Biała pani przychodzi po zmroku
i
Diego Rivera, „Sen o niedzielnym popołudniu w Alameda Central”, 1946–1947, mural w Museo Mural Diego Rivera w Alameda Park w Meksyku; zdjęcie: Wikipologus (CC BY-SA 4.0)
Opowieści

Biała pani przychodzi po zmroku

Maciej Wesołowski
Czyta się 18 minut

Latynosi uważają, że europejska śmierć jest dla mięczaków. Ta prawdziwa ma wielkie cojones i trzeba z nią negocjować jak z bossem konkurencyjnego gangu. Obłaskawiają ją darami, przystrajają i wielbią, ale oczekują wzajemności. Nowe fiesty oraz kulty celebrują śmierć jako część życia i zyskują zwolenników szybciej niż inne współczesne religie.

1 listopada, późne popołudnie. Na cmentarzu municypalnym w peruwiańskim Cuzco lekko mży. Pomiędzy alejkami przemykają odświętnie ubrani ludzie, przy grobowcach rozłożyły się całe rodziny. Zmarli spoczywają tu przeważnie w kolumbariach, wysokich nawet na 10 pięter, do większości dostać się można tylko po drabinie. Idę pomiędzy grobami i przyglądam się skromnym sarkofagom. Groby mają szklane furtki ze złoconymi ramami. Wewnątrz palą się świece, stoją wazony z kwiatami, leżą rozsypane cięte aksamitki, szarfy, ceramiczne figurki świętych, zdjęcia zmarłych. Ale są też inne dary: czekoladowe batoniki, tradycyjny słodki chlebek pan wawa, czaszki uformowane z cukru, drobne pieniądze, pamiątki. Jest nawet butelka whisky i spory zapas coca-coli w małych butelkach. Parę metrów dalej – przed kolejnym grobowcem – dwa kieliszki. Jeden stoi za otwartymi drzwiczkami, drugi spoczywa w dłoni krępego, niewysokiego mężczyzny w średnim wieku.

„Manuel, Manuel… Słuchaj, Manu… Wtedy naprawdę przesadziłeś. Nie powinieneś się tak zachować, amigo. Zawsze ci powtarzałem, że to cię zgubi… I co, co? Kto miał rację? – mężczyzna mówi coraz głośniej, po czym nalewa sobie nieco z podręcznej butelki trzcinowej wódki – aguardiente. Potem długo milczy, jakby czekał na odpowiedź. I kontynuuje: – Tak, tak… Możesz tak sobie bajdurzyć. Ale kto ci uwierzy, Manu? Kto ci uwierzy…? No nic, napijmy się. Już trochę za późno, by coś zmienić. Trochę za późno… Ale niech cię! Jeszcze po jednym, lepiej nam się będzie spało, Manu… Zwłaszcza tobie”.

Przechodzę tą samą alejką dwie godziny później, rozmowa krępego mężczyzny z Manuelem wciąż trwa. Ale jest już spokojniejsza: „Manuel, nie wybaczę ci tego, ale spoczywaj w pokoju. Byłeś dobrym człowiekiem, ale głupim… Cóż na to poradzę. Idź spać!”.

Nie chcę zakłócać spotkania, wychodzę z cmentarza.

Licencja na zabójczą fiestę

Pod bramą rozłożyły się sprzedawczynie cuya – pieczonych świnek morskich, zwanych obecnie kawiami domowymi. W ciemnych już uliczkach, wśród straganów, podświetlone mikroskopijnymi lampami, w wielkich misach straszą ułożone w stosy truchła świnek, ich długie, ostre zęby, bystre, choć martwe już oczy. W bladym świetle sporej żarówki lśni brązowa, przypieczona skóra kawii. Niby zwykły targ z uwielbianym przez Peruwiańczyków daniem, a wygląda jak scenografia z horroru. Ale to tylko pierwsze wrażenie. I chyba jedynie moje. Mieszkańcy Cuzco bawią się tu świetnie. Siedzą tuż obok, przy ogromnych drewnianych ławach. Słychać

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Żyć, żeby umrzeć
i
Ceremonia pogrzebowa w Tana Toraja; zdjęcie: WiDi (CC BY-SA 4.0)
Opowieści

Żyć, żeby umrzeć

Maria Hawranek

Odejście nie musi być wydarzeniem nagłym. To może być stopniowy, nawet wieloletni proces, w którym jest czas na spędzanie ze zmarłym nocy, a także wspólne rozmowy i posiłki. Społeczność Tana Toraja daje sobie czas, by wyprawić nieboszczykowi godne pożegnanie i pogodzić się z jego śmiercią.

Kiedy zmarła moja babcia, miałam 11 lat. Z mojego pokoju, w którym mieszkała w ostatnich latach życia, chorując na alzheimera, przeniosła się do salonu. Pięknie ubrana, czekała na gości w swojej trumnie. Sąsiedzi, głównie ubrane w dostojną czerń kobiety, przychodzili, by odmówić przy niej Różaniec, pośpiewać i przytulić moją mamę. Kiedy wychodzili, brałam stołek, siadałam koło babci, gładziłam jej zimne dłonie albo czoło i śpiewałam jej piosenki z żółtego Śpiewnika na całe życie tak jak wtedy, kiedy jeszcze żyła. Moja mama cicho wtedy płakała gdzieś na drugim planie, może w kuchni, a ja czułam, że to były dobre łzy, więc nie przerywałam. Zdziwiłam się, kiedy trzeciego dnia rano szczęka babci opadła. Tata – lekarz – wytłumaczył, że to normalne, i obwiązał jej żuchwę bandażem. Tego dnia ubrałam się w lakierki i szary płaszcz, był listopad. Ponieśliśmy babcię z domu do kościoła, a potem na cmentarz.

Czytaj dalej