Bajki o sadzeniu drzew
Ziemia

Bajki o sadzeniu drzew

Paweł Cywiński
Czyta się 7 minut

Oszczędność. Wśród podróżników to brzmi dumnie. Zasada jest prosta: im mniej kosztował twój wyjazd, tym bardziej jesteś godny pochwały, podczas gdy płacący więcej są zwykłymi naiwniakami, którzy dali się nabrać. Dobra wiadomość jest taka, że oszczędnościowych strategii istnieje bez liku. Można próbować odgrywać rolę podejmowanego przez gospodarzy gościa, który nie ma nic wspólnego ze zwykłymi turystami, można dojść do perfekcji w sztuce targowania się, można nawet udawać biedniejszego, niż się jest, licząc na litość miejscowych. Zła – że pewne koszty są stałe i trudno je ominąć, a największy z nich to zazwyczaj bilet podróżny. Choć są i tacy, którzy nawet z tym potrafią sobie poradzić.

Jednym z nich jest Brytyjczyk Jordon Cox. Do niedawna był zwykłym 18-letnim chłopakiem nieustannie polującym na zniżki, targującym się o każdego funta, a swoje zakupy uzależniającym od posiadanych kuponów promocyjnych. Nic więc dziwnego, że jakiś czas temu, chcąc wrócić z wakacji w Sheffield do domu w Essex, sprawdził wszystkie możliwości i wyszło mu, że zaoszczędzi w przeliczeniu prawie 35 zł, jeżeli zamiast pociągu wybierze samolot. Tkwił w tym tylko pewien szkopuł: musiał polecieć przez Berlin, nadrabiając dodatkowe 1600 km.

Swoją drogę do domu zrelacjonował na blogu i z dnia na dzień stał się sławny. Komentował swój wyczyn w sposób następujący: „Takie podróżowanie nie jest dla każdego. W końcu trzeba poświęcić cały dzień, aby dostać się z pobliskiego miasta do miasta. Zatem jeżeli nie chcesz się spieszyć, a pragniesz zaoszczędzić trochę pieniędzy, to otrzymujesz możliwość małego spaceru po jednym z europejskich miast. Warto zastanowić się nad takim rozwiązaniem”.

Pozornie Jordon Cox zaoszczędził 35 zł. W praktyce jednak rzeczywisty koszt jego przelotu okazał się dużo wyższy. Zabawmy się więc w turystyczny fact checking i przyjrzyjmy się tym dodatkowym 1600 km bujania w chmurach.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich trzech treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Według BMU (niemieckiego Ministerstwa Środowiska, Ochrony Przyrody i Bezpieczeństwa Nuklear­nego) każdy pasażer samolotu przyczynia się do emisji średnio 369 g CO2 na kilometr swojego lotu. Czyli ślad ekologiczny tańszej o 35 zł drogi Jordona Coxa wyniósł 600 kg dwutlenku węgla.

Co to oznacza w praktyce? Aby uzmysłowić sobie, ile to jest 600 kg CO2, trzeba to z czymś porównać. Zatem: lodówka w naszym domu wytwarza rocznie około 100 kg dwutlenku węgla, przeciętny samochód – 2000 kg (przy 12 tys. przejechanych kilometrów), podczas gdy roczny ślad ekologiczny przeciętnego mieszkańca Indii wynosi 1400 kg.

Według międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu, powołanego przez Światową Organizację Meteorologiczną oraz Program Środowiskowy Organizacji Narodów Zjednoczonych, jeśli nie chcemy, by globalne średnie temperatury wzrosły o więcej niż dwa stopnie Celsjusza w stosunku do czasów przedindustrialnych (rok 1750), każdy mieszkaniec Ziemi powinien się ograniczyć do spowodowania emisji maksymalnie 2300 kg dwutlenku węgla rocznie.

Statystycznie rzecz ujmując, Jordon Cox zaoszczędził więc 35 zł, ale wykorzystał przy tym jedną czwartą przypadającego na niego rocznego zatruwania dwutlenkiem węgla naszej planety. Nagle więc okazuje się, że to wcale nie takie oczywiste, że ta skórka warta była aż takiej wyprawki.

Linie lotnicze na całym świecie zdają sobie sprawę z tego, że stoją na przegranej pozycji ze zwykłą ekologiczną arytmetyką. Dlatego też dwoją się i troją, aby choć trochę odpokutować swoją winę i wymyślają coraz to nowe zadośćuczynienie – by pozostać choć trochę w słownictwie oszczędnościowym – swoich win. I tak np. jakiś czas temu nasz narodowy przewoźnik postanowił ograniczyć swój ślad ekologiczny i pochwalił się, że zgodnie z międzynarodowymi postanowieniami, żeby zbilansować emisję dwutlenku węgla, będzie sadzić klony, buki i akacje. Inicjatywę swoją rozpoczął z przytupem od posadzenia na oddalonym o kilkadziesiąt metrów od hangarów lotniska biurowcu spółki 19 specjalnych drzew mających pochłaniać dwutlenek węgla. Czyżby zatem koszty ekologiczne przeróżnych Jordonów Coxów miały szansę choć trochę się zminimalizować? Sprawdźmy to! Ile w rzeczywistości drzew musiałby zasadzić LOT, aby za ich pomocą zbilansować emisję z własnych samolotów?

Tu do gry wkracza arytmetyka, więc jeżeli nie po drodze ci ze wskaźnikami i wzorami, to najlepiej przeskocz do następnego akapitu. Załóżmy jednak, że czytasz dalej: aby odpowiedzieć na powyższe pytanie, musimy zastosować prosty wzór. Najpierw należy pomnożyć 12 mld pasażerokilometrów (pod tym używanym przez specjalistów od transportu zwrotem kryje się suma wylatanych w ciągu roku kilometrów przypadająca na każdego pasażera) przez emisję dwutlenku węgla przypadającą na każdy kilometr (a ta, jak już sobie powiedzieliśmy, wynosi 369 g). Następnie trzeba podzielić otrzymany wynik przez 10. Dlaczego akurat tyle? Bo według Sekretariatu Konwencji Klimatycznej Organizacji Narodów Zjednoczonych jedno drzewo w Europie Środkowej pochłania średnio około 10 kg CO2 rocznie.

Wynik jest oszałamiający. Aby zbilansować swoją emisję dwutlenku węgla, w ciągu roku LOT musiałby posadzić 442 800 000 drzew, czyli ponad 10 razy więcej niż jest mieszkańców Polski. Trochę dużo. No i natychmiast pojawia się pytanie: ile taki las zająłby miejsca? I tym razem odpowiedź nie jest trudna. Według Lasów Państwowych na jednym hektarze sadzi się około 7 tys. drzew. Oznacza to, że gdyby LOT naprawdę chciał zbilansować emisję CO2, musiałby zasadzić 63 257 ha lasu. To niemal połowa powierzchni Puszczy Białowieskiej. Zawodowi leśnicy dodaliby, że to nie do końca jest tak, że lasy same w sobie nie produkują dwutlenku węgla, bo przecież drzewa oraz liście umierają i gniją, a węgiel znowu zmienia się w dwutlenek węgla i leci do atmosfery ogrzewać świat… Więc zapewne trzeba by dosadzić jeszcze kawałek Puszczy.

Opowieść o sadzeniu drzew przez linie lotnicze jest tak naprawdę opowieścią sprytnych marketingowców, którzy chcą nas przekonać, że dzięki nam zbawią świat.

W 1962 r. Antoni Słonimski zapisał w jednym ze swoich felietonów pewną lotną przestrogę: „Samolot szybszy od dźwięku, to znaczy samolot wyprzedzający słowa. Bardzo to niebezpieczna zasada. Może lepiej byłoby, gdyby najpierw były słowa, bo gdy pierwsze będą samoloty, to łatwo może się zdarzyć, że w ogóle nie będzie o czym gadać. Na razie my pożeramy przestrzeń. Uważajmy, żeby nas przestrzeń nie pożarła”. Ponad pół wieku później coraz szybciej mówić musimy o tym, że przestrzeń ta naprawdę może nas pożreć. Przez globalne ocieplenie mieszkańcy wysp Marshalla czy Salomona będą musieli w najbliższym czasie opuścić swoją ojczyznę. Podnoszący się ocean zalewa im domy.

To są konsekwencje naszych wyborów. Tylko w europejskiej przestrzeni powietrznej w ciągu doby odbywa się 30 tys. lotów. Całkowity dystans pokonywany przez te samoloty wynosi tyle, co 100 lotów na Księżyc. Zatem jeśli realnie chcemy dbać o naszą planetę, musimy za każdym razem pamiętać, że w cenie biletów samolotowych ukryte są też inne koszta. I to, że udało nam się polecieć za grosze, wcale nie znaczy, iż ta podróż była taka tania – to po prostu znaczy, że ktoś inny za nią zapłacił. Nasz przykład mieszkańcy wysp Marshalla czy Salomona. Odpowiedzialny turysta lata wyłącznie tyle, ile musi. I ani kilometra więcej. Bo opowieści o sadzeniu drzew można wsadzić między bajki o Stumilowym Lesie.
 

Czytaj również:

Turysta wobec propagandy
Wiedza i niewiedza

Turysta wobec propagandy

Paweł Cywiński

Przy okazji wyprawy do Izraela lub Palestyny warto pamiętać, że politycy obu państw chętnie wykorzystują turystykę jako narzędzie symbolicznej walki.

Lariv Levin jest jastrzębiem izraelskich konserwatystów. Od zawsze silnie sprzeciwiał się powstaniu państwa palestyńskiego i do dziś przy różnych okazjach podkreśla, że Izrael powinien być w każdym calu państwem żydowskim. W przeciwieństwie do innych izraelskich nacjonalistów zna on jednak bardzo dobrze kulturę palestyńską i język arabski. Tak dobrze, że podczas swojej służby wojskowej stał się dowódcą kursów dla arabskich tłumaczy w izraelskim wywiadzie. Znajomość ta sprawiła też, że doskonale rozumie on symboliczny wymiar walki – której jest rzecznikiem – o to, by w kraju zamieszkiwanym przez 1,5 mln Palestyńczyków język arabski przestał być językiem urzędowym.

Czytaj dalej