Dewitalizacja
i
"Widok na Amsterdam z domami przy kanale Herengracht i starej śluzie Haarlemmersluis", Jan van der Heyden, 1670 r. Źródło: Rijksmuseum
Przemyślenia

Dewitalizacja

Piotr Stankiewicz
Czyta się 4 minuty

O „naturze” i „zgodności z naturą” można myśleć różnie. Ortodoksyjni stoicy starożytności uważali, że „żyj zgodnie z naturą” to w zasadzie kompletna etyka, która odpowiada na wszystkie pytania. Jak pewnie wiecie, uważam, że w XXI w. to jest dość naiwne podejście, bo nie do końca wiadomo, czym ta „natura” tak naprawdę jest, co to miałoby znaczyć i co z tego wynikać.

W jednym wszakże nie ma wątpliwości – bo zgodnym głosem mówią badania naukowe, reformowany stoicyzm, nowoczesna urbanistyka, ale też psychologia, która przypomina, że kontakt z żywą, niezniszczoną przyrodą jest potężnym środkiem zapobiegawczym dla naszej psychiki, podmywanej absurdami współczesnego życia, szczególnie w ostatnim roku. Przyroda, kontakt z nią, zachowanie i ochrona jej – są dobre. Zakładam, że Czytelników i Czytelniczek „Przekroju” nie muszę do tego specjalnie przekonywać.

W tym też kontekście trudno nie być sceptycznym wobec zjawiska „rewitalizacji”. Tym, którzy o nim nie słyszeli, przypomnę (oraz zazdroszczę!). Rewitalizacja to przebudowa i ogólna reorganizacja jakiegoś miejsca czy terenu tak, żeby lepiej służył ludziom, żeby dało się lepiej z niego korzystać. Nazwa pochodzi oczywiście z łaciny – vita to życie. Chodzi więc dosłownie o „przywrócenie do życia”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Tyle w teorii. Bo w praktyce rewitalizacja polskich miast i miasteczek polega bardzo często na wycinaniu drzew, likwidacji zieleni i betonowaniu, baumowaniu wszystkiego, co się da. Polecam tutaj książkę Betonoza Jana Mencwela, ale nie tylko ją. To jest temat rzeka (rzeka oczywiście uregulowana, z wybetonowanymi brzegami), istnieje już mnóstwo artykułów i stron w Internecie pokazujących, jak fatalnie rewitalizacja wpływa na polskie miasta. Ostatnio najlepszym tego przykładem była kuriozalna wręcz sytuacja w Kutnie, gdzie na rynku miejskim zbudowano nadziemno-podziemny… parking samochodowy, a sam rynek (czy właściwie to, co z niego zostało) umieszczono na jego dachu. Serio. Proszę wpisać w wyszukiwarkę: „Kutno rynek parking”. Ale ostrzegam, pękają oczy. Jak to trafnie skomentował Paweł Mrozek, „parking jest po to, żeby przyjechać gdzieś. Jeśli to »gdzieś« zamieniamy w parking, likwidujemy cel przyjazdu. Na tym placu nic się nie będzie działo, nikt tam nie będzie chodził”.

Dlatego właśnie proponuję, byśmy dostosowali język do rzeczywistości. Nie mówmy już o „rewitalizacji”. Ten proces nic przecież nie ożywia. On raczej usuwa życie. W miejsce zieleni, rozkwitu, przestrzeni na oddech wprowadza martwotę, beton spod linijki. I jeszcze odbywa się semantyczna przemoc na naszych uszach, bo każą nam to nazywać rewitalizacją. A przecież żadnego życia to nie przynosi. Dlatego mówmy raczej o „dewitalizacji”. Niech to określenie wejdzie do słowników i idzie w Polskę.

Dewitalizację polskich miast i miasteczek opisywano już szeroko (linki wyżej). I dopóki tematów miejskich się trzymamy, dopóty rozmowa ta ma kontekst głównie społeczno-historyczno-architektoniczny. Narracja jest tutaj oczywista. Jesteśmy społeczeństwem, które dopiero dwa–trzy pokolenia temu przeniosło się na dobre do miast i ciągle się w nich jeszcze nie zadomowiliśmy (ja np. ciągle się w nim czuję nieswojo). A przede wszystkim wciąż nie nauczyliśmy się, na czym polega miasto dobrze urządzone. Popełniamy błędy, które na Zachodzie popełniano kilka dekad temu. Wydaje się nam, że „miejsko” jest wtedy, kiedy jest dużo ulic, jeszcze więcej samochodów, kiedy wszystko jest wylane asfaltem, a drzewka są wycięte. Pełną głębię tego problemu widać jednak dopiero wtedy, kiedy spojrzymy w stronę terenów zielonych. Które też, niestety, podlegają dewitalizacji.

Śledziłem ostatnio kilka takich spraw i serce się kraje, bo dzikie czy półdzikie tereny, których jeszcze trochę zostało w naszym kraju i na naszej planecie, próbuje się dewitalizować za pomocą kostki bauma, latarni (nawet noc odbieramy przyrodzie!) czy wręcz wież widokowych dla miłośników ptaków (który miłośnik ptaków tego potrzebuje?). W jednej z dyskusji widziałem sformułowanie, że chodzi o to, żeby „zapuszczony obecnie teren przywrócić mieszkańcom, bo obecnie bardziej przypomina rezerwat niż park”. I to jest sedno sprawy! Widać tutaj, że mamy fundamentalny problem na poziomie aksjologii. Słowo „rezerwat” nie jest przecież negatywne! To właśnie dobrze, że coś jest dzikie, naturalne, niezniszczone. Takich miejsc nie należy ruszać, najlepsze, co można zrobić, to zostawić je w spokoju. Życie to nie kostka bauma. Wydawanie rodzimych czy unijnych milionów po to, żeby zniszczyć tereny jeszcze przez człowieka niezniszczone, jest absurdem, a nazywanie przeorania przyrody „inwestycją” czy „rewitalizacją” jest pomieszaniem pojęć.

Nie używajmy więc słowa „rewitalizacja”, bo to oszustwo semantyczne. Mówmy dewitalizacja. I nie róbmy jej więcej.

 

Czytaj również:

Zieleń za szybą
i
Basia M. na podstawie rysunku Johna Tenniela
Pogoda ducha

Zieleń za szybą

Kamila Dzika-Jurek

Być może to, co nazywamy dziś naturą, już wcale naturą nie jest? Przyjrzyjmy się zawiłym relacjom między miastem, lasem i nami samymi.

„Cóż to jest ta cała zieloność?” – pytała siebie Alicja z powieści Lewisa Carrolla, gdy śniąc znany wszystkim sen, obserwowała świat z odleg­łości swojej wydłużającej się nagle szyi. Carroll wydał powieść w czasach drugiej rewolucji przemysłowej, kiedy poczucie oddalania się od przyrody dopiero miało nadejść, jawiło się jeszcze jako sen. Co zatem dzisiaj może powiedzieć (wyśnić) człowiek czwartej rewolucji, epoki, w której szkło i plastik oddzielają go nie tylko od zieloności, ale także od innych ludzi?

Czytaj dalej