Cała Polska gada
i
Autostopowiczka w Luksemburgu, 18 lub 19 sierpnia 1977 roku, zdjęcie: Roger McLassus/Wikimedia Commons
Wiedza i niewiedza

Cała Polska gada

O zapomnianej sztuce bycia pasażerem
Paweł Franczak
Czyta się 11 minut

Noc była lepka, droga pusta, a my jechaliśmy pod prąd. Spojrzałem na kierowcę. Dziewczyna za kółkiem miała minę beztroską, więc jazda pod prąd była albo zamierzona, co oznaczało, że doskonale wie, co robi, i jest psychopatką, która chce pozabijać pasażerów, albo nie wie, co robi, i pozabija nas, psychopatką nie będąc – co zresztą trzem trupom w zmiażdżonym renault nie zrobiłoby różnicy.

 – Chyba jedziemy pod prąd… – wymamrotał drugi pasażer.
 – A! Fakt… – radośnie potwierdziła dziewczyna i bez mrugnięcia zmieniła pas na właściwy.

Beztroska mina nie schodziła jej z twarzy.
Wymieniliśmy z drugim pasażerem niepewne uśmiechy ludzi, którzy właśnie zaczęli trochę bardziej doceniać życie. I on, i ja telepatycznie doszliśmy do wniosku, że dobrym pomysłem będzie zaangażowanie kierowcy w rozmowę. Przez tamto skrzyżowanie przejechaliśmy cało, ale do Warszawy zostało jeszcze drugie tyle drogi.

Zagaiłem standardowym pytaniem z podręcznika:
 – Więc… od dawna jeździsz BlaBla?
 – To mój pierwszy przejazd.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Zła odpowiedź. „Mój pierwszy przejazd” w języku BlaBla może oznaczać: „Chcę sprawdzić, czy mam napady agresji za kółkiem także przy obcych ludziach” albo: „Zobaczę, ile auto z czwórką osób na pokładzie jest w stanie wyciągnąć na tej trasie” czy też: „Właśnie badam, czy wożenie innych pozwoli mi przełamać lęk po ostatnim dachowaniu”.

– Zresztą, prawo jazdy mam dopiero od roku – dodała i usłyszałem, jak facet na tylnym siedzeniu przełyka ślinę.

Ja tylko westchnąłem. Po czterech latach korzystania z carpoolingowej, łączącej kierowców i pasażerów aplikacji BlaBlaCar można przyzwyczaić się do wielu rzeczy: do podróżowania pojazdami, które do ruchu dopuszczono chyba z litości; do kierowców wyprzedzających rowerzystów w ostatniej chwili, na zakręcie, na podwójnej ciągłej, w terenie zabudowanym, nocą, w deszczu, przy stu dwudziestu na liczniku, z komentarzem: „W ostatniej chwili go zauważyłem, strasznie jestem dziś niewyspany…”; do kierowców przeglądających Facebooka w smartfonie przy stu pięćdziesięciu na autostradzie; do takich, którzy oglądają filmiki na YouTubie przy siedemdziesięciu na autostradzie; do aut małych jak paczka zapałek, aut małych jak futerał na naparstek i aut, w których było naprawdę ciasno.

Ale to wszystko niespecjalnie mnie ruszało. Cieszyłem się samym faktem bycia gościem w cudzym aucie, a przy okazji odrabiałem najtrudniejszą lekcję, jaką może odrobić człowiek wychowany w kulturze jednego z krajów półkuli północnej: pozbywałem się poczucia kontroli.

Koniec małej wspólnoty

Śmierć autostopu była bolesna i powolna. Rozpoczęła się na początku lat 90. Jeszcze kilka lat wcześniej autostop, zwany w moich lubelskich okolicach okazją, był najbardziej oczywistą rzeczą pod słońcem, formą podróży wybieraną przez ludzi w każdym wieku, niezależnie od miejsca zamieszkania, częściowo jedynie związaną ze statusem społecznym.

Kiedy mama zabierała mnie i brata do Kraśnika, najbliższego nam miasta, na targ, po zakup przyborów szkolnych lub do dentysty, okazje były drugim, po często kursujących w latach 80. autobusach, wyborem. Miały nawet nad nimi przewagę – zatrzymywały się przy domu i nie trzeba było znosić legendarnego chamstwa kierowców PKS.

Pamiętam ekscytację z tamtych wypraw do miasta związaną z czekaniem na poboczu i machaniem ręką przy każdym nadjeżdżającym aucie (słynny gest wystawiania kciuka prawej dłoni widziałem tylko w telewizji). Robiłem to chętnie i skutecznie. Na życzliwość kierowców, dla których pozostawienie kobiety z dziećmi na poboczu byłoby ujmą na honorze, nie trzeba było długo czekać, ale przez te kilka, kilkanaście minut można było bawić się w zakłady z bratem lub samym sobą – czy zabierze nas pachnący starym smarem jelcz, doświadczony życiem polonez, lśniący czerwonym lakierem fiat 125p czy – to dopiero rarytas – auto jakiejś zachodniej marki, na przykład lokalny szczyt luksusu w postaci leciwego mercedesa z przekręconym kilkakrotnie licznikiem lub – och, ale będę miał co opowiadać kolegom jutro w szkole! – audi, które wcześniej mogłem oglądać jedynie w zdobywanych lisim sprytem niemieckich katalogach.

Wkrótce potem takie podróże się skończyły.

W latach 90. rząd wprowadził kontyngenty uprawniające do sprowadzania zagranicznych aut z niższym cłem, zbiegło się to w czasie z zamykaniem kolejnych linii PKS. Skutkiem tego liczba prywatnych samochodów na naszych drogach raptownie wzrosła, podobnie jak liczba wsi stopniowo odcinanych od świata.

Teoretycznie nic nie stało na przeszkodzie, by rodacy masowo zaczęli pomagać sobie w dojazdach. Stało się jednak inaczej.

Może to efekt entuzjastycznie przyjętej nad Wisłą filozofii neoliberalnej, może agonia rytuału weselnego i pogrzebowego, może nowa narracja medialna i nowy podział polityczny, może wszystko naraz – tak czy owak, pod koniec zeszłego stulecia nikt nikogo w Polsce już nie potrzebował i nikt nikomu nie był potrzebny, wszyscy zaczęli się wszystkich obawiać, a autostop, ostatnia idea służąca zawiązywaniu małej, krótkotrwałej wspólnoty stał się aberracją komunikacyjną.

Ponieważ w mojej rodzinie nigdy nie panował kult motoryzacji i nie widzieliśmy specjalnej potrzeby kupna samochodu, a połączenia autobusowe były już tylko wspomnieniem, natomiast jedyne tory kolejowe w okolicy próbowali bez powodzenia budować Niemcy podczas drugiej wojny – przemieszczałem się okazją po kraju jeszcze przez kilka lat, co pozwoliło mi doprowadzić rolę pasażera do perfekcji. Nie jest to rola łatwa. Owszem, pozornie polega główne na słuchaniu, ale dobry pasażer wie, kiedy milczeć, a kiedy zabawiać konwersacją, kiedy postawić granice, a kiedy machnąć ręką na kolejny rasistowski żart, jak jednocześnie być w świecie kierowcy i w nim nie być, zachowując odrębność i zdrowy rozsądek. Pasażer profesjonalista potrafi rozładować napięcie właściciela pojazdu, a ponieważ powierza w jego ręce własne życie, nie jest to rzecz błaha.

Nie bez dumy przyznaję, że zdobyłem czarny pas w byciu pasażerem.

Tyle że po kilku latach na dobrych pasażerów nie było już zapotrzebowania. Na początku XXI wieku autostop stał się po prostu inną nazwą na złapaną przypadkowo, prywatną taksówkę. Teraz każdy domagał się pieniędzy za podróż, coś nie do pomyślenia jeszcze dekadę, dwie wcześniej. Magia okazji zniknęła.
Tęskniłem jednak za autostopem, potrzebowałem go. Sadzę, że tęsknili sami Polacy, ci za kierownicą i ci obok niej. I wtedy dotarła do nas idea carpoolingu.

Podróż za 5 centów

„Jeśli jedziesz SAM, jedziesz z Hitlerem!” – amerykańskie plakaty z lat 40. XX wieku nie grzeszyły subtelnością. Ten przedstawiający ubranego w fedorę i dwurzędowy garnitur kierowcę wiozącego na przednim siedzeniu kabrioletu widmo Führera namawiał do dołączenia do jednego z rozsianych po USA Car-Sharing Clubs i był częścią rządowej propagandy wojennej z 1943 roku. Jej celem było przekonanie amerykańskich patriotów, by oszczędzali potrzebną armii USA benzynę przez dzielenie się miejscem w aucie z kolegami z pracy czy sąsiadami. Amerykańskich żołnierzy w wojskowych ciężarówkach porównywano z obywatelami, którzy mogliby pójść w ich ślady: „Oni mogą, my też możemy” – brzmiało zachęcające do carpoolingu hasło. Inne („Próbowałeś oszczędzać benzynę, zapisując się do Car Clubu?”) opatrzone było rysunkiem zaciętej twarzy amerykańskiego wojaka. Na jednym z rysunków Wujek Sam był bardziej dosadny: „Wypełnij te puste siedzenia! Car sharing to KONIECZNOŚĆ”.

Amerykański plakat propagandowy (1941-1945)/Wikimedia Commons
Amerykański plakat propagandowy (1941-1945)/Wikimedia Commons
Amerykański plakat propagandowy (1941-1945)/Wikimedia Commons
Amerykański plakat propagandowy (1941-1945)/Wikimedia Commons
Amerykański plakat propagandowy (1941-1945)/Wikimedia Commons
Amerykański plakat propagandowy (1941-1945)/Wikimedia Commons

Kampania osiągnęła zamierzony cel po części dlatego, że każdy chciał uchodzić za patriotę, po części zaś dlatego, że sama idea użyczania prywatnego wozu obcym ludziom nie była dla Amerykanów nowa. Kiedy w połowie 1914 roku Stany Zjednoczone ogarnęła recesja, po ulicach amerykańskich miast jeździło już ponad 170 tysięcy Fordów T. Mieszkający w Los Angeles ubożejący przedstawiciele klasy średniej wpadli wtedy na pomysł wykorzystania nowo zakupionych wozów do podreperowania budżetu domowego: oferowali podwózkę mieszkańcom miasta za pięć centów, zwanych tam jitney. Chwilę potem zachodnie wybrzeże USA ogarnęło „jitneyowe szaleństwo”. Takich usług w San Francisco i Los Angeles świadczono tysiące.

Jitneye można by potraktować jako dzisiejszy odpowiednik Ubera, gdyby nie to, że według badań Andrew M. Ameya z University of Calgary większość właścicieli aut chciała po prostu obniżyć koszty ich eksploatacji podczas dojazdów do pracy.
Ponieważ ten środek transportu stanowił poważną konkurencję dla tramwajów (i nie należał do bezpiecznych, właściciele jitneyów znani byli ze swej brawury), już w 1918 roku wprowadzono ustawy regulujące „jitneyowe szaleństwo”, co skutecznie je zabiło.

Po drugiej wojnie światowej amerykański rząd jeszcze raz odwołał się do narodowych uczuć rodaków. Powody były dwa. Pierwszy to wymuszone oszczędności spowodowane kryzysem naftowym z 1973 roku, kiedy to Organizacja Arabskich Krajów Eksportujących Ropę Naftową ukarała embargiem na ropę kraje wspierające Izrael w wojnie Jom Kippur.

Drugi – pogarszająca się jakość powietrza i konieczność ograniczenia emisji spalin.

Tyle że zanim ruch carpoolingowy w latach 80. zdążył się rozwinąć, ceny ropy spadły, a wraz z tym motywacja do zabierania na pokład nieznajomych.
Renesans zjawiska nastąpił ćwierć wieku później. Przyczyną ponownie był kryzys i wysokie ceny za benzynę. Tym razem do gry weszły prywatne firmy.

W Europie już od 2001 roku działała strona Mitfahrgelegenheit.de (przechrzczona wkrótce na bardziej przyjazne językowo Carpooling.com), projekt autorstwa trzech niemieckich studentów, którzy postanowili upiec cztery pieczenie na jednym ogniu: dzielenie się miejscem w aucie na dłuższych trasach niemieckim kierowcom oszczędzi benzynę, pasażerom pieniądze, a środowisku spalin. No i pozwoli nawiązać nowe przyjaźnie.

Dodajmy do tego rozwój smartfonów i mediów społecznościowych, a już wiemy, że Mitfahrgelegenheit.de miał wszystko, by odnieść sukces. Zauważyło to kierownictwo konkurencji z francuskiego BlaBlaCar, które w 2015 r. za utajoną kwotę kupiło niemiecką firmę i tym samym zostało światowym potentatem carpoolingu z ponad 35 milionami użytkowników w 22 krajach.
W tym – ze mną.

Handel historiami

Kierowcy BlaBlaCar dzielą się na tych, którzy lubią rozmawiać, tych, którzy bardzo lubią rozmawiać i tych, z którymi nikt nie chce jeździć. Moja najgorsza podróż to ta, podczas której przez dwieście kilometrów wspólnej jazdy powiedzieliśmy sobie z pewnym jegomościem „dzień dobry”, „faktycznie, gorąco dziś” i „do widzenia”.
Aplikacja usługi daje możliwość ustawienia w profilu użytkownika jednej z opcji: „Lubię rozmawiać”, „Mam ochotę na rozmowę zależnie od nastroju” i „Wolę ciszę”, choć nie zauważyłem, by ktokolwiek brał to pod uwagę.

Opowieści są jednak cennym towarem w BlaBla. Oprócz ceny za przejazd, wyznaczanej dowolnie przez kierowcę, w samochodach odbywa się handel wymienny historiami. Są to często produkty wysokiej jakości, bowiem Polacy za kółkiem, jeśli tylko dasz im wystarczająco dużo czasu i chętne do słuchana uszy, zamieniają się w Wiktorów Jerofiejewów kierownicy, Nicków Cave’ów autostrad, braci Coen przelotówek.

Samochód jest zaś odpowiednikiem magla, bazaru i ławeczki pod płotem, gdzie spotykają się nosiciele informacji o współczesnych wartościach i postawach, grioci w sedanach, lirnicy korbowi bez lir, którzy nić opowieści rozwijają tym chętniej, im więcej kilometrów asfaltu wóz nawinął na koła.

Największe wzięcie mają narracje związane z samymi podróżami. Te zaś dzielą się na dwa główne podgatunki: opowieści BlaBla miłosne i opowieści BlaBla grozy. Trzeba od razu przyznać, że do obu należy mieć odpowiedni dystans, gdyż podejrzewam istnienie kolejnej subkategorii – BlaBla legend miejskich.
Nie jestem pewien, jak sklasyfikować historię o kierowcy samobójcy, którą słyszałem od młodego inżyniera w drodze do Lublina. Leci to tak:

„Prowadzący auto mężczyzna wyznaje najpierw swojej pasażerce, że od dawna cierpi na depresję, a kilkadziesiąt minut później, kiedy wóz wchodzi w zakręt na wiadukcie, nie skręca kierownicą. Auto pędzi wprost na barierki, kobieta obok niego odruchowo łapie za kółko w ostatniej chwili.

– …a on jej na to po chwili: »Chyba chciałem się zabić…«. Wyobraź sobie coś takiego!” – inżynier kręcił głową.

Nawet jeśli kierowca samobójca to urban legend, poświadczam prawdziwość innej opowieści BlaBla grozy. Pewna dwudziestodwulatka w połowie długiej trasy zorientowała się, że gadatliwość i nerwowe tiki wiozącego ją młodego mężczyzny i jego kolegi nie wynikają z kilku wypitych espresso, a z przyjętej dawki amfetaminy. Wyjaśnienie przyszło, kiedy w trakcie jazdy kierowca wysypał na deskę rozdzielczą kreskę, wykazując się przy tym prawdziwą polską gościnnością:
– Proszę, częstuj się.

Romans na kilometry

Zazwyczaj widzimy wokół nas to, co jest w nas samych, a przynajmniej tak lubię myśleć, ponieważ przez cztery lata podróży metodą carpoolingu nie przytrafiła mi się żadna nieprzyjemna sytuacja. Miałem za to nieraz do czynienia z wątkami miłosnymi. Nie wiem, czy to kwestia atmosfery intymności, która wytwarza się po stu czy dwustu kilometrach, czy cecha samych użytkowników, ale Polacy w BlaBla bardzo chętnie opowiadają o uczuciach. Zastanawiające, że częściej robią to mężczyźni.

Nasłuchałem się więc o miłościach niespełnionych i zakochaniach kwitnących, o związkach w rozkładzie i małżeństwach, które odnalazły na powrót swą drogę, o uczuciach zakazanych („Bo wiesz, ona ma męża, ale go nie kocha, a ja do niej czuję coś już od liceum”) i tęsknotach, które tęsknotami muszą pozostać na zawsze („I nie widziałem jej od tamtego czasu. Córki też nie widziałem, ale myślę sobie, że może tak jest lepiej”). Lecz także o bolesnej samotności, zagłuszanej pracą od rana do nocy i o miłości, którą ktoś pomylił z uzależnieniem.

– Miałem kiedyś takiego pasażera, który jeździł BlaBlaCarem po całej Polsce w poszukiwaniu dziewczyny, która od niego odeszła – wspominał mężczyzna w kompaktowym volvie. – Ze mną jechał do Wrocławia, bo podobno tam ją widziano, wcześniej szukał jej w Krakowie, w Warszawie. Właściwie, nie dziwię się, że ona go zostawiła, natręta. Gorzej, że jak już go podwiozłem, wydzwaniał do mnie jeszcze przez kilka tygodni, a to żebym mu załatwił podwózkę do Białegostoku, czy gdzie tam, a to, żebym pomógł mu znaleźć nocleg w innym mieście, że tym razem ona na pewno tam jest… Nie wiem, czy ją odszukał.

Romanse zawiązywały się też na moich oczach. Kiedyś pasażerami w drodze do Krakowa byliśmy ja, student pierwszych lat polibudy i Ukrainka o przecudnej wprost urodzie.

Student natychmiast się zakochał. Już w Krakowie wszyscy troje wsiedliśmy w ten sam tramwaj do centrum.
– Może wyskoczymy na kawę? – zagaił młodzieniec Ukrainkę o przecudnej wprost urodzie.
Ta uśmiechnęła się tylko skromnie i przeczesała włosy. Ani „tak”, ani „nie”.
– To może przyjadę po ciebie dziś wieczorem…
Znowu uśmiech.
– Mieszkasz w akademiku?
– Nie – zatrzepotała rzęsą Ukrainka o przecudnej wprost urodzie. – Jeszcze nie studiuję.
Student nagle zmarkotniał.
– Na stancji?
– Nie. W bursie.
– Liceum? – resztki nadziei nie gasły.
– Gimnazjum – odparła bardzo nieletnia Ukrainka o przecudnej wprost urodzie, ku rozpaczy studenta.

Nie wszystkie romanse kończyły się tak raptownie, choć sprawdzić dalszych losów już nie miałem jak, ale i nie każde uczucie dotyczyło mężczyzny i kobiety.

Tak jak wtedy, gdy młoda dziennikarka po kilkuset kilometrach podróży doznała olśnienia, że powinna rzucić media w cholerę i wrócić do malarstwa, które kocha. Gdy pracownik korporacji tak długo mówił o tym, jak nuży go praca, że przy wjeździe do docelowego miasta zdecydował się z niej zwolnić. Gdy misiowaty pracownik naukowy postanowił pojednać się z nastoletnim synem i zabrać go na męską wycieczkę.

To nie zasługa aplikacji. Jest coś wyjątkowego w podróżowaniu z obcymi ludźmi, coś, czego nie sposób dotknąć w pojedynkę. To stara wiedza. W Еddzie starszej, islandzkim zbiorze pieśni z IX wieku, jest zdanie: Maður er manns gaman – „Człowiek jest radością człowieka”.

 

* niektóre dane podróżnych zostały zmienione


Dzięki Tobie, możemy zrobić jeszcze więcej – wesprzyj nas!
Fundacja PRZEKRÓJ

Czytaj również:

Lato aż po horyzont
i
"Niebezpieczeństwo", Winslow Homer, ok. 1883–1887 r., The National Gallery of Art/Rawpixel (domena publiczna)
Złap oddech

Lato aż po horyzont

Kamila Dzika-Jurek

Ruch, rześkość powietrza, zalew światła, a przede wszystkim apetyt i otwartość na świat – czysta wspaniałość lata. Prosta i darmowa możliwość patrzenia jak najdalej w krajobraz, a przy tym zgoda na bycie w nim małym punktem – jednak patrzącym i myślącym. Esencji wakacji szuka Kamila Dzika-Jurek.

Żadne all inclusive ani wczasy w drogich kurortach, w których nie trzeba nawet wychodzić za płot, żeby się najeść i popływać, nie dadzą nam tego, co najważniejsze w wakacyjnym odpoczynku: możliwości patrzenia w dal – tę najdalszą, gdzie niebo styka się z wodą lub ziemią. I wspaniale pracującej wtedy wyobraźni, która za wszelką cenę chce się dostać za rozciągający się przed nami horyzont, podważyć jego linię, wejść za nią. Nieważne, czy patrzymy akurat z wierzchołka Kasprowego, ze ścieżki na Podlasiu – na roztaczające się pola zbóż – czy z plaży na wiejący nam w twarz zimnem i słoną wodą Bałtyk.

Czytaj dalej