Historia jednego lotu
i
zdjęcie: archiwum nr 1324/1970 r.
Wiedza i niewiedza

Historia jednego lotu

60 metrów nad powstańczą Warszawą
Przekrój
Czyta się 9 minut

Dochodziła 19.24, gdy czteromotorowy halifax wzbił się w powietrze. Po paru minutach lotnisko w Brindisi zostało za nami, a bombowiec z napisem „P-Peter” na kadłubie wziął kurs na północny wschód. Pilot wywindował maszynę na 3 tysiące metrów. Na tej wysokości kontynuowaliśmy lot ku granicy Polski. Celem była walcząca Warszawa. W luku zamiast bomb znajdowały się pojemniki z bronią, amunicją i żywnością dla powstańców. Łącznie 8 ton. Wśród 7-osobowej załogi, jako nawigator, byłem jedynym warszawiakiem.

Lecimy nad powstańczą Warszawą! Diabelnie niebezpieczny lot. Ile to już alianckich maszyn nie powróciło z rajdu nad polską stolicę.

Niemieckie myśliwce i artyleria przeciwlotnicza mocno przerzedziły angielskie i południowo-afrykańskie eskadry w pierwszych dwóch tygodniach sierpnia. Alianckie dowództwo zawiesiło loty. Teraz latali tylko Polacy – na ochotnika!

W dniu wybuchu powstania odleciałem z Anglii przez Gibraltar do Włoch. Już wiedziałem, że wejdę w skład jednej z sześciu polskich załóg, które zostaną skierowane nad Warszawę. We Włoszech zostałem przerzucony z dywizjonu 300 do 301. Ten drugi, noszący początkowo nazwę Pomorskiego został potem przemianowany na Dywizjon Obrony Warszawy.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Mrok rozjaśniał księżyc. Ani jednej chmury.

Była to noc z pierwszego na drugi września 1944 roku. Przed pięciu laty wybuchła wojna. Zdążyłem jeszcze ukończyć Politechnikę Warszawską, sekcję lotniczą na wydziale mechanicznym.

Lecimy właśnie nad Jugosławią, a później nad Węgrami i Czechosłowacją. Zupełnie spokojnie. W miarę, jak zbliżaliśmy się do granic Polski, narastała emocja. A może i lęk, czy wrócimy z ryzykownej wyprawy? Nie darmo nazywano nas, latających nad Warszawę „samobójcami”. Otuchy i siły dodawała nam świadomość, że spieszymy z pomocą bohaterskiej stolicy.

Samolot zaczął się gwałtownie obniżać — znak, iż granica Polski tuż, tuż… Dalej będziemy lecieć na wysokości 100—150—200 metrów. Na tak niskim pułapie wymykaliśmy się kontroli radarowej wroga.

Minęliśmy Tatry. Płyniemy pośród nocy, już znacznie ciemniejszej niż włoska, ponad dachami uśpionych polskich miasteczek i wsi. Niejednego z mieszkańców zbudzi zapewne ryk silników. Za kilkadziesiąt minut przemkną za nami następne polskie załogi.

Nagle, rozlega się za nami salwa. Jedna, druga, trzecia, piąta. Wnętrze maszyny rozjaśniają smugi reflektora. Myśliwiec! Strzelec Marynowski sieje ogniem karabinów maszynowych. Po chwili strzela do Niemca także środkowy strzelec Michałkiewicz. Pilot Tyrol zaczyna manewrować maszyną. Leci zygzakiem to znów ruchem falistym, winduje samolot w górę i potem w dół. Muszę się mocno trzymać poręczy.

Powietrzna ekwilibrystyka trwa parę minut. Już zgubiliśmy nieprzyjaciela. Odetchnęliśmy z ulgą. Ale tylko przez moment. Środkowy strzelec melduje, że z prawego skrzydła wycieka benzyna. Zostaliśmy trafieni! Szczęśliwym zbiegiem okoliczności tylko w jeden z siedmiu w skrzydle zbiorników.

Straciliśmy część cennego paliwa i przeżyliśmy trochę emocji. Messerschmidt wymacał nas na północny wschód od Krakowa i po jakichś 2 minutach nadleciał od tylu, zbliżając się na odległość kilkuset metrów. Był przy tym około 100 m wyżej od nas.

Nasz ogień odpędził go. Ale czy pościg ustał? Czy myśliwiec nie ściągnie nam na kark innych maszyn?

Minuty napięcia. Pościgu nie ma. Osiągnęliśmy Pilicę. Od celu dzieliło nas już tylko około pół godziny lotu. Stawał się coraz bardziej wyraźny, czerwienił się pośród nocy potężniejącą łuną. Do przedmieść Warszawy nie napotkaliśmy ani niemieckich baterii przeciwlotniczych ani reflektorów.

Warszawa tuż, tuż! Jeszcze przed Slużewcem pilot wytraca szybkość, która maleje nieomal do szybkości lądowania. Nad samym miastem strzałka szybkościomierza nie przekroczy liczby 120—130 km/godz. Przy takiej prędkości i przy naszym przeciążeniu przypominamy raczej balon na uwięzi. Łatwy cel dla pocisków.

Centrum miasta coraz bliżej. Schodzimy na 80, potem 60 metrów, windujemy się znów nieco w górę. Wielka chwila dla całej załogi. Także dla nawigatora. Przez telefon pokładowy — interkom podaje informacje dla pilota: — Wyżej, niżej, więcej na lewo, więcej na prawo. Z mojego stanowiska nie widać twarzy pilota. Wyobrażam sobie, jak musi być napięta. Wystarczy jeden nieprecyzyjny ruch sterów i zwalimy się w dół.

Pod nami Mokotów! Przez oszklony „nos” halifaxa dostrzegam w rozbłyskach ognia i świetle pożarów wyburzone domy, zrujnowane ulice, na nich barykady. Jesteśmy już nad placem Unii, z lewej budynek Politechniki. Pod nami piekło. Pożary, ogień dział i cekaemów, tropiące nas smugi reflektorów. W samolocie jasno jak w dzień. Po chwili czujemy dym. Coraz więcej dymu. Do maszyny przenika niebieskawy, gryzący obłok.

O czym myśleliśmy w tych dramatycznych minutach? Zapewne o tym, żeby szczęśliwie przeprowadzić maszynę przez nieprzyjacielski ogień i żeby celnie zrzucić pojemniki na powstańcze stanowiska.

Moje myśli biegły przede wszystkim ku matce, która pewno znalazła schronienie w piwnicy na Wilczej, w kamienicy między Marszałkowską i Kruczą, gdzie spędzałem studenckie lata. Czy może się domyślać, że jestem w tej chwili tak blisko?

Mniej więcej od Pięknej rozpoczynamy zrzuty na pozycje powstańców, opierając się na meldunkach otrzymanych przed lotem. Lecimy małym zygzakiem, trzymając się linii ulicy Marszałkowskiej, jako zasadniczej osi lotu. Bombardier Bar raz po raz naciska guzik od luku, wyrzucając pojemniki.

Lecąc wzdłuż Marszałkowskiej dotarliśmy za Ogród Saski. Zawracamy łukiem i lecimy mniej więcej tą samą drogą. I znowu zrzuty. Z lewej strony walcząca Starówka. Wiedzieliśmy, że to już chyba ostatnie godziny oporu bohaterskiej dzielnicy. Nie wiedzieliśmy, że właśnie tej nocy w jej pobliżu Niemcy wysadzili w powietrze kolumnę Zygmunta.

Ponownie przelatujemy wzdłuż Marszałkowskiej. Potem znów nad Mokotowem i Służewcem. Niemcy strzelają do nas z dział i z lekkiej broni OPL, niebezpiecznej, kąśliwej. Na pewno niejeden pocisk dosięgnął naszego halifaxa, ale jazgotu kul ani uderzeń o kadłub nie słychać. Na szczęście dotychczas nie odczuwamy żadnych skutków trafienia. Ale po pomyślnym — mam nadzieję — powrocie do Brindisi, obejrzę dziury po pociskach. Tak, jak w innych naszych maszynach powracających z koszącego lotu nad Warszawę. W jednym z halifaxów naliczyłem kiedyś aż dziesięć trafień.

Główne zadanie wykonane! Przelot nad centrum miasta — tam i z powrotem — nie trwał dłużej niż 5—6 minut. Rdzawa łuna zostawała coraz bardziej w tyle. Dochodziła północ. Mechanik zameldował, że nie starczy nam benzyny na lot poprzednią trasą. Ubytek paliwa na skutek przestrzelenia zbiornika był dość duży. Pilot decyduje się na lot prosty.

Wytyczam na mapę prostą linię do Brindisi. Polecimy jak po sznurku. Skrótem, ale trasa wiodąca w pobliżu Budapesztu i Belgradu, bronionych przed samolotami — jest bardzo niebezpieczna. A jednak musimy ryzykować.

Przed osiągnięciem linii Tatr przeszliśmy z powrotem na pułap 3 tysiące metrów. Minęliśmy z prawej strony Budapeszt i bez przeszkód osiągnęliśmy terytorium Jugosławii.

Teraz zupełne odprężenie. Dzieliliśmy się wrażeniami z lotu. Niektórzy koledzy podśpiewywali.

Dochodziła 2.45. Prawie dwie trzecie drogi powrotnej mieliśmy za sobą. Dopijałem kubek kawy, gdy nagle rozległ się głośny huk i wszystko w samolocie zatańczyło… Termos wypadł mi z ręki. Mimo woli spojrzałem na zegarek — za dziesięć trzecia.

Błyskawicznie wskoczyłem w spadochron, który leżał na oparciu fotela. Próbowałem się porozumieć z pilotem. Bezskutecznie. Interkom nie działał. Ogarnął mnie strach spotęgowany nieoczekiwanym pokazaniem się ognia. Płonęły zbiorniki z benzyną w lewym skrzydle.

Zerwałem się z fotela i podbiegłem do stanowiska pilota. Na jego twarzy malował się pozornie kamienny spokój. Próbował wyrównać lot maszyny, która przechyliła się i zaczęła lecieć coraz bardziej na nos — całą mocą silników. Próby te były jednak bezskuteczne.

Krzyknąłem do pilota i mechanika: — Skaczemy! To samo krzyknąłem w stronę bombardiera. Doskoczyłem do klapy awaryjnej, podniósłszy przedtem blat stołu nawigacyjnego. Klapa, która znajdowała się pod moim stanowiskiem, była bardzo ciężka, ale udało mi się z nią uporać błyskawicznie. Uderzył we mnie strumień powietrza.

Przed opuszczeniem maszyny ujrzałem jeszcze bombardiera. Trzymał się kurczowo ściany samolotu i krzyczał rozpaczliwie: — Jezu, gdzie mój paraszut! W ułamku sekundy uprzytomniłem sobie, że bombardier przez cały czas lotu nie miał na sobie spadochronu.

Rzuciłem się gwałtownie w dół.

Zaczepiłem swetrem o jakiś wystający kawałek blachy. Leciałem przez parę sekund przytroczony do maszyny. Szarpiąc się rozpaczliwie zdołałem wreszcie uwolnić się z potrzasku. Runąłem jak kamień głową w dół, czując przenikliwe zimno na całym ciele. Gorączkowo wyrwałem rączkę otwierającą spadochron. Szarpnęło mocno i nad głową zobaczyłem upragnioną czaszę. Gwałtowna zmiana pozycji spowodowała chwilowy szok, ale ani na moment nie straciłem świadomości. Widziałem jak halifax z płonącym skrzydłem, w jeszcze bardziej pionowej pozycji, pędził ku ziemi.

Było jeszcze ciemno. Lot na spadochronie wydawał się wiecznością. Wreszcie poczułem twardy grunt. Wylądowałem na rżysku. Porzuciłem czym prędzej spadochron i skórzaną lotniczą haubę. Należało teraz, jak najszybciej, oddalić się od niebezpiecznego miejsca. Niemcy mogli rozpocząć pościg. O jakieś pół kilometra stąd płonęła jaskrawym ogniem maszyna, na której kadłubie oprócz emblematu RAF-u widniała polska szachownica. Krążył nad nią niemiecki myśliwiec, który nas strącił.

W kieszeniach spodni znalazłem trochę żywności, papierosy, zapałki i 50 dolarów. Nie miałem żadnych dokumentów. Szedłem w nieznanym kierunku około 3 godzin. Dniało. Natrafiłem na głęboki rów porośnięty głogami. Postanowiłem się ukryć. Przesiedziałem w kryjówce cały dzień. Jak okiem sięgnąć ani śladu człowieka, ani jednego zabudowania.

Późnym wieczorem głód wygnał mnie z kryjówki. Po może kilometrowym ostrożnym marszu, zobaczyłem skąpe światła. Jakiś wewnętrzny głos ostrzegał, żeby nie wchodzić do pierwszej chałupy ani do drugiej. Podszedłem do trzeciego obejścia położonego dalej. Zaskowyczał pies i wtedy przed dom wyszedł jakiś chłopak. Powiedziałem: — Ja z aviona. — Na to on: — Z aviona, a my partyzanty!…

Wszedłem do mizernej izby, padło najbardziej nieoczekiwane pytanie: — Znajesz Władka? Domyśliłem się, że chodzi o radiooficera z halifaxa. Rzeczywiście. Był pod tym samym dachem!

Padliśmy sobie z Władkiem Sybilskim w ramiona, bliscy płaczu. Władek jeszcze w samolocie dostał serię w łydkę. Ale był w pobliżu klapy awaryjnej i zdołał wyskoczyć. Znaleźli go partyzanci i rannego przetransportowali tutaj. Trafiłem dobrze, bo okazało się, że domy na skraju wsi należały do niemieckich osadników. Dowiedziałem się także, iż zostaliśmy zestrzeleni w odległości około 100 km od Belgradu, a wioska w której się znalazłem nazywała się Negosławce.

Partyzanci uraczyli nas jakimś plackiem i winnym moszczem. Upiłem się zdrowo. Rano obudził mnie okrzyk: — Hande hoch! Skoczyłem na równe nogi. Przede mną stał uśmiechnięty partyzant. Był zadowolony z kawału. Po chwili także zacząłem się śmiać. Zwłaszcza, gdy spojrzałem na moje łoże, którym był niewielki stóg siana. Ukryto mnie tam przed ewentualnym patrolem niemieckim, a ponieważ za sprawą moszczu miałem lukę w pamięci nie wiedziałem wcale, że mnie tu przeniesiono.

Droga do lasu wiodła przez pola kukurydzy tak wysokiej, że kryła człowieka. Rosła tak gęsto, iż z odległości 20—30 metrów nie sposób było kogokolwiek dojrzeć. W kukurydzianym gaju, w zaimprowizowanej kryjówce, czekałem na Sybilskiego.

Wkrótce dotarła do nas wiadomość, że z płonącego samolotu uratował się mechanik, który również znalazł schronienie u chłopców z lasu. W jakiś czas później dowiedzieliśmy się, że środkowy strzelec dostał się w ręce Niemców. Znaleźli go ciężko rannego w pobliżu halifaxa. Odzyskał przytomność w niemieckim szpitalu dopiero po 25 dniach.

Z siedmioosobowej załogi zginął pilot Jan Tyrol (nazywany „Hansem” lub „Hanysem”, pochodził ze Śląska) i tylny strzelec Marynowski. Obaj nie zdążyli dotrzeć do włazu awaryjnego. Nie wrócił też nigdy do nowo poślubionej Kanadyjki, dwudziestokilkuletni bombardier Bar. Zgubił go brak spadochronu.

Przez cały tydzień ukrywaliśmy się w kukurydzy, zanim przerzucono nas do lasu. Później dostałem się do Belgradu, a stamtąd 5 listopada 1944 r. odleciałem przez Włochy do Anglii. W niecałe dwa lata później wróciłem do Warszawy.

Spisał Zbigniew K. Rogowski

Jan Abczyński; zdjęcie: archiwum nr 1324/1970 r.
Jan Abczyński; zdjęcie: archiwum nr 1324/1970 r.

Jan Abczyński:

W latach czterdziestych lotnik dywizjonu 300 i 301. Po powrocie do kraju był głównym technologiem w Fabryce Samochodów Osobowych na Żeraniu, później pracował w biurze projektowym przemysłu motoryzacyjnego.


Tekst pochodzi z numeru 1324/1970 r., (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

 

 

Czytaj również:

Szósty zmysł
Wiedza i niewiedza

Szósty zmysł

Lekcje dystansu z Szaszkiewiczową
Irena „Kika” Szaszkiewiczowa

Felieton intuicyjny

W sierpniu cała rodzina jest na wakacjach, a ja rozmyślam o innych sierpniach wiele lat temu. Przetoczyła się dyskusja o powstaniu warszawskim 1944 roku, które wybuchło na początku sierpnia. Zabierali głos głównie młodzi historycy i dziennikarze, nie zostawiając suchej nitki na przywódcach powstania. Myślę sobie, jak trudno ludziom w kolejnych pokoleniach uzyskać to wczucie się w sensie psychologicznym w sposób myślenia swoich niedalekich przodków. Bo jeśli nawet ze strategicznego punktu widzenia powstanie było błędem, to jak mogą oceniać ci, którzy wojny nie przeżyli, tych, którzy tak bardzo mieli jej dość, że gotowi byli życie poświęcić, by się rozprawić z wrogiem. Nie powinni oceniać tego, tylko starać się rozumieć tragiczne motywy tych decyzji.

Zbliża się wrzesień, już myślę o tym wrześniu 1939 roku. Gdy wybuchła wojna, nastąpiło wielkie zamieszanie i ogromne tłumy ludzi zaczęły się przemieszczać wszystkimi możliwymi środkami, także na piechotę, uciekając przed Niemcami, głównie na wschód, w kierunku Lwowa. Między nimi była pewna rodzina ze Śląska, która spędzała wakacje w Babicy na wsi na letnisku. Przyszli do nas z prośbą, by im pożyczyć samochód, gdyż chcieli udać się do Przemyśla, aby tam się ukryć. Ich ojciec był bliskim krewnym wojewody katowickiego, więc obawiali się represji ze strony Niemców, którzy oczywiście uważali Śląsk za swój. Mój brat Kot odwiózł ich do Przemyśla i opowiadał później o tych „wędrówkach ludów”, o tym, że wszystkie drogi były zapchane furmankami, dzisiaj by się powiedziało zakorkowane. Ojciec nas pytał, czy chcemy opuszczać Babicę, rodzice bowiem decydowali się zostać. My, dzieci, też. Natomiast z zaprzyjaźnionego Żyznowa dzieci państwa Bylickich postanowiły jechać do Lwowa, gdyż tam mieszkała ich ciotka zwana Bibą, która była profesorem uniwersytetu. Wzięły auto i pojechały. Za parę dni, po przegranej bitwie rzeszowskiej, weszli Niemcy i zaczęła się okupacja niemiecka. Pan Bylicki nie miał żadnych wiadomości od czworga swoich dzieci, czym był bardzo zaniepokojony. Wiadomo było tylko, że została ustanowiona przez Sowietów granica. Pan Bylicki po 3 tygodniach wypatrywania wiadomości postanowił ruszyć po dzieci. Wziął szofera i autem, ryzykując rzecz jasna, że mu je zabiorą, pojechał ku granicy. Tam wytłumaczył, że jedzie po dzieci do Lwowa, ale Sowieci nie chcieli go puścić. Deliberowali długo, nieufnie wypytując, o co naprawdę chodzi „polskiemu pomieszczikowi”, jak go nazywali, aż ostatecznie zaproponowali, że sami je przywiozą jego autem. Nie było wyjścia, dał im to auto i wrócił do domu całkowicie spokojny o los dzieci. Stanisław Bylicki miał jakiś szósty zmysł i dar przewidywania, wiedział zwykle, jak się skończy jakaś akcja – dobrze czy źle. Zgodnie z tym, co zakładał, dzieci wróciły w ciągu dwóch dni wraz z autem do Żyznowa.

Czytaj dalej