Reichem mówił o energii, która nas napędza, jeśli tylko nauczymy się ją uwalniać. Powtarzał – i to stwierdzenie znajdziemy chyba w każdej z jego książek – że ciało pozbawione duchowości niczym nie będzie się różniło od maszyny.

Do końca życia nie był w stanie w pełni uporać się ze swoją relacją z matką. Czuł się przez nią głęboko zraniony, ale też umiał jej współczuć. Widział w sobie tę samą potrzebę kontroli, która tak boleśnie naznaczyła jej życie. „Psychoterapeuta pomaga ludziom, bo jest w nim żal, że nie był w stanie pomóc swoim rodzicom” – powiedział kiedyś. Jego żal widocznie musiał być ogromny, ponieważ sesje bioenergetyczne, które przecież wyczerpywały zarówno psychicznie, jak i fizycznie, prowadził prawie do końca życia. Napisał 14 książek, a w swojej klinice bioenergetycznej (co obliczył syn już po jego śmierci) spędził łącznie ponad 100 tys. godzin. Był świadkiem nie tylko rozkwitu nurtów terapeutycznych pracy z ciałem (w Polsce wprowadzali je młodzi wówczas psycholodzy z kręgu Laboratorium Psychoedukacji, m.in. Wojciech Eichelberger czy Jacek Santorski, który wydawał po polsku książki Lowena), lecz także odwrotu od nich, kiedy w latach 90. ubiegłego wieku zrobiło się głośno o nadużyciach, również seksualnych, jakich dopuszczali się terapeuci w swoich gabinetach.

Do końca życia zachował jasność myśli oraz niewiarygodną wręcz pamięć. I poczucie humoru. Będąc już dobrze po osiemdziesiątce, żartował w wywiadzie telewizyjnym, że po 46 latach zgłębiania relacji ciało–umysł wreszcie zaczyna coś z niej rozumieć.

W wieku 95 lat przeszedł zawał serca (przewidywał go wiele lat wcześniej, analizując swoje ciało i „pancerz” swojego charakteru) i dopiero wtedy zdecydował się zrezygnować z prowadzenia terapii. Zmarł trzy lata później, w 2008 r., na samym początku kolejnej, wznoszącej się zresztą do dziś, fali popularności terapii opartych na pracy z ciałem. Zapytany niedługo przed śmiercią, co się najbardziej liczy w życiu, odpowiedział momentalnie, bez sekundy namysłu: „Radość płynąca z ciała”.

Czytaj również:

(Dr)żyj
i
zdjęcie: Charlota Blunarova/Unsplash
Promienne zdrowie

(Dr)żyj

Rozmowa z Krzysztofem Karaudą
Maria Hawranek

Pozwólmy, by ciało samo decydowało, jak rozładować napięcie. Drżenia i wibracje to naturalny sposób na odzyskanie równowagi po stresowej sytuacji – mówi trener metody TRE Krzysztof Karauda w rozmowie z Marią Hawranek.

Wszelkie emocje przeżywamy w ciele, również lęk. Zastygamy w bezruchu, spinamy mięśnie. Aby się na nowo wyregulować, zwierzęta po silnie stresogennej, zagrażającej życiu sytuacji wpadają w dygot. Małe dzieci też tak robią, można powiedzieć, że po prostu otrząsają się ze strachu. Te naturalne odruchy naszego ciała stały się podstawą techniki terapeutycznej TRE, która pomaga uwolnić się od stresu.

Czytaj dalej