Cudowne lata?
i
"Portret dziewczynki w czerwonej sukience (Józefy Oderfeldówny)",1897 r., Józef Pankiewicz/Muzeum Narodowe w Kielcach
Opowieści

Cudowne lata?

Anna Rembowska
Czyta się 15 minut

Przyzwyczajeni jesteśmy do postrzegania dzieci jako postaci centralnych i wybrańców naszej zorientowanej na przyszłość kultury i narracji społecznej. Wielu dorosłych ludzi mierzy sensowność swojego życia i poczucie spełnienia, wiążąc sukces ze swoimi dziećmi: zarówno z ich dobrostanem psychicznym, jak i powodzeniem, jakim cieszą się one po wejściu w dorosłe życie. Również w domenie, która tak silnie opanowała naszą codzienność – konsumpcji – dzieci, jako istotni i podmiotowo traktowani jej uczestnicy, zyskują coraz większą liczebność: rynek produktów i usług zaspokajających ich potrzeby, a także ambicje i wizje rodziców z roku na rok rośnie, rozwijając się tak dynamicznie, jak mało która gałąź światowego biznesu.

Od ponad 50 lat główny nurt badań nad dzieciństwem od urodzenia uznaje dziecko za świadomy podmiot. Pogląd ten w cieszącym się coraz większą popularnością na świecie podejściu pedagogicznym podkreślał m.in. zmarły w zeszłym roku duński psycholog i terapeuta Jesper Juul, przekonując, że od samego zarania swojego istnienia dzieci są pełnoprawnymi, posiadającymi zdolność komunikowania się z otoczeniem i wyrażania swych potrzeb, kompetentnymi ludźmi: „Twierdząc, że dzieci są kompetentne, chcę powiedzieć, że mogą one nauczyć nas tego, co powinniśmy wiedzieć. Dzieci dają nam informację zwrotną, która umożliwia nam odzyskanie utraconych umiejętności i pomaga pozbyć się nieskutecznych, nieczułych i destrukcyjnych wzorców zachowania. Nawet dzieci nieumiejące jeszcze mówić porozumiewają się niewerbalnie i od urodzenia potrafią za pomocą dźwięków i gestów wyznaczać granice własnej integralności i odpowiedzialności, na przykład informować o głodzie i innych potrzebach, czy wyrażać sympatię i antypatię”. Zatem zaznaczony silnie w początkach XX w. przez Janusza Korczaka cel, by dzieciom oddać głos w ich własnej sprawie, można uznać za osiągnięty. Jednak nie zawsze tak było.

Niedawno na łamach „Przekroju” mogliśmy przeczytać artykuł (Dziecko też człowiek) opisujący ewoluującą przez stulecia historię stosunku kultury do dziecka jako osoby dopiero w pewnym momencie swojego życia „awansującej” na człowieka. Przytaczano w nim losy dzieci, które traktowane były, dosłownie, jako własność rodziców na równi z przedmiotami, łącznie z przyznaniem ich biologicznym stwórcom prawa do decydowania o ich życiu lub śmierci. Dzieci długo nie miały wstępu do świata dorosłych, nie miały też ich praw, dziś uważanych za prawa człowieka, traktowano je raczej utylitarnie: jak kapitał, siłę roboczą mającą zapewnić dobrobyt i ciągłość rodzinie, a w niektórych kulturach ich przydatność do życia oceniano tak, jak dziś w sortowniach odrzuca się niekształtne i niespełniające norm warzywa, nie dopuszczając ich do dalszej sprzedaży. O traktowaniu najmłodszych decydowała ich przynależność społeczna i kulturowa,

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Dziecko też człowiek
i
Pieter Bruegel starszy, "Zabawy dziecięce", 1560 r., Kunsthistorisches Museum w Wiedniu; zdjęcie: domena publiczna
Edukacja

Dziecko też człowiek

Andrzej Krajewski

Trzeba było kilku tysięcy lat, by w naszym kręgu kulturowym dostrzeżono, że dziecko nie jest przedmiotem. Nauka traktowania go humanitarnie trwa do dziś.

„Natura chce, żeby dzieci były dziećmi, zanim zostaną ludźmi” – pisał Jean-Jacques Rousseau w książce Emil, czyli o wychowaniu. Rousseau wprawdzie nie dostrzegał w dziecku człowieka, ale apelował do rodziców, by troszczyli się o swoje potomstwo. „Czy znajdziecie na świecie istotę słabszą, biedniejszą, więcej zdaną na łaskę otoczenia, bardziej potrzebującą litości, serca i opieki niż dziecko?” – pytał czytelników. W czasach, gdy powszechnie powierzano dzieci innym osobom na czas dorastania lub pozostawiano je w przytułku, postulaty Rousseau zdawały się rewolucyjne. Otwierały drogę ku przełomowemu odkryciu, że dziecko także jest człowiekiem, zdolnym do uczuć, mającym swoje potrzeby, a przede wszystkim odczuwającym cierpienie. Ale sam filozof nie brał sobie tych idei do serca. Ilekroć jego kochanka, a później żona Teresa Levasseur wydawała na świat potomka, Rousseau natychmiast oddawał go do sierocińca, w którym zaledwie co setny noworodek miał szansę dożyć dorosłości.

Czytaj dalej