Historia Szalonego Konia
i
Domniemane zdjęcie Szalonego Konia z 1877 r.; zdjęcie: domena publiczna
Opowieści

Historia Szalonego Konia

Waldemar Łysiak
Czyta się 15 minut

Był wodzem Oglalów. Jako dziecko miał wizję, dzięki której wiedział, że nie zginie od kul. Poznajcie nieustraszonego wojownika, wybitnego stratega i szlachetnego człowieka.

[…] było już za późno. Wszędzie
widzieliśmy zabitych Indian jak wielkie
krwawe
ptaki wśród pól kukurydzianych
kiedy rozbiliśmy obóz na brzegu rzeki
zobaczyliśmy
Crazy Horse’a. Było to w nocy
na zachód od Missisipi. Kwiaty rosły
spod jego ramion. Widzieliśmy jego
nasienie, białą chmurę
w drodze przez Uniwersum.

(Fragment wiersza Gunnara Hardinga Widzieliśmy go wszyscy, tłum. Zygmunt Łanowski)

W końcu czerwca tego roku prasa codzienna podała, iż w muzeum urządzonym w domu Arkadego Fiedlera w Puszczykowie (koło Poznania) stanie wkrótce odlany w betonie pomnik Crazy Horse’a, dzieło artysty rzeźbiarza Adama Jezierzańskiego. Krótka informacja, tylko tyle.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Postać Crazy Horse’a jest w Polsce bardzo mało znana, toteż niejednego z czytelników mogło zdziwić, dlaczego właśnie ten Indianin ma się stać obiektem artystycznego hołdu na naszej ziemi. Przyczyna jest prosta: Crazy Horse to nieśmiertelny i ponadamerykański symbol walki i martyrologii Indian, największy z ludzi, jakich wydała spośród siebie czerwonoskóra rasa. Wybitny amerykański rzeźbiarz polskiego pochodzenia, Korczak Ziółkowski, sławny „rzeźbiarz gór”, który właśnie zamienia całą olbrzymią górę, Mount Thunderhead w Dakocie Południowej na sylwetkę Szalonego Konia (będzie to największa rzeźba świata; już obecnie „Reader’s Digest” umieścił ją na liście „siedmiu cudów Ameryki”), ciągle powtarza w rozmowach prywatnych i z dziennikarzami:

– To jest polski pomnik! Polak rzeźbi Indianina. To są dwa bliźniacze narody. Oba przez tyle lat biły się o swoją wolność. To jest podwójny symbol!

Crazy Horse był jednym z idoli mojego „indiańskiego” dzieciństwa, które trwa do dzisiaj lub przynajmniej trwać winno, ja wszakże lubię wierzyć, że ono wciąż trwa. Podczas zabaw w gęstych, zastąpionych dzisiaj basenami zaroślach między Wałem Miedzeszyńskim a brzegiem Wisły – byłem zawsze „Szalonym Koniem” i wydobywałem z gardła takie wycie wojenne Siuksów, że słyszał je chyba król Zygmunt-słupnik i z wysokości swej kolumny musiał się zastanawiać, kto tam znowu wyzwala stolicę. Zapewne nie jest zbyt dobrze mieć nadmiernie ukochanych idoli, bo jak powiedział Włóczykij (ten z „Doliny Muminków” pani Tove Jansson): „Nigdy nie jest się zupełnie wolnym, jeśli się kogoś za bardzo podziwia”, ale czasami trzeba być w ten sposób trochę mniej wolnym, żeby być wolnym naprawdę.

Jeden z tych nielicznych historyków, którzy powiedzieli o Indianach coś sensownego, napisał o Szalonym Koniu: „Był jedną z najbardziej bohaterskich i najtragiczniejszych postaci naszych czasów. Jego dzieje symbolizują dramat, jaki przeżyli Indianie w wyniku inwazji białych na nowy kontynent. Nienawidził Amerykanów z całej duszy i zwalczał ich ze wszystkich sił, a pomimo to biali dowódcy, którzy mieli okazję zetknąć się z nim, wyrażali się o nim z bezgranicznym podziwem i szacunkiem”. Mówienie „z bezgranicznym podziwem i szacunkiem” o wrogu, i to należącym do „niższej rasy”, było rzeczą nader rzadką i zgoła osobliwą. W tym przypadku spowodowaną faktem, że Crazy Horse był najwybitniejszym czerwonoskórym strategiem w dziejach Ameryki Północnej. Jego talenty militarne sięgały takich wyżyn, że był jedynym Indianinem, wobec którego amerykańscy generałowie uważali, iż porażka w starciu z nim nie przynosi ujmy na honorze wojskowym. Dlatego nazywano go czasami „Czerwonoskórym Napoleonem”.

Wszystko w życiu tego człowieka, urodzonego gdzieś w latach 1842–44, posiadało aspekty symboliczne. Nawet jego imię, które biali przetłumaczyli błędnie, nadając mu wydźwięk pejoratywny. Albowiem Tashunka Witko vel Tsunka Witko (nazwisko Szalonego Konia w języku Siuksów Oglala) tłumaczy się prawidłowo na angielski jako Unbroken Horse lub Untamed Horse (Nieposkromiony Koń), Crazy Horse zaś znaczy tyle samo, co Insane Horse – Koń Szalony, w rozumieniu: zwariowany, obłąkany, niespełna rozumu. Za późno jednak zmieniać teraz to fałszywe brzmienie, które na trwałe zapisało się w historii i legendzie.

Armia amerykańska poniosła w „wojnach indiańskich” tylko dwie straszliwe klęski – obie (w latach 1866 i 1876) z rąk Crazy Horsea. To jest symbol największy.

Wszystko to zaczęło się w pierwszych latach szóstej dekady minionego stulecia, kiedy „blade twarze” zapragnęły władać prerią opanowaną przez Szejenów i Siuksów. Po obejrzeniu ataku tych Indian na transport wojskowy generał Benteen wypowiedział następującą opinię: „Są to najlepsi jeźdźcy na świecie i gdyby ich odpowiednio uzbroić, pokonaliby z łatwością wyborowe pułki kawalerii amerykańskiej i europejskiej”. Opinia ta okazała się prorocza, ale w swoim czasie nie wzięto jej sobie zbytnio do serca i dla zapewnienia przewagi na głównym szlaku prerii zaczęto wznosić (wojsko generała Carringtona) silny Fort Phil Kearny nad brzegiem potoku Piney. Miał on panować nad trasą kolonizacyjną, być jej ryglem i tarczą. Rósł szybko i rokował wielkie nadzieje…

W wigilię Bożego Narodzenia 1866 roku, w sławnym Forcie Laramie (stan Wyoming, 250 mil od Fortu Kearny) odbywał się wspaniały bal oficerski. W blasku setek świec i pochodni tańczono, pito i życzono sobie wszystkiego najlepszego z okazji świąt. Nagle orkiestra przerwała w pół taktu i dało się słyszeć wycie wichury, która miotała płomieniami świec: ktoś otworzył drzwi do sali i wywołał przeciąg. Tancerze zamarli w pół kroku i wszystkie oczy skierowały się w tę stronę, w którą już od chwili wpatrywali się przerażeni muzycy.

W drzwiach stał człowiek-upiór. Jego ubranie nie było już ubraniem. Jego broda nie była już brodą – była jednym wielkim soplem lodu. Dłonie były sinozielone i przypominały zmurszałe drewno, które ścisnął mróz. Chwiał się, jakby sam był płomieniem świecy. Zrobił kilka kroków do przodu na odmrożonych stopach i każdy krok kosztował go wiek męczarni. W straszliwej ciszy podbiegł do niego dowódca garnizonu i spytał, kim jest. Spomiędzy popękanych od mrozu warg wydobył się ochrypły szept. Ten człowiek nazywał się John Philips i był weteranem wojen z Indianami, rutynowanym myśliwym i awanturnikiem, najsławniejszym „scoutem” (przewodnikiem) generała Carringtona. Podróżował przez życie, nie bojąc się niczego, dlatego nazywano go „Pasażerem na gapę”. Carrington dał mu włas­nego, najlepszego konia ze wszystkich znajdujących się w Forcie ­Kearny i kazał dostać się do Laramie. Philips przebił się przez mrowie Indian, potem przez szalejącą zamieć śnieżną i dotarł półżywy do Laramie. Po co? Żeby oznajmić, iż generałowi Carringtonowi została tylko garstka żołnierzy, albowiem Siuksowie i Szejenowie wyrżnęli w pień kolejno piechotę Browna i Fettermana (18. Pułk Piechoty) oraz kawalerię Grummonda (2. Pułk Kawalerii). Nie pomogły colty i najnowsze, szybkostrzelne karabiny springfield – wojsko z Fortu Kearny przestało istnieć!

Po tych słowach „Pasażer na gapę” wyleciał z przedziału – padł na ziemię jak ścięty kosą – opinia publiczna w Ameryce doznała zaś na wieść o klęsce szoku, nie wiedząc, że to pierwszy dopiero. Rząd zrozumiał, że wojna z plemionami „najlepszych kawalerzystów świata” nie jest zabawą i że Indian prerii należy potraktować poważnie. Dla ekspertów wojskowych (w przeciwieństwie do cywilów) nie było to zaskoczeniem – znali już wartość Oglalów i ich ­braci. Ale i oni zostali zaskoczeni. Kiedy przyszły dokładne wiadomości o bitwie, okazało się, że zwycięskimi Indianami nie dowodził ich naczelny wódz, sławny Red Cloud (Czerwona Chmura), lecz – wydawało się to niewiarygodnym – 21-letni „smarkacz”, zupełnie nieznany przywódca młodzieży Siuksów, Crazy Horse. Dowódcy armii USA nie słyszeli o nim dotychczas, byli jednak wystarczająco inteligentni, by pojąć, że jeśli temu chłopcu – z pominięciem wszystkich zasłużonych wodzów – Siuksowie i Szejenowie powierzyli dowództwo w tak wielkiej bitwie, to znaczy, że usłyszą o nim jeszcze nieraz. Nie pomylili się.

Problem „tych cholernych Siuksów i Szejenów”, którzy na siłę odpowiadali jeszcze lepszą siłą, został załatwiony polubownie w roku 1868 – zawarto z nimi pokój. Na mocy traktatu w Laramie wyznaczone ­terytoria w stanach Wyoming i Dakota Południowa miały należeć do Indian dopóty, dopóki płynąć będą rzeki i rosnąć będzie trawa. Jednakże tamtejsze rzeki i trawa zrobiły Indianom głupi kawał, bo płynęły i rosły zaledwie przez 7 lat, do roku 1874, kiedy to odkryto w Górach Czarnych złoto i kiedy tysiące białych poszukiwaczy wdarły się na terytorium czerwonoskórych. Przez cały rok 1875 ministerstwo spraw wewnętrznych w Waszyngtonie starało się załagodzić konflikt propozycją odkupienia Black Hills od Indian za sumę 6 milionów dolarów. Gdy nic z tego nie wyszło i gdy w początkach 1876 roku jasnym już było, że wojny nie da się uniknąć, 31 stycznia sprawę przekazano do ministerstwa wojny.

Dzielni chłopcy z tego domu, którzy przez kilkanaście miesięcy drżeli z niepokoju, że okazja wymknęła się z rąk, zatrzęśli się z radości – teraz nauczą tych baranów-cywilów, jak należy gadać z dzikimi, a dzikim zapłacą odpowiednio za Fort Kearny. Głównodowodzący amerykańskich sił zbrojnych, wybitny specjalista od zawierania „wieczystych” traktatów, generał William Sherman, powiedział: „Istnieje tylko jeden sposób wytrzebienia zła wraz z korzeniami. Należy zabić wszystkich mężczyzn, wszystkie kobiety i wszystkie dzieci Siuksów. Im więcej ich zabijemy w tym roku, tym mniej będziemy mieli do roboty w następnych!”. 

Z trzech stanów wyruszyły koncentrycznie w kierunku buntowników trzy silne korpusy wojska, dowodzone przez generałów Crooka i Terry’ego oraz pułkownika Gibbona. Nigdy dotąd biała Ameryka nie rzuciła takiej siły przeciw czerwonoskórym. Trzy kolumny wojsk – „Montana Column”, „Dakota Column” i „Wyoming Column” – zbliżały się do indiańskich obozowisk w celu zamknięcia kotła, „aby żywa noga…”. Opinia publiczna nie miała żadnych wątpliwości. Aż do marca 1876 roku, kiedy to sześć szwadronów kawalerii kapitana Reynoldsa atakujących wieś indiańską zostało pobitych przez Szalonego Konia i zmuszonych do panicznej ucieczki. Uznano to za „wypadek przy pracy” i optymizm się nie zmniejszył, ale kiedy 17 czerwca nastąpił drugi, jeszcze bardziej przykry „wypadek przy pracy” (szarża prowadzona przez Szalonego Konia zmusiła do odwrotu piętnaście szwadronów kawalerii i pięć kompanii piechoty generała Crooka) – Ameryka zgłupiała. Wojsko jednak zapewniało, że to niefortunne preludium nie zmienia sytuacji i że lada moment nastąpi triumfalny koniec operacji. Czekano na decydującą bitwę. Była to największa w historii bitwa między Indianami a armią Stanów Zjednoczonych. Doszło do niej 25 czerwca 1876 roku.

Tego dnia awangarda wojsk amerykańskich, dowodzona przez znanego okrutnika, generała George’a Armstronga Custera (wsławił się on masakrą bezbronnych kobiet i dzieci w wiosce Szejenów, nad rzeką Washita), dotarła do rzeczki Little Big Horn w stanie Montana i zbliżyła się do obozu Indian. W obozie znajdowały się prawie wyłącznie kobiety i dzieci (w tym czasie Crazy Horse rozbijał na innym terenie oddziały majora Reno). Prawie, gdyż chwilę przedtem powrócili z polowania czterej Szejenowie: Bobtail Horse, Calf, Roan Bear i czwarty, którego nazwisko nie zostało zapamiętane. Tych czterech wojowników amerykański historyk Paul I. Wellman porównał później do Leonidasa i jego Spartan pod Termopilami. Położyli się oni w trawie i zaczęli strzelać do nadciągających żołnierzy. Wiedzieli, że nie mają cienia szansy, lecz pragnęli opóźnić drugą Washitę z nadzieją na cud. Tymczasem Crazy Horse usłyszał strzały Szejenów i w jednej chwili zrozumiał wszystko. Dalszy rozwój sytuacji był tym właśnie cudem, który Manitou sprawił, wysłuchawszy prośby czterech wspaniałych.

Około czwartej po południu wojsko Custera zostało zaatakowane z dwóch stron przez wojowników Crazy Horse’a. Była to fenomenalna szarża – ani jeden biały nie uszedł z życiem. Gazetom amerykańskim nie pozostało nic innego, jak ogłosić żałobę narodową. Triumf „dzikich” był niewiarygodny – Ameryka oniemiała i pogrążyła się w żałobie.

Ze zwycięzcami policzono się starym, dobrze wypróbowanym i – jak się okazało – skuteczniejszym od walki sposobem. Zawarto z nimi kolejne traktaty, wpędzono do rezerwatów i spacyfikowano głodem. Przedtem jednak należało zapłacić indiańskiemu Napoleonowi i uczyniono to już w kilkanaście miesięcy po bitwie nad Little Big Horn, w roku 1877. Z tego właśnie roku pochodzi piękny opis Szalonego Konia, pozostawiony w „On the border with ­Crook” przez kapitana Johna G. Bourkeʼa:

Zobaczyłem mężczyznę wyglądającego całkiem młodo. Mógł sobie liczyć nie więcej niż 30 lat [w rzeczywistości 33 – przyp. W.Ł.], miał 175 centymetrów wzrostu, muskularne ciało i dużą bliznę na twarzy. Oblicze jego pełne było spokoju i godności, a zarazem malowała się na nim posępna surowość, upór i przedziwna melancholia. Zachowywał pewną sztywność i miał coś z człowieka, który wierząc w wyroki przeznaczenia, nie zaprzestaje walczyć do końca. Do swego tłumacza, Franka Grouarda, odnosił się z żywą sympatią, w stosunku do innych był powściągliwy i pełen rezerwy. Wszyscy Indianie uwielbiali go za niezwykłe męstwo i wielkoduszność. Podczas ataku na wroga nie pozwalał się wyprzedzić żadnemu ze swych wojowników. Miał setki przyjaciół przez swą dobroć dla biednych i słabych, których otaczał troskliwą opieką. Przyjął sobie za punkt honoru, by samemu nie posiadać niczego poza bronią. Nie słyszałem, by jakikolwiek Indianin wymawiał jego imię bez oznak najwyższej czci.

Domniemane zdjęcie Szalonego Konia z 1877 r.; zdjęcie: domena publiczna
Domniemane zdjęcie Szalonego Konia z 1877 r.; zdjęcie: domena publiczna

Mieszkając w rezerwacie Pine Ridge (Dakota Płd.), Crazy Horse zakochał się w córce pewnego Metysa i poślubił ją. Nie mógł jednak żyć szczęśliwie, gdyż nieustannie intrygowano wokół niego, puszczono nawet pogłoskę, że organizuje spisek w celu zamordowania generała Crooka.

– Tylko podli tchórze mordują skrytobójczo swoich wrogów! – odparł na to.

Równie dobrze mógłby nic nie mówić, nie miało to znaczenia. Kiedy jego żona zachorowała ciężko na gruźlicę, poprosił o pozwolenie przewiezienia jej do sąsiedniego rezerwatu Spotted Tail (w Nebrasce), gdzie mieszkał jego dawny przyjaciel, doktor McGillicuddy. Odmówiono mu. Wówczas ktoś mu poradził, by złożył prośbę na ręce Wielkiego Białego Ojca (prezydenta Granta), lecz Szalony Koń odrzekł:

– Nie mam zamiaru zwracać się do żadnego Białego Ojca. Mój Ojciec jest ze mną. Nie potrzebuję pośredników między mną a Wielkim Duchem!

Rankiem 4 września 1877 roku wyruszył bez pozwolenia. Nim dotarł do celu, z Fortu Robinson wysłano oddział indiańskich „scoutów” (renegatów w służbie białych), by go skłonili do powrotu lub aresztowali, lecz sparaliżowało ich kilka słów, którymi splunął na ich widok:

– Jestem Crazy Horse! Łapy trzymać z daleka, nie zawrócę!

W Forcie Robinson już czekano na niego. Kilku oficerów poprosiło go uprzejmie, by im towarzyszył. Weszli do budynku i zamknęli drzwi. Ujrzał przed sobą otwartą kratę… do celi i zrozumiał, że to jest więzienie rezerwatu. Ale było już za późno, pułapka się zatrzasnęła. Wyciągnęło się ku niemu ponad dwadzieścia rąk, lecz nim zdążyli go dotknąć, wyciąg­nął nóż i z przeraźliwym okrzykiem wojennym Oglalów skoczył do narożnika, tnąc na prawo i lewo, rozcinając ramiona do kości. Krew trysnęła na ściany, najpierw ich, a potem jego krew, bo sieczono go szablami. Kapitan Kennington rozrąbał mu bark.

Kill him! Kill him! (Zabij go!) – ryczeli ci, którzy nie mogli się docisnąć.

Ale nie tak łatwo było zabić największego indiańskiego fightera. Tashunka Witko walczył z determinacją wściekłego wilka, wokół niego rozszalał się tajfun śmierci. Jak długo można nożem przeciw szablom?… Wykręcili mu porąbane ręce i przytrzymali pod murem, a wówczas anonimowy żołnierz podszedł z karabinem i wbił mu bagnet w bok aż po rękojeść.

Skąpanego we krwi położono na ławie w gabinecie lekarza. Konał przez całą noc. Szeregi wojska utworzyły zaporę dla Indian przybywających zewsząd i rozszalałych na wieść o zdradzieckim zamordowaniu bohatera. Tylko jeden biały w rezerwacie Spotted Tail głośno protestował przeciw popełnionej nikczemności i siedząc przy umierającym, płakał z rozpaczy. Był to agent rządowy o nazwisku Lee. Szalony Koń dotknął dłonią jego ręki i gasnącym głosem starał się go uspokoić:

– Przyjacielu, ciebie za to nie winię.

W chwilę później rozległa się przedśmiertna pieśń Siuksów.

Śmierć Indianina ma coś ze śmierci łabędzia. Łabędzie, umierając, wydają rodzaj śpiewnego krzyku, o którym poeci układają wiersze (Słowacki: „będzie ci śpiewał jak mrące łabędzie”) i z którego narody czynią porzekadła. Indianie, umierając, śpiewali rytualną pieśń, hymn do Wielkiego Ducha, pożegnanie z życiem i powitanie nowego życia, w którym nie ma miejsca dla białych, a góry, ziemia i lasy są wolne i piękne jak „squaw” w dzień przed nocą miłości. Crazy Horse odchodził do raju przodków, nucąc coraz ciszej, zapatrzony w głąb samego siebie… Rankiem 6 września 1877 roku dwoje starców, ojciec i matka Szalonego Konia, położyli ciało swego syna na indiańskim „travois” (nosze wleczone przez konia) i powieźli do rezerwatu Pine Ridge, nad strumień Wounded Knee, by pochować go w ziemi ojców.

W trzynaście lat później, dokładnie w tym samym miejscu (nad Wounded Knee) 7. Pułk Kawalerii USA, ten sam, który został wybity do nogi w bitwie nad Little Big Horn, wziął sobie odwet, mordując kilkuset bezbronnych Siuksów, w większości kobiety i dzieci. Doktor Charles Eastman, który oglądał miejsce tej rzezi tuż po jej zakończeniu, napisał: To było straszne, potworne, niewiarygodne. Widziałem grupy leżących kobiet i dzieci, pomordowanych. Niektóre młode dziewczęta miały twarze zakryte szalami – myślę, że zrobiły to same, widząc zbliżających się z bronią żołnierzy i nie chcąc zaglądać śmierci w oczy. Daleko od obozu znalazłem dwoje maleńkich dzieci, jedno miało chyba roczek, dalej troje innych twarzami do ziemi, a około 30 jardów od nich leżała kobieta. Wszyscy byli zarąbani…

Pięć lat temu (1973) na miejscu masakry pod Wounded Knee Siuksowie urządzili demonstrację na rzecz polepszenia koszmarnych warunków ich życia. Doszło wówczas do strzelaniny z FBI i wojskiem i znowu polała się indiańska krew. Wounded Knee jest dla wszystkich północnoamerykańskich Indian symbolem ich martyrologii. Wounded Knee znaczy: Zranione Kolano. To kolano jest tak mocno zranione, że Indianin nigdy nie uklęknie.

Objeżdżając Stany Zjednoczone wraz z przyjacielem, Jerrym Chlebowskim, byłem we wszystkich miejscach związanych z epopeją Szalonego Konia: na polu bitwy nad Little Big Horn, na polu masakry pod Wounded Knee Creek i w osadzie Pine Ridge, która jest „stolicą” rezerwatu Siuksów. Mieścina jak z księżycowego snu. Kilkadziesiąt ruder, kilka warsztatów, dwa kościoły i jeden okazalszy budynek: market „Sioux Nation”. Indianie, w kapeluszach z tandetnego filcu i w szkarłatnych przepaskach na włosach, brudni i dumni, zabiedzeni, snują się po dwóch uliczkach i patrzą na nas spode łba, wrogo. Jesteśmy biali, po kiego diabła przyjechaliśmy tutaj, gdzie nie przyjeżdżają biali? Jedni palą, drudzy coś żują i patrzą, patrzą, jakby można było przepędzić wzrokiem. Biali to znaczy wieczni kłamcy, jak bowiem ostatnio udowodniono – wśród 371 traktatów zawartych przez Indian północnoamerykańskich z administracją Stanów Zjednoczonych nie było ani jednego, który nie został złamany przez władze!

Owszem, mógłbym podejść do nich i zagadnąć, i próbować wytłumaczyć, że nie jestem ich wrogiem, że kocham ich, ale na to ja z kolei jestem za dumny, bo wyglądałoby to na żebraczą kokieterię. Jarek gdzieś zniknął, robi zdjęcia. Pod ścianą szopy siedzi mały Indianin z psem. Podnosi się, podchodzi i jakby od niechcenia, patrząc na mnie i nie widząc mnie, mówi:

– Masz papierosy?
– Mam, ale ty jesteś za mały na palenie.
– A ty skąd jesteś?
– Z Polski.
– To daleko?
– Daleko.
– Za Missouri?
– Jeszcze dalej, za oceanem.

Teraz mnie dostrzegł. Patrzy spod przymrużonych powiek, milcząc przez chwilę. Potem mówi:

– Kłamiesz, po drugiej stronie Wielkiej Wody niczego nie ma!

Znowu przestałem istnieć. Chłopiec odwraca się, nawet nie z pogardą, z obojętnością, wraca na swoje miejsce w cieniu, siada obok psa i zatapia wzrok w tym samym, zawieszonym między niebem a ziemią punkcie, który należy tylko do niego.


Tekst pochodzi z numeru 1743/1978 r., a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Między światami
i
Daniel Mróz – rysunek z archiwum nr 731/1959
Opowieści

Między światami

Radosław Palonka

Historia Indian Ameryki Północnej jest o wiele bardziej złożona i barwna, niż mogłoby się wydawać. Jak dawniej wyglądało życie rdzennych mieszkańców tego kontynentu, jeszcze przed przybyciem Europejczyków? I czy dzisiejsi Indianie wciąż mają łączność z tradycją?

Historia Ameryki nie zaczyna się wcale wtedy, gdy Krzysztof Kolumb przybył do Nowego Świata, ale swoimi korzeniami sięga dużo głębiej. Od tego momentu jednak Indianie pojawiają się w świadomości Europejczyków i zaczyna się ich walka o przetrwanie, ale i swego rodzaju kariera, jako „szlachetnych dzikusów”. Przyzwyczai­liśmy się także do traktowania wszystkich Indian przez pryzmat dzielnych Apaczów i Siuksów, romantycznych wojowników pomalowanych w barwy wojenne. Tymczasem prawda jest dużo ciekawsza i niesamowicie złożona. Musimy przede wszystkim pamiętać, że tubylcza ludność Ameryki nigdy nie stanowiła jednorodnej grupy. Podobnie jak wówczas, gdy Kolumb przybył do Nowego Świata, tak i teraz po stuleciach trudnej historii Indianie dzielą się na wiele plemion, rodów i grup językowych. Przyjmuje się, że w momencie dotarcia Europejczyków do Ameryki Północnej żyło tam przynajmniej kilka milionów jej rdzennych mieszkańców. Dziś ich liczba ponownie zbliża się do tej wartości: dane ze spisu powszechnego z 2010 r. (mogą być mocno niedoszacowane) mówią, że w samych Stanach Zjednoczonych mieszka 5,2 mln osób pochodzenia tubylczego, w tym prawie 3 mln pełnej krwi Indian. To przynajmniej 1,7% amerykańskiego społeczeństwa. Rdzenni Amerykanie należą aż do 570 plemion uznawanych przez rząd federalny oraz Biuro ds. Indian.

Czytaj dalej