Arka Gotfrydów
i
zdjęcie: archiwum Anatola Gotfryda
Przemyślenia

Arka Gotfrydów

Agnieszka Drotkiewicz
Czyta się 9 minut

Gabinet dentystyczny Danuty i Anatola Gotfrydów, otwarty w 1962 r., stał się szybko prawdziwą placówką kulturalną. Wśród ich pacjentów była cała plejada artystów – na stronach księgi pamiątkowej sąsiadują ze sobą wpisy malarzy: Marii Lassnig, Eduarda Paolozziego, Daniela Spoerri, Franza Gertscha, Dorothy Iannone, muzyka Luigiego Dallapiccoli, sławnego reżysera Petera Zadka, Luca Bondy’ego – zmarłego niedawno dyrektora Odéon Théâtre de l’Europe w Paryżu, reżysera Rainera Wernera Fassbindera, dramaturga George’a Taboriego, Güntera Grassa, głównego konserwatora zabytków w Polsce – Andrzeja Tomaszewskiego, rzeźbiarza Karola Broniatowskiego i jego żony Honoraty Blicharskiej, która ówcześnie miała galerię w Paryżu.

Pomiędzy kartami tejże księgi pamiątkowej można znaleźć listy od Sławomira Mrożka z Paryża, a także pocztówki od Romana Opałki i Zbigniewa Herberta. Zaprzyjaźniony z Gotfrydami Zbigniew Herbert (w ich domu na Sylcie pisał Martwą naturę z wędzidłem) wiosną 1980 r. na pocztówce z wizerunkiem Mary von Vetsera (kochanki arcyksięcia Rudolfa Habsburga, popełnili samobójstwo w pałacyku Mayerling) przesłał życzenia urodzinowe Danucie Gotfryd:

„Wiedeń, 20 marca 1980

Kochana Danusiu,

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

przesyłam Tobie najserdeczniejsze życzenia z okazji Twojego święta. Bądź nam zawsze zdrowa, wesoła, schludna i piękna – tak jak jesteś teraz.

Mary von Vetsera – której fotografię załączam, przesyłam nie bez powodu. Zmarła ona tragicznie jako ofiara arcyksiążęcej chuci. Proszę więc, a nawet błagam, uważaj i nie sprowokuj losu.

Twój oddany Wuj
Zbigniew
Tajny Radca Dworu

P.S. Dla Tolka serdeczności Z.H.”

 

zdjęcie: archiwum Anatola Gotfryda
zdjęcie: archiwum Anatola Gotfryda

Agnieszka Drotkiewicz: Jak to się stało, że Państwa praktyka dentystyczna była jednym z najgorętszych miejsc na mapie kulturalnej Berlina Zachodniego od lat 60. XX w.?

Anatol Gotfryd: Zawsze byliśmy zainteresowani sztuką. Jednym z ważniejszych miejsc na mapie Berlina, wokół których obracało się nasze życie, była Akademia Sztuk Pięknych – Akademie der Künste w dzielnicy hanzeatyckiej. To był nasz drugi dom. Spotkania, otwarcia, wystawy, artyści – to wszystko było częścią naszego życia. Od czasu powstania Akademie der Künste miała siedmiu prezesów, z czego pięciu było naszymi pacjentami. Z obecną prezes Jeanine Meerapfel jesteśmy od dawna zaprzyjaźnieni, byliśmy u niej w Grecji, na Hydrze, gdzie ma letni dom. Jej mąż Wolf Donner był jednym z szefów festiwalu filmowego w Berlinie – Berlinale. Tak więc to wszystko się zazębia.

Ważny też dla Państwa był i jest teatr Schaubühne am Lehniner Platz.

Tak, nasza praktyka znajdowała się praktycznie vis-à-vis teatru, oglądaliśmy wszystkie przedstawienia, aktorzy byli naszymi pacjentami, a z jego właścicielem i założycielem Jürgenem Schittenhelmem mieszkaliśmy w jednym domu przez 28 lat. Naszymi pacjentami byli twórcy z całego obszaru języka niemieckiego: z Austrii, ze Szwajcarii. Wynikały z tego przyjaźnie i przygody – kiedyś, kiedy byłem bardzo krótko w Zurychu, dyrektor Kunsthaus oprowadzał mnie po muzeum w nocy, żebym zdążył je obejrzeć.

Bardzo istotne dla życia kulturalnego Berlina Zachodniego i dla naszego życia było stypendium DAAD(Niemieckiej Centrali Wymiany Akademickiej) – oferowało ono roczny pobyt w Berlinie i dobre warunki pracy dla artystów. Przyjeżdżali na nie malarze, pisarze, kompozytorzy; m.in. zaprzyjaźnieni z nami Roman Opałka, Ryszard Kapuściński, Zbigniew Herbert, Karol Broniatowski. Jako że część stypendystów nas znała, to gdy ktoś spośród nich potrzebował dentysty, polecali nas i tak poznawaliśmy kolejnych artystów. Zresztą ja sam, jak mam iść do lekarza, to zawsze pytam artystów – wiedzą, gdzie trzeba pójść, bo to są bardzo wrażliwi i często bardzo o siebie zaniepokojeni hipochondrycy.

Państwa znajomości z artystami są udokumentowane w księgach pamiątkowych – bardzo mnie ujął wpis Zbigniewa Herberta: „Kochani Danusiu i Tolku, byłem człowiekiem zrujnowanym alkoholem, kobietami i komunizmem. Znaczne ubytki w uzębieniu, głowie i duszy. Odkąd Was poznałem, stałem się znów ascetycznym abstynentem i wróciła mi wiara w przyszłość. Bowiem uzupełniliście moje ubytki i braki. Kochający i wdzięczny, Zbigniew Herbert”.

À propos polskich artystów – to właśnie u nas w domu Mrożek poznał Romana Opałkę. Opałka był szalenie mądry, fantastycznie opowiadał. Mrożek go słuchał, a potem zapytał mnie na boku: „Słuchaj, a co ten kolega robi?”, ja mu powiedziałem: „Maluje”, a on na to: „Chwała Bogu! Bo już się niepokoiłem, że pisze”.

Właśnie, nie tylko Państwa gabinet, ale też dom odgrywa wielką rolę w życiu towarzyskim. Jego atmosfera jest połączeniem państwa osobowości, jak również wspaniałej architektury – ten dom jest zarazem opiekuńczy i stymulujący.

Pomiędzy 1900 a 1927 r. tworzył w Berlinie wybitny architekt Hermann Muthesius, który przeniósł do Niemiec ideę angielskiego dworku – English country house. Dom, w którym mieszkamy, zaprojektował dla siebie. To wielkie szczęście, że mogliśmy go kupić. Jest dla nas czymś w rodzaju świątyni, taką arką. Zależało nam na tym, żeby mieć dom, który jest oazą. Przyjęcie obywatelstwa to rzecz formalna – człowiek dopiero wtedy jest usadowiony w jakimś miejscu, kiedy znalazł gniazdo, w którym się odpowiednio czuje. Ten dom jest zabytkiem – nie tylko jego bryła, ale też układ wnętrz są pod ochroną. Te wnętrza mają własną duszę, ich atmosfera jest bardzo subtelna, trzeba uważać, żeby nie popsuć tej delikatności. Prawie każde pomieszczenie leży o dwa, trzy stopnie niżej lub wyżej od sąsiedniego, co sprawia, że przechodząc przez próg, natychmiast znajdujesz się w innej atmosferze. Trudno to opisać, ale silnie się to odczuwa.

Biblioteka, w której teraz rozmawiamy, jest szczególnie piękna.

To była pracownia Muthesiusa – kwadratowa, z trzema schodkami. Cała obudowana jest białymi szafami na książki. Żyrandol, który decyduje o atmosferze tego miejsca, projektował najbardziej znany architekt szkockiej secesji Charles Rennie Mackintosh. Muthesius był z nim zaprzyjaźniony, tę lampę dostał od niego w prezencie.

Motywem dyskretnie dominującym w naszym domu jest ośmiokąt – w niektórych miejscach zaznaczony delikatnie, w innych mocniej. Tu, w bibliotece, znajduje się małe ośmiokątne okienko, w środku którego jest diafragma, taka jak w aparacie fotograficznym – kiedy była otwarta, światło słoneczne pod pewnym kątem padało prosto na głowę architekta, który siedział za biurkiem!

Państwa dom mógłby być szkołą dobrego smaku, zresztą wielokrotnie znajdował się na stronach pism wnętrzarskich, np. w „Vogue Casa”. Jak się kształtował Państwa gust?

Im byliśmy biedniejsi, tym bardziej zależało nam na tym, żeby otaczać się pięknymi przedmiotami. Dzisiaj nie wydalibyśmy tyle na urządzenie domu. Naturalnie miało na nas wpływ to, że dużą część naszych pacjentów stanowili architekci, jednak najważniejsze były nasze własne zainteresowania. Poza tym nasza młodość przypadła na czas rozkwitu nowej powojennej estetyki – w gruncie rzeczy niczego bardziej nowoczesnego od tego czasu nie wymyślono. Kiedy otwarto w Berlinie sklep Knoll International, kupiliśmy do jadalni komplet fińskiego architekta Eero Saarinena, który teraz jest absolutną klasyką designu. Wtedy te meble były jeszcze wykonane z włókna szklanego, dziś produkuje się je z plastiku. Czasem wystarczy mały szczegół, żeby zupełnie zmienić wygląd, nastrój. Dziś, kiedy się kupuje fotel Le Corbusiera, nie wiadomo, czy jest oryginalny, a choćby małe zachwianie proporcji niszczy tę delikatną harmonię. U nas w domu jest mieszanka – rzeczy nowoczesne i starocie, takie jak te krzesła Thoneta.

A także obrazy i obiekty zaprzyjaźnionych artystów.

Nigdy nie byliśmy kolekcjonerami sensu stricto, ale nazbieraliśmy trochę sztuki dzięki przyjaźniom z artystami i dzięki temu, że przez lata byłem w zarządzie przyjaciół Galerii Narodowej, a potem założyłem związek przyjaciół Muzeum Rysunków Kupferstichkabinett. Niektóre nasze przyjaźnie były bardzo intensywne, np. przyjaźń z George’em Rickeyem – amerykańskim artystą, przedstawicielem sztuki kinetycznej. Jego rzeźbę mamy w ogrodzie.

Tu, w bibliotece, wisi obraz Gerda Rohlinga.

Jestem z nim bardzo zaprzyjaźniony. Jego prace powstają na podstawie obiektów znalezionych – objet trouvé. Podobnie jak u Josepha Beuysa, który przez dotknięcie swojej ręki transformował, przetwarzał obiekty, sztuka Rohlinga to rodzaj wskrzeszania, zmiany statusu przedmiotu: z czegoś do wyrzucenia – w coś, co otrzymuje nowe życie. Kiedyś zorganizowałem wystawę Rohlinga w Galerii Narodowej – stały tam m.in. przepiękne witryny ze specjalnie zrobionym przez niego górnym oświetleniem. W witrynach umieszczono jego wazy, które w rzeczywistości są zrobione z byle czego, z wyrzuconych odpadków plastikowych, ale były tak przetransformowane, że wyglądały w tym oświetleniu jak najdrogocenniejsza porcelana! To właśnie zawsze mnie w sztuce fascynowało – dawanie życia, tchnięcie życia, wiara, że jest w tym coś więcej. Bo prawdziwa sztuka powtarza coś, czego jeszcze nigdy nie było…

Nie tylko ten dom, ale też ogród jest zabytkiem, a Pana żona dostała medal od miasta za utrzymanie ogrodu zgodnie z założeniami stylu, w jakim powstał.

Tak, nasz ogród jest w wykazie 100 najważniejszych ogrodów prywatnych w tym kraju. Danka bardzo kocha ogrody, jej przywiązanie do ziemi jest bardzo silne. Podziwiam jej wytrwałość i konsekwencję. Przecież gdy tylko przestaje się na chwilę dbać o ogród, przyroda na powrót bierze wszystko w posiadanie.

Wspominał Pan, że abonowali Państwo „Przekrój”?

Tak, przez całe lata po przyjeździe do Berlina mieliśmy stałą prenumeratę. To była enklawa aktualnej literatury, politycznego dowcipu, stylu i dobrego smaku. A dla nas – kontakt z polską kulturą, tak ważny, kiedy jest się na emigracji. Właśnie „Przekrojowi” zawdzięczamy nasze pierwsze spotkanie z dziełami Franza Kafki w latach 50.
 

Czytaj również:

Ja  jak  Lenin, Ona  jak  Trocki
i
zdjęcie: Jochen Littkemann
Doznania

Ja  jak  Lenin, Ona  jak  Trocki

Anatol Gotfryd

Danka zawsze znajduje w życiu jakiś wyższy sens i to jest to katolickie w niej. Natomiast ja mam raczej skłonność do doszukiwania się w życiu bezsensu. I to jest to żydowskie we mnie.

W jednej z najpiękniejszych sal wykładowych XIX stulecia, we wrocławskim Collegium Anatomicum, w październiku 1951 r. immatrykulowano nowych studentów stomatologii. Pomieszczenie było wypełnione po brzegi i wrzało pełnym oczekiwania niepokojem. Przez wysokie okna wpadało do środka wczesnojesienne słońce, spowijając salę ciepłym, łagodnym światłem.

Czytaj dalej