Arystokraci sypkich piasków
i
zdjęcie: Wilfred Patrick Thesiger; za zgodą Pitt Rivers Museum, University of Oxford
Ziemia

Arystokraci sypkich piasków

Paulina Wilk
Czyta się 16 minut

Krytykował globalizację, nim się na dobre rozpędziła. Propagował ekoturystykę i zrównoważony rozwój na kilka dekad przed powstaniem tych pojęć. Wilfred Thesiger przemierzył arabskie pustynie ramię w ramię z Beduinami. Oni ratowali mu życie, on oddał im serce.

Obładowanymi wielbłądami wstrząsał wysiłek, ale także lęk. Spod kopyt osuwały się kaskady piasku. Zwierzęta bały się stąpać po sypkim gruncie, niebezpiecznie przechylone na ostrych, ponad 100-metrowych zboczach. Stawały, zapierały się albo kładły. Beduini rozładowywali bukłaki, worki z mąką, daktylami, kawą, cebulą, masłem i cukrem, sami dźwigali je w górę. Choć na każdego z ludzi przypadało nie więcej niż trzy szklanki wody dziennie, wlewali ją zwierzętom do nozdrzy, by – mimo wycieńczenia i głodu – uległy im raz jeszcze i ruszyły.

Gdziekolwiek natrafili na odrobinę zieleni, puszczali wielbłądy wolno i pozwalali się im pożywić. Brytyjski eksplorator Wilfred Thesiger wspominał w wydanej później książce Arabian Sands – najważniejszej i najpiękniejszej, jaką napisano o Beduinach – że ci surowi mężczyźni, niewybaczający słabości innym ludziom, byli wobec zwierząt nieskończenie cierpliwi i zawsze łagodni.

Kwartał mniej pusty

„Zapadnięcie się wielbłądów to byłby koniec nas wszystkich. Śmierć była pewna – pisał Thesiger. – Zwierzęta trzęsły się straszliwie. Jak daleko zdołają jeszcze pójść?” – zastanawiał się przy każdej górze piasku, za którą czekały kolejne, jeszcze wyższe, aż po horyzont. „Nieskończony przestwór – nie widziałem żadnych oznak życia, ani jednej uwiędłej rośliny, która dałaby nadzieję. Nie było nic. Nie było dokąd iść”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Tak w roku 1945 wyglądał Pusty Kwartał – martwy, budzący przestrach, najeżony łańcuchami usypanych przez wiatr wzniesień. Ostatni wówczas niezbadany i nietknięty zewnętrznymi wpływami obszar pustyni Półwyspu Arabskiego.

Jego eksploracja oznaczała przede wszystkim doznanie bezmiaru i nicości. Była próbą dla ducha. Thesiger nie przetrwałby jej, gdyby nie wrodzona pogoda i niemająca granic odwaga Beduinów. To oni, nie sam piaszczysty ogrom, stali się przedmiotem jego głębokiej fascynacji. Dostrzegł w nich szlachetność, skromność i elegancję ukształtowane w ekstremalnych okolicznościach. Jego książki i fotografie są jedynym dokumentem dawnego życia codziennego na arabskich piaskach. Są również hołdem złożonym dzielności i życzliwości pustynnych plemion. Ale też czymś znacznie bardziej wyjątkowym: zapisem intymnej relacji między Europejczykiem i chrześcijaninem a wyznającymi islam Beduinami, którzy nawet dziś – w epoce rutynowych lotów biznesowych do Dubaju, Ad-Dauhy czy Muskatu ­– pozostają nieprzeniknieni i nierozumiani. Nie ma wśród ludzi Zachodu drugiego człowieka, o którym dumni potomkowie Beduinów wyrażaliby się z taką estymą.

Po latach, gdy wspólnie z pustynnymi nomadami zaznał wielu trudów, gdy razem z nimi – jak relacjonował Thomas Edward Lawrence – „odnajdował życie w śmierci”, Wilfred Thesiger napisał: „Moim największym osiągnięciem było to, że zyskałem ich zaufanie”.

Nie opracował żadnych dokładnych ani przydatnych badań czy analiz. Pozostawił jednak wspomnienie autentycznej przyjaźni, przekroczenia nieufności i obcości. Dokonał tego w ostatniej chwili, nim świat, który poznał i ukochał, został bezpowrotnie odmieniony. Dziedzictwo Thesigera jest niezwykłe ze względu na swą ulotność. Nie sposób pójść w jego ślady. Na szczyt Mount Everestu i na biegun północny ciągną dziś liczni zawodowcy i amatorzy. Ale tamtej pustki i śpiewających na wietrze piasków już nie ma.

Od lat 50. XX w. Półwysep Arabski przeszedł fantastyczny wręcz rozwój, został gwałtownie zurbanizowany. Jego miasta, wieżowce, lotniska i porty należą do najnowocześniejszych na świecie. Beduini zamienili szałasy na rozległe wille, wielbłądy – na luksusowe wozy terenowe. W okamgnieniu z najuboższych, skazanych na codzienny głód i cierpienie pasterzy stali się właścicielami fortun. Pustynia, podzielona między kilka krajów, należy do autokratycznych władców, o których Thesiger przenikliwie pisał: „Arabowie rządzą, ale nie administrują. Ich władza jest intensywnie indywidualna”.

Jego Arabia, wówczas zapomniana, zastała, średniowieczna, teraz wyznacza tempo globalnego pędu.

Z kijem w ręku  i niezachwianą pewnością

W październiku 1945 r. wyruszyli z nad­morskiego rejonu Zufar w Omanie, którego największą osadą była Salala, niemająca nawet portu. Suk złożony z tuzina straganów stanowił jedyne targowisko w promieniu 800 mil. Każdy z Beduinów dostał od niego strzelbę i naboje, a także obietnicę zapłaty, gdy osiąg­ną cel, oddalony o tygodnie ciężkiej przeprawy znaczonej zimnymi nocami, potwornym upałem za dnia, ciągłym głodem, pragnieniem i wysiłkiem. Tam, dokąd się wybierali, rzadko zapuszczali się nawet naj­wytrwalsi z Beduinów. Część wyprawy – członkowie pustynnego plemienia Bait Kathir – szybko zrezygnowała. Dalej poszła tylko kilkuosobowa grupa finansowana przez Thesigera, który pod pretekstem prowadzenia badań nad blisko­wschodnim gatunkiem szarańczy, bez urzędowych pozwoleń, postanowił zdobyć największą piaszczystą pustynię świata. Wcześniej, w 1930 r., łatwiejszą drogą, wyznaczaną pobliskimi studniami, przeszli dwaj europejscy podróżnicy – Bertram Thomas i St. John Philby.

Ale wyprawa Thesigera była pierwszą i jedyną „w stylu alpejskim” – bez tragarzy, ochrony, wielkich zapasów. Jej uczestnicy szli „na lekko”, zwykle obok zwierząt. Jedynymi osiągnięciami technologii, z jakich korzystali, były strzelby. Thesiger zabrał kompas i aparat fotograficzny. Zbliżył się do Beduinów na tyle, że mógł ich bez przeszkód portretować. Kolekcja jego zdjęć, którą przed śmiercią przekazał Pitt Rivers Museum w Oksfordzie, pozostaje dokumentem życia, które już kilka lat później należało do przeszłości.

„Przyjechałem do południowej Arabii w samą porę” – mówił w jednym z ostatnich wywiadów. Zmarł w 2003 r., odznaczony prestiżowymi medalami podróżniczymi, tytułami szlacheckimi i Najwspanialszym Orderem Imperium Brytyjskiego.

W 1945 r. jego przewodnikiem przez martwą pustynię był Al Auf, niemłody już Beduin z południowych plemion, cichy i trzymający się z boku. Thesiger opisał jego spokój, determinację i intuicję. Po kilku godzinach odpoczynku Al Auf­­ podnosił się nagle, a to oznaczało złożenie obozowiska. Szedł z kijem w ręku i z niezachwianą pewnością wybierał strome podejścia oraz ocienione przesmyki między długimi łańcuchami wzniesień.

Wcześniej dwukrotnie już przeszedł Piaski. Tak mówili o tej ziemi Beduini. Brytyjczycy na początku XX stulecia nazwali ją Pustym Kwartałem. Teraz to pustynia Ar-Rab ­al-Chali. Zajmuje 650 000 km². ­Łańcuchy wydm osiągają wysokość ­­300 ­m,­ przecinają je głębokie, wyschnięte koryta rzek. Pustynia rozciąga się na terenach Arabii Saudyjskiej, Omanu i Jemenu. Pozostaje w większości niezamieszkana, ale dziś pokonywana jest samochodami, na rajdy po diunach i pikniki z nocowaniem pod gwiazdami przyjeżdżają turyści.

Góry piachu smagane wiatrem

Gdy brytyjski podróżnik podjął się jej przejścia, była to – według jego słów – „okrutna, gorzka ziemia, pozbawiona wszelkiej łagodności i ulgi. A jednak ludzie żyli tu od najdawniejszych czasów”. Pustynia południowej Arabii była wtedy światem należącym do rozmaitych grup, niezmiernie ubogich, skonfliktowanych, a jednocześnie powiązanych obyczajami. „Każda dolina należała do innego odłamu jakiegoś plemienia, a wszystkie one były o siebie zazdrosne i skłócone”.

Podróż przez tę pustkę oznaczała przerażającą samotność, ale także prawdopodobieństwo spotkań, które niosły za sobą ryzyko lub szczęście. Wśród „gór piachu smaganych wiatrem” każdy napotkany człowiek mógł oznaczać śmierć albo zbawienie. Zależność od innych była absolutna. Towarzyszący Thesigerowi Beduini przystawali nad odciśniętymi w piasku śladami wielbłądów i bezbłędnie je rozpoznawali – wiedzieli, które to zwierzę i do kogo należy, kiedy tędy przeszło i co na sobie niosło. Wiedzieli, czy w pobliżu są ich przyjaciele czy wrogowie. „Beduini dostrzegają wszystko i niczego nie zapominają”. Wielka pustynia była w istocie wioską oplecioną gęstą siecią relacji i wiadomości przekazywanych z obozu do obozu przez wędrownych, uwielbiających słowne potyczki mężczyzn. „»Jakie wieści?« To pytanie pada przy każdym spotkaniu, nawet między nieznajomymi. Nic nie jest dla nich zbyt trywialne i potrafią plotkować godzinami. Jeśli mężczyzna czymś się wyróżni, jego sława będzie powszechna, a jeśli się skompromituje, historia jego wstydu dotrze do każdego obozowiska”.

Tradycja przekazywania informacji była nieoceniona dla przetrwania, jednak dla białoskórego chrześcijanina, pokonującego pustynię bez oficjalnych zgód czy zaproszenia hermetycznych klanów, oznaczała śmiertelne zagrożenie. Uważni i wnikliwi Beduini kazali mu się podawać raz za Syryjczyka, innym razem za kupca z Adenu lub niepełnosprawnego umysłowo.

Plemienne sojusze i animozje zmieniały się szybko, skonstruowanie idealnej ekipy wymagało więc od Thesigera zabrania ze sobą ludzi rzadkich talentów – przewodników, myśliwych, ale też osób należących do różnych plemion. Każdy z nich stanowił rodzaj polisy ubezpieczeniowej. Można było wysłać go przodem do studni czy oazy, by nawiązał dialog i zapewnił życzliwe przyjęcie.

Beduini krzyczą i goszczą

Najważniejszym prawem pustyni była gościnność – przybysze w chwili, gdy w obozowisku poczęstowano ich kawą (nalewaną zawsze na stojąco, ale pitą w kucki), zyskiwali ochronę i życzliwość, dopóki nie wyruszyli dalej. Bywało, że Thesiger i jego wygłodniali ludzie musieli oddać niespodziewanym gościom potrawkę z upolowanego królika, jedyne mięso, jakie udało się im zdobyć od tygodni. A bywało i tak, że to dla nich – wycieńczonych i półprzytomnych – zabijano wielbłąda. Wtedy jedli do syta i pili, ocaleni dobrocią obcych.

Wielbłądy kupowano albo zdobywano w walce podczas brutalnych międzyplemiennych najazdów. Łupy Beduini dzielili tak, jak żyli – sprawiedliwie i otwarcie. Nie było między nimi tajemnic. „Beduini zawsze krzyczą” – notował Thesiger, wskazując, że milczenie, knucie i chciwość nie leżały w ich naturze. Rozkładali łupy na tyle równych części, ilu było zwycięzców, a potem ciągnęli losy. One wskazywały kolejność, według której zabierali odpowiadające ich potrzebom rzeczy. Strzelba i naboje zabitego należały do tego, kto pozbawił go życia.

Najbardziej cenione były wielbłądzice, i to wcale nie młode, Beduini szanowali ich doświadczenie. Zarzynali tylko wycieńczone oraz te, których kopyta były zdarte do żywego i nie pozwalały dalej iść. „Ludzie pustyni potrafią być bezduszni wobec własnego cierpienia, a także cierpienia innych i zwierząt. Ale nie są celowo okrutni. Nie znajdują przyjemności w zadawaniu bólu”. Zwierzę można było skraść z obozowiska, ale nigdy z wypasu. Zemsta, tak jak prawda, dosięgnęłaby każdego. Wielbłądzice, które swobodnie krążyły, posilając się, miał prawo wydoić każdy przejezdny. Thesiger i jego ludzie spotykali czasem kobiety z dziećmi pilnujące stad. Zanim jeszcze się zbliżyli, Beduinki ubrane w granatowe stroje szykowały dla nich miski świeżego mleka, a nadzy chłopcy wybiegali z nimi w rękach na powitanie. Mężczyźni pili i patrząc na dojną wielbłądzicę, wołali: „Niech Bóg ją błogosławi!”.

Rzadkimi chwilami ulgi w znoju były wieczory w obozowiskach. Kręgi ognia otaczały gęsto zebrane sylwetki ludzi i śpiące w pobliżu wielbłądy. „W bezlitosnym słońcu dnia byliśmy nic nieznaczący, jak żuki, którym przypatrywałem się, gdy pracowicie wspinały się po piasku. Tylko w życzliwej ciemności mogliśmy wypożyczyć kilka stóp kwadratowych pustyni i odczuć swe odosobnienie”.

Mimo lodowatych nocy Beduini spali na piasku, bez przykrycia. Nie posiadali niczego, tylko znoszone ubranie i nakrycie głowy, nóż, strzelbę. Jedli skromnie – poza gorzką kawą i mlekiem ich dietę stanowiły daktyle oraz mączne­ placki, ­wypiekane w żarze przysypanym piaskiem. Owsianka była luksusem, bo jej przygotowanie wymagało dużo wody. A woda, którą znajdowali w studniach, była mętna i obrzydliwa w smaku. Sami mieszali ją z mlekiem, a wielbłądom musieli zatykać nosy, bo nie chciały pić.

„Mięsa nie jedliśmy od miesiąca. Byłem zawsze głodny i prawie zawsze spragniony”.

A jednak gdy zmordowany, ze ssącym żołądkiem kładł się do snu z siodłem pod głową i zadawał sobie pytanie, czy naprawdę chciałby być gdziekolwiek indziej, musiał zaprzeczyć. Tam, w najsurowszym z pejzaży, pośród najuboższych i najdumniejszych z ludzi, znalazł wolność i spełnienie.

Noce w obozowiskach były wypełnione śmiechem i dysputami o zasłyszanych zdarzeniach, które nastąpiły dawno, daleko i nie dotyczyły nikogo z obecnych. To nie przeszkadzało Beduinom przeżywać ich i cieszyć się rozmową do późna. Męka podróży znikała w chwili, w której nad pustynią zapadała ciemność. „Wokół nas rozciągała się bezkresna przestrzeń, a mimo to w obozie panował taki ścisk, że trudno było się ruszyć. Pośród Arabów nigdy nie byłem samotny”.

Odkąd rozpoczęli przeprawę, Thesiger jadł, spał i żył tak jak oni. Nosił arabski strój, uczył się jeździć w siodle w kucki, chodził boso. Najpierw potwornie poparzył stopy. Wkrótce stwardniały, zobojętniały na gorąco i zimno. Bywały poranki, w których po zmarzniętym piachu szło się jak po śniegu. Spędził na Piaskach pięć lat. Pokonał je z Beduinami od strony południowej, a potem raz jeszcze, idąc od Jemenu przez ich zachodnią część aż do Abu Zabi.

„Nie chciałem taryfy ulgowej. Pragnąłem podbić pustynię, spotkać się z nią na równych warunkach – pisał później. – Na pustyni odczułem wolność nieosiągalną w cywilizacji, życie nieobciążone posiadaniem. Nauczyłem się satysfakcji płynącej z trudu i radości wypływającej z powstrzymywania się. Wśród Beduinów znalazłem braterstwo w nieprzyjaznym świecie. Bez niego te podróże byłyby pozbawionym sensu cierpieniem”.

Własne granice  na nieznanej ziemi

Wilfred Thesiger urodził się w 1910 r. w Abisynii. Był synem brytyjskiego ministra, przyjaciela przyszłego cesarza Hajle Syllasjego. Był też człowiekiem, który spóźnił się na jedno stulecie, a wyprzedził kolejne. Odrzucał i krytykował globalizację, nim się na dobre rozpędziła. Praktykował i propagował ekoturystykę i zrównoważony rozwój na kilka dekad przed powstaniem tych pojęć. Jego wyprawy i książki podróżnicze stanowią wzór dla dzisiejszych autorów i badaczy wypatrujących ostatnich ścieżek poszanowania i uwielbienia tradycyjnych sposobów życia w radykalnie przeobrażonym świecie.

Thesiger zawdzięczał pragnienie odkrywania świata mamie, która nie potrafiła usiedzieć przy dyplomatycznych herbatkach. Chętnie zwiedzała dzisiejszą Etiopię i zabierała ze sobą kilkuletniego Billy’ego. Jako siedmiolatek był w Addis Abebie świadkiem niezwykłego widowiska – triumfalnego przemarszu afrykańskich wojowników, armii abisyńskiego cesarza po zwycięskiej bitwie. Widział mężczyzn przystrojonych skórami, niosących broń, upojonych walką i krwią. „Tamten dzień na zawsze już zaszczepił we mnie prag­nienie barbarzyńskiego splendoru, dzikości, barw i dudnienia bębnów”.

W Afryce był szczęśliwy. Cierpiał w szkole z internatem w Sussexie, w Eaton, a potem w Oksfordzie, gdzie został wysłany zgodnie z tradycją swojej dystyngowanej rodziny baronów z Chelmsford. Surowa rutyna, rywalizacja i snobizm zupełnie nie odpowiadały jego wrażliwości i wcześnie rozbudzonemu umiłowaniu przestrzeni, swobody. Na wakacje wybrał się parowcem do Stambułu, pracował na pokładzie, a wrócił wagonem trzeciej klasy. Drugie wakacje spędził na trałowcu u wybrzeży Islandii, tam nauczył się, jak wytrwać wiele dni bez snu. Już jako 20-latek Thesiger wiedział o sobie tyle: „pragnąłem przeszłości, pogardzałem teraźniejszością, obawiałem się przyszłości”.

Uważał zachodnią cywilizację i towarzyszące jej maszyny za przekleństwo. Nie wyobrażał sobie niczego nudniejszego niż jazda samochodem, chodzenie do kina czy słuchanie radia. Wyższość przyznawał lokalnym kulturom, ich autentyczności i niezależności, symbiozie z naturą.

Miał 24 lata, gdy Hajle Syllasje wysłał mu imienne zaproszenie na swoją koronację. Poleciał i nie zamierzał wracać do Anglii. Zatrudnił się w służbie dyplomatycznej Sudanu, w czasie drugiej wojny światowej walczył w północnej Afryce z Włochami i Francuzami z Vichy. Był świadkiem brutalnych zniszczeń, narzucanego siłą porządku. Jako syn brytyjskiej arystokracji stanowił zaprzeczenie wszystkiego, co reprezentował. Przy pierwszej okazji udał się, by eksplorować ponurą pustynną ziemię plemienia Danakil, które intruzom obcinało nie skalpy, lecz genitalia. Podróżował i polował, ustrzelił 70 lwów, a dwa lwiątka sam odchował.

Zbadał nieodkryte wcześniej źródła rzeki Auasz. Chwyciłby się każdej białej plamy na mapie, każdej nieznanej ziemi, w której miał szansę przetestować własne granice, podjąć dziewicze wyzwanie.

Tam, na Saharze, pokochał pustynię. „Byłem zachwycony poczuciem przestrzeni, ciszą, kruchą świeżością piasku. Odczuwałem harmonię z przeszłością, podróżując tak, jak ludzie robili to od niepamiętnych pokoleń, polegając na wytrwałości wielbłądów i swych odziedziczonych zdolnościach”.

Zasmakował wolności i braterstwa. „Spałem pod gołym niebem, na ziemi, obok nich i nauczyłem się traktować ich jak towarzyszy, nie służących […]. Pustynia mnie zdobyła, choć wtedy tego nie wiedziałem”.

Im większy trud życia,  tym szlachetniejsi ludzie

W marcu 1945 r. Thesiger złożył rezygnację ze stanowiska doradcy na dworze cesarza Abisynii, planował powrót do Anglii. Oczekując na samolot, poznał przy kolacji szefa królewskiej Bliskowschodniej Jednostki Zwalczania Szarańczy. Szukał on badacza chętnego ustalić przyczyny rozwoju pewnego gatunku owadów wywołujących klęski głodu wokół Pustyni Arabskiej. Thesiger przyjął propozycję, jeszcze zanim przeszli do deseru.

Pięć lat, które spędził na piaszczystej pustyni, przypadły na czas wzmagających się konfliktów politycznych – w wymiarze kolonialnym i plemiennym. Większość Beduinów, z którymi pokonywał bezlitosną pustkę, pozostawała jednak obojętna na świat zewnętrzny i całkowicie go nieświadoma. Sam Thesiger należał do niknącego gatunku romantycznych podróżników uwikłanych w tragiczny konflikt. Nie potrafił znaleźć sobie miejsca w nowoczesności, ale swoją obecnością wśród Arabów stanowił przecież zapowiedź nowego. Był agentem nadchodzącej katastrofy. Włożył wiele starań w to, by razem z Beduinami osiągnąć przeszłość – wniknąć w odwieczny styl życia, który wkrótce po rozpoczęciu odwiertów ropy nomadowie porzucili dla wygód i wynalazków.

Thesiger wyrażał wobec Be­dui­nów wielki podziw – w ich ascetycznej postawie, przywiązaniu do honoru i dyscypliny odnalazł cechy bliskie arystokratycznemu etosowi. „Ich życie bywa desperacko ciężkie, a oni są bezlitosnymi krytykami tych, którym brak cierpliwości, dobrego humoru, lojalności i odwagi”. Jego przesłaniem stała się wyniesiona z pustyni maksyma mówiąca: im większy trud życia, tym szlachetniejsi ludzie.

Wilki pustyni

Thesiger czuł, że między nim a „wilkami pustyni” na zawsze pozostanie Pusty Kwartał, którego nie zdoła pokonać. „Choć byli gotowi tolerować mnie jako mile widziane źródło dochodu, nigdy nie wątpili w moją niższość. Byli muzułmanami i Beduinami, ja byłem chrześcijaninem”. I jeszcze: „Na zawsze zapamiętam, jak po wielekroć zawstydzali mnie ci niepiśmienni pasterze, którzy mieli hojność, odwagę, wytrwałość, galanterię i lekkie serca. Tylko pośród nich doznawałem osobistego poczucia niższości”. Pisał to nie ze smutkiem, ale z wdzięcznością.

Wilfred Thesiger nigdy się nie ożenił, nie miał dzieci. Najbliższymi mu ludźmi byli dwaj Beduini, których poznał, gdy mieli po 17 lat. Ibn Kabina i Ibn Ghabaisza towarzyszyli mu w wyprawach przez Ar-Rab al-Chali. „Pójdziemy z tobą, dokądkolwiek zechcesz, Umbarak. Jesteśmy twoimi ludźmi” – powiedział młodziutki Ibn Kabina. Thesiger pisał, że byli dla niego „jak synowie”. Fotografował ich tak, jak utrwala się przyjaciół, w bezceremonialny sposób, na co dzień. Miał wyrzuty sumienia, że podczas drugiej wyprawy, gdy pokonywali tzw. Zachodnie Piaski, piękne czerwonozłote diuny, naraził ich na wielkie niebezpieczeństwo. Szli bez przewodnika, Thesiger trzymał się mapy Philby’ego i kompasu, wokół roiło się od wrogich plemion.

Podróżowali przez ziemię wahabitów, którzy na wieść o obecności chrześcijanina spluwali z pogardą, odmawiali sprzedania im jedzenia. Cudem uniknęli spotkania z plemionami, które tydzień wcześniej zeszły z Piasków, a bez wątpienia by ich zabiły.

„Nienawiść, jakiej doświadczyłem, była paskudna. Mnie, przyzwyczajonemu do tolerancji religijnej, wydała się także bezsensowna. Zastanawiałem się jednak, czy nie była odpowiedzią na tę nową nienawiść opartą na różnicach w kolorze skóry, narodowości i klasy wytworzoną przez naszą cywilizację”.

Thesiger nie idealizował plemion pustynnych, opisywał skłonność Beduinów do ekstremalnych postaw. Dobrze rozumiał korzenie konfliktów, które – już w innej skali – trapią nas do dziś. „Dla nich byłem najeźdźcą z obcej cywilizacji, którą utożsamiali z chrześcijaństwem. Ta cywilizacja zniszczyła lub dogłębnie zmieniła wierzenia, instytucje i kulturę, które wielbili”. Natknął się na plemiona objęte ideologiczną rewolucją, agresywnie i bojowo nastawione do wszelkich przedstawicieli Zachodu, nie inaczej niż współczesne ugrupowania ekstremistyczne.

Thesiger szczęśliwie dotarł z wyprawą do oazy w Liwie i gościnnego domu szejka Zajida, entuzjasty land roverów i polowań z sokołami, który 20 lat później utworzy Zjednoczone Emiraty Arabskie.

Później jednak Brytyjczyk został aresztowany przez króla Saudów, a sułtan Muskatu unieważnił jego wizę. Pod koniec lat 40. XX w. bezinteresowne podróże Thesigera były kolcem w oku władców i koncernów naftowych. W nowym świecie nie było miejsca dla podróżujących pieszo melancholików. Mimo to jego uznanie dla wędrownych pustynnych pasterzy i zaufanie do nich nigdy nie osłabło. „Pośród Beduinów byłem całkowicie zdany na nich. Mogli mnie w każdej chwili zamordować, porzucić ciało w piasku i odejść z moim dobytkiem. Ale moja wiara w nich była absolutna, nigdy nie pomyślałem, że mogliby mnie zdradzić”.

Pożegnał Ibn Kabinę i Ibn Gha­baiszę, nakazując im jak najszybszy powrót do rodzinnych plemion na południu pustyni. Świat, który uwielbiał, rozsypywał się błyskawicznie.

Resztę życia Thesiger spędził, podróżując tam, gdzie było jeszcze trochę niezajętej, niedopowiedzianej przestrzeni – do siedzib Arabów zamieszkujących bagniska Iraku, przez Afganistan i Pakistan, Azję Środkową. Długo mieszkał na północy Kenii, wśród plemion Turkana i Samburu. Chciał tam umrzeć, jego ciało miało być pozostawione żerującym zwierzętom.

Ale jego najbliżsi towarzysze zmarli, a on sam zmagał się z chorobą Parkinsona. Ostatnie lata, wbrew marzeniom, spędził więc w domu opieki w hrabstwie Surrey. Raz, z okazji urodzin, odwiedzili go tam Ibn Kabina i Ibn Ghabaisza – dojrzali już ojcowie rodzin. Ich wizyta ożywiła wspomnienie dawnego szczęścia. „Przez lata Pusty Kwartał był dla mnie wspaniałym, nieosiągalnym wyzwaniem. Przeszedłem go. Dla innych moja podróż miała niewielkie znaczenie, nie opracowałem niczego poza byle jaką mapą, której najpewniej nikt nie użyje. To było osobiste doświadczenie, a nagrodę stanowił łyk czystej, niemal pozbawionej smaku wody”.


Cytaty pochodzą z książki Arabian Sands Wilfreda Thesigera opublikowanej w Wielkiej Brytanii po raz pierwszy w 1959 r.

 

Czytaj również:

Uciec z duszą na wyspę
i
zdjęcie: Tzeli Hadjidimitriou, www.odoiporikon.com
Ziemia

Uciec z duszą na wyspę

Renata Lis

W bezliku wysp greckich trzeba sobie znaleźć jedną i zawrzeć z nią duchowy związek. Bo kto by dzisiaj sprostał wszystkim, skoro na każdej czyha inna przygoda?

Grecja to światło – uważa Tzeli Hadjidimitriou, urodzona na wyspie Lesbos fotografka i twórczyni krótkich filmów poetycko-dokumentalnych, która dzisiaj mieszka w Atenach. Wystarczy, że samolot znajdzie się w greckiej przestrzeni powietrznej, a już wszystko staje się wielowymiarowe. W każdym zakątku Grecji światło jest inne i wciąż się zmienia, kiedy przez chmury, po zboczach gór i powierzchni wód ześlizguje się z nieba na ziemię, przekształcając wszystko, czego dotknie. „Być może gdybym urodziła się gdzie indziej, nie zostałabym fotografką” – mówi Hadjidimitriou w rozmowie z „Greek City Times”. Na Lesbos, gdzie dorastała i gdzie jej zdaniem światło jest wyjątkowe nawet jak na Grecję, nie potrafiła oprzeć się jego magii i w wieku 12 lat zaczęła fotografować pejzaż. Temu, kto myśli, że przy takim świetle robienie zdjęć musi być łatwe, proponuję, żeby spróbował swoich sił na plaży w Skala Eresu albo nad zatoką koło mityleńskich term – niech uchwyci kładącą się tam na wodzie ni to słoneczną, ni to księżycową poświatę, co chwila odrobinę inną i przez to wciąż umykającą, i nie wpadnie przy tym w pułapkę pstrykania bez końca. Mnie się nie udało. Hadjidimitriou – tak. Jej zdjęcia z wyspy Safony to wspaniałe portrety miejsc ukazujące zmienną pogodę czasu i przestrzeni.

Czytaj dalej