Cena ocalenia
i
Alex Lowe i Conrad Anker; zdjęcie: Chris Noble
Opowieści

Cena ocalenia

Nick Paumgarten
Czyta się 14 minut

Bohaterzy czy szaleńcy? Co czują, gdy góry zabierają im bliskich, a oni sami – skazani na spojrzenia ludzi, którzy nie rozumieją ich pasji – wracają „na niziny”? O wielkich wspinaczach, którzy usłyszeli wezwanie gór, i sensie życia na krawędzi pisze Nick Paumgarten.

W górskich miasteczkach wczesnojesienna śnieżyca to równocześnie utrapienie i pokusa. Jednych odstrasza od wypraw, innych pcha w góry. Z początkiem października 2017 r. szczyty na południe od Bozeman w stanie Montana (w Górach Skalistych) pokryło dobre 30 cm śniegu. Zaniepokoiło to szefa grupy, która o świcie 5 października wyruszyła z parkingu w popularnym kanionie Hyalite, tuż obok miasta. Aby zminimalizować ryzyko lawiny, polecił wszystkim podchodzić bardzo ostrożnie, trzymać się blisko grani i nagich skał, a także unikać wypełnionych śniegiem żlebów. Szefem był Conrad Anker, słynny amerykański alpinista. Mówi się, że istnieją starzy wspinacze i wspinacze odważni, ale nie ma wspinaczy starych i odważnych. Z wyjątkiem 54-letniego Ankera.

Po prostu jadę w delegację

Ta wyprawa nie wymagała akurat szczególnej odwagi. Była to w zasadzie wycieczka na niewielką górę, znaną wcześniej jako Szczyt 10031 (gdyż wznosi się na wysokość 10 031 stóp, czyli niezbyt spektakularnych 3057 m). W 2005 r. ochrzczono ją ponownie, na cześć nieżyjącego wspinacza Alexa Lowe’a, prawdziwej legendy. Wyprawa szła na szczyt noszący imię alpinisty, żeby rozsypać tam jego prochy. Nic dziwnego, że Anker nie chciał spowodować zejścia lawiny. Byłaby to niewyobrażalna ironia losu.

Lowe zginął w 1999 r. w wieku 40 lat, podczas próby zdobycia Sziszapangmy, ośmiotysięcznika w Himalajach. Należał do najwybitniejszych himalaistów na świecie i choć w tym środowisku przedwczesna śmierć nikogo nie dziwi, jego wywołała powszechne niedowierzanie. Gotowy na wszelkie wyzwania, zawsze podejmował je z rozsądkiem. Wykazywał się odwagą, nigdy brawurą. Cóż z tego: śnieg to zamarznięta woda, zmierzająca w dół zbocza. Na Sziszapangmie zeszła potężna lawina, która pogrzebała Lowe’a i operatora Davida Bridgesa pod wielotonową warstwą lodowego gruzu. Choć Anker zdołał uskoczyć, siła uderzenia też go przewróciła. Śnieg zasłonił wszystko dookoła, a gdy opadł, Anker był sam pośród zupełnie odmienionego krajobrazu. Ocalał.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

12 godzin później żona Lowe’a, Jennifer, odebrała w Bozeman telefon z bazy. Mimo szumów typowych dla połączenia satelitarnego usłyszała Ankera. Poinformował ją o śmierci męża. Już przed wyprawą miała złe przeczucia i sny – rzecz o tyle dziwna, że sama się wspinała i zawsze wspierała Alexa. Błagała męża, żeby zrezyg­nował, ale Lowe czuł się zobowiązany wobec partnerów i sponsorów. „To moja praca – tłumaczył Jennifer. – Po prostu jadę w delegację”. Osierocił trzech synów: 10-latka, 7-latka i 3-latka.

Znikający lodowiec

Uchodził nie tylko za świetnego alpinistę, ale także oddanego męża i ojca. Mówi to wiele o tym, jak się w tym środowisku myśli – mężczyznę spędzającego wiele miesięcy w roku poza domem uważano za wzorowego tatę. „Podziwialiśmy go za to, jak łączył wspinaczkę z rodzicielstwem” – mówił mi Anker. On i Lowe byli najlepszymi przyjaciółmi, bratnimi duszami. Regularnie jeździli razem na wyprawy. Nic więc zaskakującego, że po śmierci Lowe’a Anker postanowił zaopiekować się Jenni i chłopakami. Spędzał coraz więcej czasu w Bozeman, robił, co mógł, by pomóc im przetrwać najtrudniejszy okres – przy okazji samemu szukając sensu życia. Niecałe dwa lata po śmierci Alexa Anker i Jenni wzięli ślub. Anker zaadoptował chłopców, a Lowe-Anker, jak Jenni zaczęła mówić o sobie, znów miała za partnera światowej sławy alpinistę – wraz z wiążącymi się z tym dumą, strachem i frustracją.

Telefon zadzwonił w 2016 r. Anker był wówczas w Nepalu. Jak to ujął – telefon był jednym z tych, gdy wiadomo, o co chodzi, zanim się odbierze. W słuchawce usłyszał głos swojego przyjaciela Davida Göttlera, który wspinając się na Sziszapangmę, dostrzegł stary sprzęt. Zaczął więc kopać w śniegu i odkrył zwłoki Davida Bridgesa i Alexa Lowe’a. Pokrywający je lodowiec stopniał szybciej, niż można było się spodziewać. Wiadomo, zmiany klimatyczne. Kilka miesięcy później Anker, Jenni i trzej synowie Lowe’a przybyli w Himalaje po ciała.

Dla chłopców podróż była ostatecznym potwierdzeniem, że ich ojciec nie żyje i że nie wydarzy się cud, o którym najstarszy, Max, fantazjował jako dziecko. Z kolei Ankera męczyły sny, w których Lowe powraca, by odzyskać chłopców. „To było niezwykle trudne zadanie – powiedział mi. – Patrzeć na jego obrączkę, jego aparat fotograficzny, mój bidon w jego plecaku”. Lowe leżał na wznak z rękami skrzyżowanymi na piersiach. „Dłoń, na której miał obrączkę, spoczywała na jego sercu” – opowiadała Jenni. Niełatwo było wykopać ciała i sprowadzić je do bazy (jeden z etapów drogi obejmował opuszczenie ich na linie z urwiska). Nie ma żadnej gotowej instrukcji, jak należy postąpić w wysokich górach ze zwłokami ojca, męża i przyjaciela. „Czuwaliśmy przy nich przez jeden dzień – wspominał Anker. – A potem ich skremowaliśmy”.

Przeklęty śnieg

Jesienią 2017 r., na ściance wspinaczkowej w Bozeman, Anker wpadł na 27-letniego Haydena Kennedy’ego, który kilka lat wcześniej zdobył Złoty Czekan – nagrodę przyznawaną za wybitne osiągnięcia w alpinizmie – jako pierwszy pokonał bowiem okrytą złą sławą południową ścianę góry Baintha Brakk w Pakistanie, zwanej „Ludożercą”. Pochodził z Kolorado, ale niedawno przeprowadził się do Bozeman, do swojej dziewczyny Inge Perkins. Wcześniej, od czasu ukończenia liceum, mieszkał w furgonetce i skupiał się na zdobywaniu kolejnych szczytów. 23-letnia Perkins, znakomita narciarka i alpinistka, studiowała matematykę na Montana State University. Anker znał dziewczynę bardzo dobrze. Był sąsiadem jej rodziców i to właśnie on wprowadzał ją w świat gór. Haydena też znał od małego, bo kilkadziesiąt lat wcześniej wspinał się z jego ojcem, Michaelem.

Dwa dni po ceremonii rozsypania prochów na Szczycie Alexa Lowe’a Kennedy i Perkins wchodzili na Imp Peak, górę w paśmie na południe od kanionu Hyalite, świetnie nadającą się do jazdy na nartach, gdy nieoczekiwanie zostali porwani przez lawinę. Przeklęty wczesnojesienny śnieg. Kennedy zdołał się spod niego wydostać, ale nigdzie nie było śladu Perkins. Przeszukiwał rumowisko przez wiele godzin, sondował, kopał, choć przecież wiedział, że zasypana osoba może przetrwać najwyżej 20 minut. W końcu się poddał. Zjechał na nartach i wrócił do Bozeman. Jego paniczny lęk, jego ból, jego wyrzuty sumienia możemy tylko sobie wyobrażać – bo z nikim się nie skontaktował. Tamtej nocy w mieszkaniu napisał 15-stronicowy list pożegnalny, a potem połknął śmiertelną dawkę leków przeciwbólowych i popił alkoholem.

Tydzień przed śmiercią Hayden Kennedy opublikował refleksyjny artykuł w poświęconym wspinaczce górskiej portalu Evening Sends. Pisał o ludziach, którzy niedawno zginęli w górach. Stawiał pytanie, które często dręczy osoby mające za sobą tragiczne zdarzenia: „Dlaczego ocalałem, podczas gdy inni zginęli?”.

Wezwani przez góry

Pewnego popołudnia zeszłej jesieni Anker pokazał mi stronę ze swojego dziennika. Zapisał na niej niemal 40 nazwisk nieżyjących przyjaciół i partnerów wspinaczkowych. Prawie wszyscy zginęli w górach. Znałem niektóre z tych osób i niektóre z tych tragedii. Przeszły do historii. Listę otwierało nazwisko guru Ankera, Mugsa Stumpa, który wpadł w szczelinę, schodząc z Denali w 1992 r. Męczennicy bez powodu – jeśli nie liczyć potrzeby spełnienia.

„Rozmawiałem kiedyś z Haydenem o tym, jak to jest kogoś stracić – mówił Anker. – Wpadasz w czeluść. Otacza cię zupełna ciemność. Myślisz o odebraniu sobie życia. Ale wcześniej te sprawy to nie był dla mnie temat do rozmów. Wiązało się z nimi poczucie wstydu i słabości”.

Późnym wieczorem tydzień po samobójstwie Kennedy’ego Anker zadzwonił do Tima Tate’a, psychoterapeuty z Bozeman. Często wędrowali razem po górach i sporo przy okazji rozmawiali. Tate pomagał jemu i jego przybranym synom w trudnych chwilach, często naznaczonych czymś, co Anker nazwał winą ocalałego. Trudnym do zniesienia uczuciem, że żyje życiem kogoś innego.

„Pozwól, że przedstawię ci mojego mentora, Gandalfa” – powiedział Anker, czyniąc aluzję do sposobu bycia Tate’a. Faktycznie, Tate ma w sobie wiele z szamana. Wydaje się w tym naturalny, co nie znaczy, że nie podkreśla tych cech. Ukształtowany przez jungowską szkołę psychoanalizy – uczył się pod kierunkiem przyjaciela i następcy Junga, Jamesa Hillmana – w swoją praktykę terapeutyczną wplótł rozmaite rytuały i teorie zapożyczone z buddyzmu zen i od rdzennych ludów Wielkich Równin. O swojej koncepcji zdrowia psychicznego i równowagi mówi tak: „Zamiast łagodzić objawy lub zajmować się problemami, pomagam ludziom ujrzeć ich doświadczenia w odpowiednim kontekście. Sportowcy mają szczególnego rodzaju powołanie. Nie chodzi im o to, by się wykazać albo dowieść swojej wartości. Po prostu słyszą wezwanie, któremu nie mogą się oprzeć, głos rozbrzmiewający nieustannie w ich głowach, na cały regulator. Tak naprawdę nie mają wyboru”.

71-letni Tate prowadzi gabinet terapeutyczny w Bozeman od prawie 40 lat. Po samobójstwie przyjaciela odkrył u siebie dar do pracy z osobami w żałobie. „Żal i strata sprawiają, że człowiek staje się wrażliwszy. Otwierają jakąś furtkę. Mogę wówczas przyjść z pomocą – objaśniał mi Tate. – Nie udaję mędrca, świętego starca, szamana czy innego czarodzieja. Jestem, jaki jestem. Okazało się, że dobrze się to sprawdza w pracy ze sportowcami”.

Moc szkockiej i medytacji

Pod koniec września Anker i Tate wysłali mi filmik nakręcony komórką. Dwaj krzepcy panowie na górskim szlaku w popołudniowym słońcu zapraszają do Bozeman. „Odwiedź nas. Zobaczysz, jak mi się mieszka z Alexem” – mówił Anker na nagraniu. Czy miał na myśli Jenni, tylko się przejęzyczył? A może w ten sposób podkreślał, że Lowe jest wciąż obecny, że nadal stanowi część rodziny, domu, zajmuje jego myśli? „5 października mija 20. rocznica – ciągnął Anker. – To, przez co przechodzimy, jest ważnym elementem naszej więzi, a więc…”. A Tate dodał: „Przy okazji wpadnij do mnie na sesyjkę terapeutyczną. Na pewno nie zaszkodzi”.

Powitał mnie na lotnisku – nie obyło się oczywiście bez serdecznego uścisku i „cześć, stary” – a potem ruszyliśmy na spacer po mieście. Mieszkałem tu kiedyś z żoną – tuż po ukończeniu studiów, na początku lat 90. Alex Lowe już wtedy był wielką sławą. Przedstawił nas sobie mój przyjaciel. Czułem się wtedy, jakbym ścisnął dłoń Michaela Jordana.

Tate nie jest wspinaczem ani narciarzem, na pewno nie takiej klasy jak sportowcy, którym pomaga. Jest jak jeden z tych trenerów, którzy sami nigdy nie byli zawodnikami, ale doskonale czują istotę gry. Na początku lat 80. poznał Scotta Fraziera. Frazier, częściowo biały, częściowo potomek Siuksów i Crow, miał za sobą traumatyczne doświadczenie: pracując w rafinerii ropy naftowej w Billings, otarł się o śmierć. Później, mimo pewnego oporu członków plemion, przewodniczył niezwyk­le brutalnym i bolesnym ceremoniom Tańca Słońca, dopuszczając do udziału w nich osoby spoza społeczności rdzennych Amerykanów. Tate 10-krotnie uczestniczył w obrzędach. Za każdym razem wiązało się to z trzema lub czterema dniami fizycznego wyczerpania, bólu i zakazu jedzenia oraz picia. Za namową Fraziera odszukał w lesie cztery martwe orły, by oskubać je z piór. Odbywał też wysoko w górach tradycyjne posty stanowiące skrajną formę medytacji. „Trzy dni siedzisz samotnie na wzgórzu, nic nie jesz, nie pijesz i w końcu zaczynają się dziać cholernie dziwne rzeczy – opowiadał. – Wszystkie granice po prostu znikają”.

Wieczorem po moim przylocie poszliśmy na drinka z Ankerem i pisarzem Davidem Quammenem. We trzech z Tate’em tworzą nieformalny Klub Miłośników Szkockiej, co sprowadza się do spędzania suto zakrapianych nocy w chacie na odludziu, gdzie opowiadają sobie historie, odsłaniają się, zrzucają maski. Tamtego wieczoru wiele razy wspominali rozmaitych znajomych, zwykłych ludzi (nie żadnych światowej sławy wspinaczy), którzy stracili bliskich w górach lub wskutek wypadków narciarskich. W tych kręgach zdarza się to równie często co rak. Anker i Jenni, otoczeni czcią w środowisku górskim, znali ich wszystkich.

Głodne spojrzenia

Anker, słoneczny blondyn o mocnej szczęce, jest wrażliwym introwertykiem. Choć wielu ludzi z Montany namawiało go, żeby zajął się polityką, uważa, że nie ma wystarczająco grubej skóry. Wychowywał się w środkowej Kalifornii, niedaleko Parku Narodowego Yosemite, na ziemi należącej do rodziny jego ojca od czasów gorączki złota. Matka Ankera pochodziła z Drezna. Przyszłego męża – żołnierza stacjonującego w Niemczech – poznała zaraz po wojnie. Początki kariery wspinaczkowej Ankera to kalifornijski granit. Potem przyszła pora na oblodzone szczyty Himalajów i wreszcie na pionierską specjalizację: wielkie ściany na dużych wysokościach. W 2011 r. wraz z Jimmym Chanem i Renanem Ozturkiem dokonali pierwszego wejścia szczególnie trudną drogą na Meru – położoną w Indiach wieżę ze skał i lodu, którą w latach 80. dwukrotnie próbował zdobyć Mugs Stump. Nakręcono o tym film dokumentalny.

Anker nieraz był bohaterem niezwykłych i dramatycznych historii. Jego nazwisko stało się znane poza światem wspinaczkowym w 1999 r., kiedy odnalazł zwłoki brytyjskiego himalaisty George’a Mallory’ego, który zaginął 75 lat wcześniej niedaleko szczytu Everestu. Może chciał tego los, a może to Anker pokierował tak swoim życiem – w każdym razie przewija się przez nie motyw znikania i powrotu, śmierci i jej następstw.

Anker, podobnie jak kiedyś Alex Lowe, jest w Bozeman prawdziwą gwiazdą. Wtedy wieczorem, po drinkach, wracając do domu, wybrał dziwną trasę. Zamiast iść główną ulicą, kluczyliśmy małymi uliczkami, przemykając pod osłoną cieni. „Głodne spojrzenia” – wyjaśnił. Ludzie w mieście często próbują przyciągnąć jego uwagę. Sława była od początku wpisana w karierę Ankera. Sam się o to prosił, skoro realizował ambitne cele i został hojnie opłacaną twarzą sportu oraz rozmaitych marek sprzętu sportowego. A jednak czuł się nieswojo jako obiekt spojrzeń. Spokój odnajdował w najbardziej surowych, odludnych miejscach na planecie, w towarzystwie innych nadludzi, którzy swój głodny wzrok kierowali wyłącznie w górę, ku szczytom. Szczęście zapewniał mu śpiwór w zimnym namiocie.

„Robimy to z własnej woli – tłumaczył. – Dlatego ludzie często nas krytykują. Inaczej jest w przypadku strażaków, żołnierzy czy policjantów. To bohaterowie, bo robią coś dla innych albo zostają do heroizmu zmuszeni okolicznościami”.

Poza granicami

Wspinaczka jest współczesną fanaberią, rozrywką zamożnych, którzy sami rzucają sobie niebezpieczne wyzwania. Nie zaznali wojny, głodu, przemocy czy ucisku, jeżdżą więc na krańce świata, doprowadzają swoje ciała i umysły na skraj wytrzymałości, dotykają piękna, doświadczają kruchości istnienia i towarzyszącego jej strachu oraz wynikających z tego olśnień, przelotnych albo i nie. Takie przedsięwzięcie może się wydawać szalone, głupie czy bezsensowne, a jednak dla wielu osób doświadczenie dotarcia do granic ludzkich możliwości jest niezbędne. To połączenie doskonałości i obsesji, które pcha drobny odsetek społeczeństwa na Księżyc, do komponowania symfonii albo do zamykania się w klasztorach i pustelniach.

Każdy sezon wspinaczkowy przynosi tragiczne historie, zupełnie niepojęte dla ludzi z równin. W 2019 r. Daniele Nardi zostawił w domu żonę i półrocznego synka, by podjąć czwartą próbę wejścia na Nanga Parbat w Pakistanie przez Żebro Mummery’ego, jedną z najniebezpieczniejszych tras świata. Jego partner, Tom Ballard, stracił matkę na K2. Cóż za duet, maniak i nieustraszony syn! Oczywiście obaj zginęli.

Max Lowe ma dziś 31 lat. Właśnie kończy pracę nad filmem o swojej rodzinie. „Nie są pewni, czy to dobry pomysł – mówił mi niedawno. – Pytają: »Dlaczego tak bardzo ci na tym zależy? Dlaczego rozdrapujesz rany?«. Może powinienem pójść na terapię”. Niektórzy porównują wspinaczkę do heroiny. Jest tak samo uzależniająca, samolubna i śmiertelna. O ile jednak społeczeństwo potępia ludzi, którzy porzucają rodziny dla narkotyków i umierają z powodu przedawkowania, o tyle wspinaczy ginących w górach – takich jak Alex Lowe – często traktuje się jak bohaterów. „Niełatwo poprosić kogoś, by zrezygnował dla ciebie z czegoś, co kocha – mówił Max. – Ale jeśli nie możesz oczekiwać tego po swoich rodzicach, to w ogóle czego możesz się spodziewać w życiu?”.

Chaos klimatyczny

„We wspinaczce trudno porównywać wyniki – podkreślał Anker. – Usain Bolt jest najszybszym biegaczem na świecie. Wystarczy zmierzyć mu czas. Natomiast wspinaczka to zajęcie introwertyczne, oparte na eksperymentowaniu. To dwóch ludzi samotnie wchodzących na górę. Albo tylko jeden człowiek”. Najlepsi podejmują coraz śmielsze wyzwania, po trosze dzięki temu, że mają do dyspozycji lepszy sprzęt, po trosze dlatego, że producenci tego sprzętu na nich naciskają. Wielokrotnie słyszałem takie opinie: „Twoja reputacja jest warta tyle, co twoja następna wyprawa”.

Tymczasem góry zmieniają się z powodu globalnego ocieplenia. Lodowce topnieją, a warunki – i tak śmiertelnie niebezpieczne – stają się jeszcze mniej przewidywalne. Te zmiany są szybsze niż tempo gromadzenia doświadczeń przez alpinistów. Zebrane dane, cała wiedza o poszczególnych trasach mają coraz krótszą datę przydatności.

Motyw podróży mitycznego bohatera albo pułapki wizerunku nie wydają się zagadnieniami szczególnie istotnymi dla kogoś takiego jak ja – spokojnego, nieco cynicznego mieszczucha. Inaczej sprawa wygląda w przypadku himalaistów, nieustannie poszukujących przygód. Ludzie gór świadomie i celowo narażają się na ekstremalne trudy. Igrają z żywiołami, z grawitacją, z losem. Spędzają dni, nawet tygodnie w namiotach. Długie godziny mijają im w zupełnym otępieniu pośród wyjącego wichru. Czasem wyprawa zmienia się w epicką walkę o przetrwanie. Czasem człowiek brnie na wpół ślepy przez burzę, traci resztki nadziei, a wraz z nimi kilka palców u stóp. Czasem dochodzi do ekstatycznych lub mistycznych spotkań na krańcach świata. Dla ludzi gotowych na to wszystko Taniec Słońca, radykalna medytacja lub buddyjskie reguły nieprzywiązywania się i zaakceptowania przemijalności są czymś więcej niż metaforą.

Legendy komiwojażerów

Ludzie zmagający się z górami pośród nieprzychylnych żywiołów osiągają maestrię w skupianiu się na poszczególnych zadaniach. Dzięki doświadczeniu i adrenalinie działają instynktownie. Staje się to szalonym rodzajem medytacji, zen na lodzie. Tate tłumaczył mi: „Każdy z nich mierzy się z tym samym wyzwaniem: przez pewien czas życie sprowadza się wyłącznie do gór, potem jednak trzeba wrócić do swojej społeczności, do relacji z ludźmi. Podobnie jest w przypadku żołnierzy. W domu brakuje im intensywności i niebezpieczeństwa, energii, która przychodzi, gdy grasz o największą stawkę, i braterstwa”. Kiedy zdobywca góry powraca do domu, musi stać się komiwojażerem sprzedającym historie o swoich wyczynach. Opowiada je więc raz po raz, aż wreszcie grozi mu, że uwierzy w wizję włas­nej osoby, która się z nich wyłania. Tate próbuje pomóc takim ludziom ­zrozumieć, kim są naprawdę.

Anker miał rozmaite wątpliwości co do roli, jaką odgrywa w społeczności alpinistów. Nie chciał być wielkim autorytetem. Niedawno zmarła jego matka, miał kłopoty z sercem. Czas jego największych osiągnięć dawno minął, ale wciąż nie potrafił odnaleźć spokoju w domu. Męczyły go depresja i wyrzuty sumienia.

„Conrad zbliża się do przełomowego momentu w życiu – wyjaś­niał mi Max Lowe. – Przetrwał długo w świecie, gdzie niewielu się to udaje. Większość jego przyjaciół już nie żyje. Pewnie czuje się odpowiedzialny za to, że był inspiracją dla wielu młodych, którzy zginęli podczas zdobywania szczytów. Starzeje się, miał atak serca, nie może więc się wspinać. To trudniejsze od śmierci podczas wyprawy. Łatwiej zginąć, niż patrzeć, jak umierają twoi koledzy, mierzyć się z własną śmiertelnością i być zmuszonym zrezygnować z piękna życia na krawędzi”.

„Alex zmarł śmiercią bohatera – powiedział mi Anker. – Ominęła go starość. Chwila bólu i po sprawie, natura zaczęła recykling”.


Jest to skrócona wersja tekstu, który pierwotnie ukazał się na łamach „New Yorkera”. Skrót został zaakceptowany przez autora.

Lead, śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji „Przekroju”.

Czytaj również:

Mont Tenzing
i
ilustracja: Joanna Grochocka
Opowieści

Mont Tenzing

Andrzej Kula

Nie, najwyższa góra na świecie pewnie nie zostanie nazwana Szczytem Tenzinga. I trochę szkoda, bo ten nepalski góral był wyjątkowym człowiekiem – wspinaczem, ale nie zdobywcą.

Niewiele brakowało, by o nim zapomniano. Nie zostałby bohaterem narodowym w Indiach, Nepalu i Tybecie, nie pisano by o nim wierszy, nie śpiewano piosenek, nie stawiano by mu pomników, nie znalazłby się wśród 100 najbardziej wpływowych ludzi XX wieku magazynu „Time”. Byłby Tenzing Norgay jednym z wielu bezimiennych Szerpów, którzy pomagają w Himalajach ludziom Zachodu.

Czytaj dalej