Dom otwarty, dom wędrowny
i
ilustracja: Joanna Grochocka
Marzenia o lepszym świecie

Dom otwarty, dom wędrowny

Paulina Wilk
Czyta się 16 minut

Może nie mieć ścian, a wibrować życiem. Albo odwrotnie – solidnymi murami chronić letarg. Jak mieszkają najubożsi z ubogich? I jak to jest nie mieć swojego miejsca na ziemi?

Jest maleńki i nagi. Dopiero uczy się raczkować. Stawia dłonie na chodniku wyłożonym brunatną kostką. Za rączkami przesuwają się drobne kolana i uda w kolorze ciemnego miodu. Połyskuje jasny naskórek na stopach. I metalowa bransoletka wciśnięta na kostkę zgodnie z hinduskim zwyczajem. Chłopiec chwiejnie zbliża się do oddalonego o metr celu wędrówki – leżącej na krawężniku zgniecionej plastikowej butelki po wodzie. Za chwilę stanie się ona jego zabawką. Jedyną rozrywką w zasięgu, jedynym w ogóle przedmiotem, który może wziąć do rączki, wepchnąć do buzi. Siada. Próbuje pogryźć spód butelki, ale ten jest zbyt pękaty, nie mieści się w jego małych ustach. Przesuwa ją więc, odwraca i teraz wpycha do ust szyjkę. Lekko ją podgryza bezzębnymi dziąsłami. Przez chwilę jest tym doznaniem pochłonięty. Wokół ryczy olbrzymi, niewybaczający Bombaj.

Żyje tu ponad 20 mln ludzi, na każdego spada w tym miejscu odpowiedzialność za własne przetrwanie. Dzieci nie stanowią wyjątku. Przywykliśmy sądzić, że miasta są bezpieczniejsze, przyjaźniejsze dla człowieka niż przestrzenie dzikiej przyrody. Istnieją jednak metropolie takie jak ta: drapieżne, wiecznie głodne, pochłonięte polowaniem na zasoby i pieniądze, na innych. W stłoczeniu żaden dramat nie urasta do rangi tak wielkiej, by budzić czyjeś wzruszenie. Za dużo tu cierpienia, zbyt wiele form niedostatku i rozpaczy, ale też zbyt wiele zwycięstw nad beznadzieją. Ludzie jakoś sobie radzą, co dzień dokonując niemożliwego. Nie rozpaczają ani nie świętują. Miliony katastrof są o włos, a jednak się nie wydarzają. Może dlatego mały chłopiec zaciskający dziąsła na butelce nikogo nie dziwi, nie niepokoi. Poza mną nikt nawet na niego nie patrzy.

W ryku samochodów, gorących kłębach ropnych spalin buchających ze starych silników utonąłby każdy płacz czy błaganie. Obojętność, z jaką po chodniku przemykają stopy w zdeptanych gumowych ćappalach, jest rutynowa, ale wynika także z doświadczenia. Owo miejskie cielsko to mega­dom. Nie martwi się o ludzi raz połkniętych i przechowywanych w jego wnętrzu. Karmi ich rozmaitymi resztkami i zbyt częstymi złudnymi marzeniami, każdemu rzuca jakąś jałmużnę, cień szansy – ciężką pracę za garść rupii, wygrzebane w śmietniku szkło i plastik na sprzedaż, porcję niezjedzonego ryżu z restauracji albo przepocony banknot wyciągnięty z kieszeni jakiegoś obcokrajowca, który uległ błagalnym prośbom wyrażanym bez słowa, lecz do skutku. Gest złożonej w koszyczek dłoni zawisającej w powietrzu i czasem dotykającej ust jest zrozumiały we wszystkich językach świata. Litości. Pomocy. Jeść. Można spełnić prośbę, można odwrócić wzrok albo też bez słowa uszanować cierpienie i przeprosić – wystarczy przytknąć swoją wyprostowaną dłoń do środka czoła. Wybacz. Nie mogę pomóc. Dostrzegam twój ból.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

To pozwala pójść dalej bez naruszenia godności. Z nadzieją, że miasto zadośćuczyni naszej niemocy. Może żebrzącemu pomoże ktoś inny, podsunie mu bilet na jeszcze jeden dzień życia. Może zbawca będzie przechodził tędy już za chwilę.

Mały chłopiec nie płacze, o nic nie prosi, nie ma w nim niepokoju. Jest u siebie. Mieszka na tym chodniku, w tym nie-miejscu pozbawionym znacznika, ścian, przedmiotów. Żyje tu w tej chwili, dzisiaj. I może przez jeszcze kilka dni swojego na razie krótkiego istnienia. A może oboje zostaną na dłużej?

Kilka metrów dalej leży mama. Śpi pod ścianą budynku, poblakłą od monsunowych ulew, oplutą krwistoczerwonymi plwocinami przez mężczyzn żujących tytoniowy paan. Twarz zasłoniła krańcem taniego poliestrowego sari. To jedyna tarcza, która chroni ją przed palącym słońcem, skłębionym miastem, ludzkim wzrokiem. Jak udało się jej tu zasnąć? Tu, przy ruchliwej ulicy, którą nieustannie suną hałaśliwe i wypluwające czarne kłęby auta, toczą się wozy i wózki wyładowane worami z juty, bambusowymi żerdziami albo śmieciami, ciągnięte albo pchane przez pokrzykujących na siebie mężczyzn. Tu, w strumieniu klaksonów płynących ze zwinnych skuterów i motorów, z trąbek zatkniętych na kierownicach riksz. Tu, czyli byle gdzie, przy pierwszym lepszym skrzyżowaniu uliczek, na wolnym kawałku chodnika. Bez ścian, bez łóżka, bez jednego przedmiotu. Ona i malec są tu sami, w przestrzeni niczyjej, przejściowej. Nie mają niczego poza sobą i miejscem, którego chwilowo nikt im nie odmawia. Czy to już dom?

Atrybuty stałości

Ci, którzy się zdeklarowali i wybrali sobie adres, zaczynają gromadzić atrybuty stałości. Wyjmują z chodnika gdzie indziej kilka płyt, układają z nich palenisko. W mieście zawsze można wygrzebać kawałki drewna, stare gazety, tektury albo kupić na targu trochę węgla. Skądś wzięły się również aluminiowe garnki na wodę, na ryż, patelnia do podsmażania cebuli. Bez cebuli nie ma posiłków. Gdy przychodzi inflacja, w pierwszej kolejności drożeje cebula. Najpierw cierpią najubożsi. Podwyżki cen to jedyne, na co nie muszą czekać, w tej jednej sprawie mają pierwszeństwo.

Na sznurku suszą się barwne bezkształtne kawałki materiału, które ledwie przypominają ubrania. Pomiędzy biegnącym wzdłuż chodnika murem a gałęzią drzewa udało się rozpiąć kawał grubej folii. Jest kuchnia, są dach i suszarnia. Funkcję pralni i łazienki pełni miejska pompa – stoi tylko 200 m stąd i jest wiecznie okupowana. Rano przez kąpiących się starannie, z rytualnym namaszczeniem mężczyzn, matki myjące skulone pod zimnymi strumieniami dzieci, przez dziewczynki nalewające wodę do wiader, które niosą potem mamom – woda przyda się na herbatę, do gotowania i spryskiwania nią chodnika, żeby kurz nie wzbijał się, drażniąc nozdrza, wchodząc we włosy i w oczy. Pompa to miejsce spotkań i rozmów, punkt informacji i porad dla tych rozproszonych nomadów niemających już swojej wsi, żadnego targu ani drzewa, w którego cieniu mogliby przystawać, żeby w codziennej wymianie plotek i mądrości pielęgnować poczucie wspólnoty, zadomowienia.

Śpi się na gołym chodniku, na kawałku tkaniny albo na słomianej macie. Tu się je, odpoczywa, bawi z dziećmi. Tu wybuchają rodzinne awantury, tu dochodzi do scen czułości. Tu się zszywa naderwany rękaw i odpoczywa po wycieńczającej i marnie płatnej pracy. Na ogół zbyt krótko. Sen ubogich jest kruchy – przychodzi późno, gdy miasto zaczyna cichnąć, a kończy się wcześnie, długo przed tym, zanim zbudzą się ci, których stać na zakup usług tak prostych, jak ciągnięcie rikszy, parzenie herbaty, tłuczenie kamieni.

Dla wielu przechodniów to chodnikowe miejsce niczyje, tylko korytarz, którym przesuwają się od sprawy do sprawy, na koniec dnia wracając pod własny adres. Dla miejskich koczowników to jednak dom. Niemetaforyczny i często trwalszy, niżby chcieli. A także droższy, niżby się spodziewali. Żeby na tym chodniku być, trzeba się opłacić. Policjantowi, właścicielowi kamienicy, do której przylega, albo jakiemuś watażce nasłanemu przez samozwańczego władcę dzielnicy lub ulicy. Żadna przestrzeń nie jest naprawdę niczyja. Legalnie czy nie ktoś rości sobie prawa do każdego skrawka. Nawet zamiatacze ulic wiedzą, które rynsztoki są ich, a zbieracze śmieci podzielili między siebie zwały odpadków, z których skrupulatnie wysupłują wszystko, za co ktoś gdzieś zechce im zapłacić.

Z ludźmi żyją zwierzęta. Przywiązane do słupka kozy. Psy nocą zwinięte w kłębek na łachach chłodnego piachu, za dnia rozciąg­nięte na środku chodnika. Wszystkie takie same – jakby z jednej matki. Różnią się tylko bliznami na pyskach i wzorkiem na krawędziach obszarpanych uszu. Widywałam uliczne kurniki i namiastki obór – żywy inwentarz skonfundowany nowymi okolicznościami i nie mniej nimi przytłoczony niż ludzcy właściciele. Nagły transfer wiejskiego życia w miejską scenerię budzi reakcję obronną: powtarzalność zwyczajów pielęg­nowaną tak długo, jak tylko się da.

Niewidzialni

Nawet na ulicy ma się marzenia. Choćby o awansie do siedzib bardziej stałych, dających lepsze schronienie przed brutalnością miasta czy wyrokami natury, takimi jak wichury i monsunowe ulewy. Ci, którzy jeszcze niedawno zamieszkiwali szczelinę między dwoma budynkami, dokądś odeszli. Jeśli im się powiodło, dołączyli do krewnych w nieformalnej i oficjalnie nieistniejącej na mapie miasta osadzie, dla której do dziś nie znaleźliśmy nazwy godniejszej niż slums. Tam jest tłoczno i też biednie, ale życie nabiera kształtu, struktury. Dom kleci się z drewna, znalezionych gdzieś płyt, pokrywa łatanymi kawałkami blachy. I można żyć, podciągnąć prąd, wstawić łóżko, stolik, telewizor, surfować w mobilnym Internecie. Żadne slumsy nie są bezkrólewiem, zawsze jest jakiś ciemny lord i jego mafiosi, którzy skrupulatnie ściągają czynsze i opłaty za wszystko, co do przetrwania niezbędne. Wydają zgody albo je cofają. Udzielają pożyczek, na których spłacenie ktoś inny udziela biedakom kolejnych kredytów. Pragnienie posiadania przyczółku zmusza do budowania piramidy strachu. Im bliżej do poczucia bycia w domu, tym drożej i groźniej, bo więcej jest do stracenia. A bywa tak, że jeden niezapłacony czynsz oznacza brutalną eksmisję. Jeśli nie przez miejscowe gangi, to przez władze, które zjawiają się w sojuszu z deweloperem planującym właśnie tu swoją pilną inwestycję w apartamenty dla klasy średniej. W środku nocy przyjeżdża buldożer. Stalowa łycha maszyny niszczy rachityczne konstrukcje, w których jeszcze przed chwilą bawiły się dzieci, dogotowywały warzywa i śniły się sny. W gruzach leżą rozpacz, bezsilność. Znów idzie się na bruk.

Są tacy, którym się szczęści – wychodzą z tej zaklętej pętli do świata domków murowanych, zamieszkiwanych z rodziną tak długo, że czas zabezpiecza ich poprzez zasiedzenie. Z takiego slumsu – starszego, lepiej udowadniającego swoją permanentność, obrośniętego ważnymi dla miasta i bogaczy usługami – trudniej kogoś przepędzić. Takie zaklęte w prawnym niebycie rewiry – w innych częściach świata nazywane fawelami albo pueblos jóvenes – mają swoją definicję urbanistyczną: to dzielnice prekarne. Na całym świecie w miastach przybywa ludzi mieszkających właśnie w nich. W strefach nielegalnych, nieobjętych miejskimi usługami, nieistniejących dla władz. Tu nie docierają autobusy, lekarze, listonosze, emerytury ani nauczyciele. Coraz więcej osób staje się więc niewidzialnych. Nie istnieją dla statystyk, dla prawa i innych ludzi. Za dwie, trzy dekady to oni – niechciani, niepoliczeni przybysze – będą miejską większością. Wszystkie trendy przyszłości są po ich stronie.

Ta zamaskowywana staraniami bezdomność, globalne zjawisko wypędzania ludzi z ich małych, lokalnych tożsamości ku miejskiemu niebytowi i anonimowości jest nową normalnością. Dubravka Ugrešić, emigrantka zmuszona opuścić ojczystą Chorwację po rozpadzie Jugosławii, na określenie nadchodzącego świata pełnego koczowników używa tytułu dawnego czechosłowackiego serialu dla dzieci: Nikogo nie ma w domu. Niemożność bycia u siebie, spędzenia życia w domu rodzinnym, przejęcia go po przodkach albo zakorzenienia w nowym miejscu to obraz pauperyzacji i migracji na skalę planetarną. Najczęściej i najdalej nie wypędza marzenie o lepszym życiu, ale instynkt przetrwania wobec ubóstwa i głodu. Dom raz utracony – jak pisała Ugrešić w esejach z czasów swojej amerykańskiej tułaczki – pozostaje w przeżyciu tam, gdzie go pozostawiliśmy i natychmiast ulega fikcjonalizacji. Zamrożony we wspomnieniach, poddawany idealizacji, nijak ma się do dawnej prawdy, nijak także do nowej trajektorii losu, po której porusza się nomada. Ten mechanizm działa podobnie, czy się jest europejską intelektualistką wygnaną z ojczyzny na skutek nagonki, czy indyjskim rolnikiem, któremu śmierć głodowa zajrzała w oczy. Od tej pory ma się już życie pęknięte.

Co właściwie sprawia, że o jakimś miejscu możemy powiedzieć: „Oto mój dom”? Jaka materialna forma i jaka alchemia uczuć oraz identyfikacji muszą się spotkać, by było to coś więcej niż przestrzeń do spędzania czasu, trzymania przedmiotów? Odpowiedź musi zależeć od dramatyzmu ludzkiego położenia. Maleńki indyjski chłopczyk z butelką w ustach był tam, gdzie mama – w esencjonalnej relacji z jedyną osobą, od której zależało jego istnienie, z całym wszechświatem potrzeb i pragnień, jaki stanowi figura matki. Miejsce nie miało znaczenia, dlatego instynkt nie pozwalał mu oddalić się od śpiącej karmicielki, raczkował wokół niej jak wierny satelita.

A co, jeśli nie ma nawet mamy?

Wyżej i niżej

Zamiast niej był telewizor. Stary model z dużym kineskopem. Obraz śnieżył i przeskakiwał, ale pudło dudniło nieustannie, choć żadna z dziewcząt na nie nie patrzyła. Ustawiły się w rządku przed chatą, wszystkie cztery, od najmłodszej do najstarszej. Oparły o zbitą z desek ścianę, pełną szpar pozwalających zajrzeć do ponurego i dusznego wnętrza. Na zewnątrz był suchy, upalny dzień. Pył z sypkich zboczy unosił się w powietrzu, może pchał go wiatr idący do Andów od Pacyfiku, oceanu, którego stąd – mimo wysokości – nie sposób było dostrzec. Właściciele najdroższych dzielnic peruwiańskiej Limy w ostatnich latach zadbali o to, by zmonopolizować horyzont. Teraz już tylko z ich domów, rozległych apartamentów ustawionych w kilkunastopiętrowe wieże, można się napatrzeć na spokojne wody tonące o zmierzchu w odcieniach różu i pomarańczu. Tu, gdzie stoi­my, ocean i wolną przestrzeń można sobie wyłącznie wyobrażać. Z jednej strony perspektywę zamykają czubki gór – jesteśmy na stromym zboczu, zaledwie 100 m od szczytu. Z drugiej rozciąga się panorama miasta gęsto utkanego domkami, a daleko wysokościowcami, siatką dróg i placów – nie ma miejsca na zieleń, koryto wysychającej od lat rzeki majaczy w oddali jak zrzucona przez gigantycznego węża skóra, pomarszczona, wypalana nieustępliwym słońcem. Beton i bury beż aż po wzgórza na przeciwległym skraju tego olbrzymiego miasta. Ze szczytów gór wyrastają anteny łączące Limę z kosmosem i krążącymi na orbicie nośnikami informacji. Nigdy jeszcze ludzkość nie umiała tak precyzyjnie określić miejsca pobytu swoich mieszkańców. Wiadomo, gdzie znajdują się geograficznie, ale jak zmierzyć ich poczucie przynależności i pewność, że są u siebie?

Dziewczyny patrzą na mnie trochę skrępowane, ale nakłaniane przez sąsiadkę zaczynają opowiadać. Mama zostawiła je kilka lat temu, odeszła do kochanka, mieszkają tu same. Mają to, co widać. Siebie nawzajem. No i tego puchatego szczeniaka. Zaglądam do wnętrza domu. Na surowej wylewce nie ma dywanu, na środku jednoizbowej chaty duże drewniane łóżko, brudny materac, skłębione kołdry i koce. Śpią na nim razem. Telewizor działa, więc jest tu prąd, ale nie dostrzegam nawet gołej żarówki. Nic więcej. Żadnej kuchni, szafy na ubrania. Suszarnia jest wspólna dla wielu domostw, na zewnątrz. Blaszany wychodek też. Wodę trzeba wnosić, wspinając się po stromych schodach, idąc od hydrantów w niższych partiach dzielnicy. Schody wymalowane są na niebiesko. To znak jednej z lokalnych partii – zostawiony po to, by mieszkańcy nie zapomnieli, komu je zawdzięczają. Za wierne głosy można tu otrzymać łącza elektryczne, pompy, a nawet boiska i skwery. Ci, którzy mieszkają niżej, już to wszystko mają. I żyją w domach z cegieł. Jednak taka przyszłość pnie się wzwyż powoli. Im wyższe partie zboczy, tym większa desperacja. Tu zahaczają się najpóźniejsi z przybyszów – wytrwali górale z andyjskich wiosek. Biorą, co zostało: najtrudniejsze lokalizacje, nieucywilizowane, nawet nieutwardzone. Skalne zbocze sypie się spod butów. Chatki na piasku.

To, że da się tu żyć, jest w jakimś stopniu zasługą przepisów, które sprawiają, że byle szałas już po upływie doby daje wstępne prawo do zajmowania ogrodzonego terenu. A to niemało – kamień węgielny przyszłego bycia u siebie, pewność adresu, która zachęca do inwestowania, obudowania swojego losu oznakami trwałości. Ci, którzy 20 lat temu mieli szałas, potem zmieniony w drewnianą chałupę, dziś żyją w trzypiętrowych murowanych domach. Dwa, trzy pokolenia w tym samym miejscu. Zamiast prywatnych busów przemierzających sypkie zbocza po latach są już utwardzone drogi i miejskie autobusy, a za nimi przyjechały śmieciarki – namacalny dowód, że władze przyjęły istnienie tej dzielnicy do wiadomości, więcej: podjęły się opieki nad nią.

Dla czterech sióstr to jednak pieśń przyszłości, być może nigdy nieosiągalnej. Ich jedyną opiekunką jest sąsiadka, która zaczęła je karmić, ubierać i zapraszać do maleńkiego sklepiku, który prowadzi kilkadziesiąt kroków od ich chaty. Sama ma dwoje małych dzieci, ale też dwuizbowy dom – świeżo zbity z desek na solidnej pod­murówce. W sklepiku podstawowe produkty: jajka, lizaki, żyletki, zeszyty, ołówki dla dzieciaków z okolicy. Ojciec dziewczynek jeździ taksówką zafundowaną mu przez kościelną organizację pomocową, lecz w domu pojawia się rzadko, pieniądze przywozi jeszcze rzadziej.

Dokąd można odejść z takiego domu – z opuszczonej przestrzeni bez światła, bez miłości? Czy któraś z dziewcząt kiedykolwiek zjedzie do centrum miasta, zobaczy dawne kolonialne hacjendy i wyrastające w ich miejscu modne kluby oraz restauracje? Czy ich przywykłe do pyłu i kurzu stopy staną na sowicie podlewanych trawnikach wokół centrum handlowego spektakularnie wmontowanego w nadoceaniczne zbocze w dzielnicy Miraflores? Może jedna z nich odwiedzi tamtejsze domy w roli sprzątaczki, może zaopiekuje się którymś ze starszych bogaczy wywożonych na promenadę na wózkach inwalidzkich przez opiekunki w białych uniformach. Staruszkowie patrzą na ocean, na rasowe psy bawiące się na zaprojektowanych specjalnie wybiegach albo na skejtów robiących triki na deskorolkach. Do której z odległych barrios tego rozległego miasta wracają usługujące im opiekunki, pomywaczki i kucharki? Czy do ich domów docierają autobusy i kanalizacja? Ile stopni muszą pokonać, zanim otworzą drzwi do izby, która z łatwością mieści ich skromny stan posiadania? Lima to niesprawiedliwe miasto, dosłownie odwrócone plecami do krzywdy. Zwrócone ku oceanowi, do którego dążą wszystkie arterie i ku któremu płyną inwestycje. Nigdy nie ogląda się na zbocza oraz ich niedostatki. A mimo to czuć tam napierającą od strony gór presję – nieustające drżenie marzeń i determinacji. Kolejne ubogie dzielnice ros­ną w siłę, zmieniają się w centra produkcji, których PKB przebija ponoć wyniki niektórych krajów europejskich. Ci sami ludzie, którzy zaczynali w szałasach, zmieniają się w potentatów. Jednak z tym większą obojętnością zapominają o innych będących na autostradzie do nieba wciąż daleko za nimi.

Czekanie, cisza…

W mieście – choćby najdotkliwszym i ubogim – nie ma wiele miejsca na beznadzieję. Ambicje tłoczą się, jeden ciągnie w górę drugiego rywalizacją albo koniecznością. Los nie jest statyczny, ulega naporowi oczekiwań i staraniom o poprawę. Ale głęboko w lądowym wnętrzu Kenii, tuż przy granicy z rezerwatem Masai Mara cztery lepianki chylą się ku ziemi. Ich okna to dziury wydrążone w glinie, jest i otwór w krytym strzechą dachu – niegdyś jedyne ujście dla gryzącego dymu z paleniska zajmującego centralne miejsce tego okrąg­łego domu. Poza dwoma garnkami, łyżką i małą lampką naftową nie ma tu niczego. Zupełnie niczego. Mężczyźni dawno poszli na wypas bydła. Wrócą, kiedy wrócą. W chatkach zostały kobiety, kilkoro dzieci w zbyt obszernych amerykańskich T-shirtach z darów. Niewidząca już samotna staruszka chwyta moją dłoń i ciągnie do środka. Mija chwila, nim przywyknę do mroku. Widoku tej przyćmionej pustki nie zapomnę nigdy. Dom bez zawartości. Czym są ściany pozbawione obecności? Czy można powiedzieć, że to dom, skoro nic w nim nie ma? Jest dach, lecz nie chroni rodzinnych relacji, nie ma komu zapewniać intymności, bezpieczeństwa. Są ściany, które oddzielają tylko od ciągnącej się kilometrami pustki. I piec wygaszony od dawna. Nie ma czego na nim ugotować. Nie ma jedzenia, nie ma pomocy ani wieści o tym, kiedy mog­łaby nadejść. Gołe klepisko, czekanie, cisza. A w słońcu na zewnątrz poważne, nieuśmiechnięte twarze dzieci, które na nic nie liczą. I nie zamierzają donikąd odejść.

Nomadzi

Dom człowieka ubogiego w skrajnych przypadkach staje się nagą tożsamością. Taką, którą można zabrać ze sobą, dokądkolwiek los rzuci. Albo taką, która nie pozwoli drgnąć z miejsca, nawet jeśli ruch oznaczałby ratunek. Bieda wędruje sprzecznymi drogami – niektórych z domów wypędza, innych na nie skazuje. Jednych i drugich okrada z wyboru. Bo choć dom kojarzy się nam z czymś danym, określonym w chwili przyjścia na świat, to szybko staje się adresem aspiracji i synonimem zmiany dającej lepsze jutro. Prag­niemy przenosin do szczęśliwszej lokalizacji, choć na końcu tej wędrówki zwykle jest wyobrażenie o dotarciu do miejsca, w którym uda się osiąść, nie marząc już o niczym więcej. Dla nomadów opisywanych przez Ugrešić dom jest miejscem nagle pochłoniętym przez rozpadlinę powstałą w wyniku jakiegoś dramatycznego zdarzenia, własnego trzęsienia ziemi. Kto dom raz utraci, już zawsze będzie wędrować z nadzieją na odnalezienie go w niezmienionym kształcie, bez szans na spełnienie tej fantazji.

Jednocześnie to właśnie koczowniczy los uczy znajdować dom, gdziekolwiek się jest, a raczej wszędzie zabierać go ze sobą i odtwarzać na każdym z przystanków. Chcemy czy nie, w zmieniającej się teraźniejszości, w której żadna ulica i żadna aplikacja w telefonie nie wygląda tak jak jeszcze chwilę temu, wszyscy stajemy się nomadami.

ilustracja: Joanna Grochocka
ilustracja: Joanna Grochocka

Czytaj również:

Czas czułości
i
zdjęcie: Mario Poje
Marzenia o lepszym świecie

Czas czułości

Rozmowa z Ece Temelkuran
Paulina Wilk

Ece Temelkuran wierzy, że na mowę nienawiści i agresję trzeba odpowiadać dobrem. Czy taka polityka jest możliwa? O sile języka i wyobraźni z turecką pisarką, dziennikarką i publicystką rozmawia Paulina Wilk.

Ma 48 lat. Jest jedną z najczęściej czytanych i najbardziej wpływowych komentatorek w Turcji, choć od pięciu lat mieszka poza ojczyzną. Była jedną z pierwszych badaczek nowej fali faszyzmu i powrotu reżimów w Europie i na Bliskim Wschodzie. Dziś należy do grona cenionych lewicowych intelektualistów poszukujących nowych dróg dla polityki w przyszłości. Mieszka w Zagrzebiu. W Polsce ukazały się dotąd jej książki Turcja. Obłęd i melancholia, Taniec w rytmie rewolucji oraz Odgłosy rosnących bananów. Na świecie premierę miało niedawno jej nowe dzieło Together, w którym przedstawia 10 sposobów na to, jak tworzyć lepszy świat za pomocą czułych słów.

Czytaj dalej