Dziesięć milionów i wewnętrzna harmonia
Wiedza i niewiedza

Dziesięć milionów i wewnętrzna harmonia

Piotr Żelazny
Czyta się 30 minut

Był drogowskazem dla tych, którzy wierzą, że mogą odmienić swój los; symbolem zwycięstwa słabych i wykluczonych nad możnymi tego świata. Był kasowym aktorem i celebrytą; chodzącą (a może raczej skaczącą?) ambicją; chińskim wcieleniem amerykańskiego snu o sukcesie. Był Bruce’em Lee.

 

W 1974 r. cały świat pod nosem nucił tekst hitu Carla Douglasa – Everybody was kung fu fighting. Piosenka była numerem jeden na listach przebojów w 15 krajach i rzeczywiście wszyscy byli opętani kung fu fighting. Tego samego roku wytwórnia Hanna-Barbera wypuściła na rynek kreskówkę Hong Kong Phooey, by nawet najmłodsi mogli uczestniczyć w szaleństwie, które zapanowało w Ameryce po premierze Wejścia smoka i tajemniczej śmierci Bruce’a Lee. Hollywood wypluwało z siebie jeden po drugim „filmy karate”, jak nazywaliśmy je na podwórku. By jednak moda mogła się przebić za żelazną kurtynę, musiało minąć trochę czasu, dlatego Piotr Fronczewski jako Franek Kimono dopiero w 1983 r. melodeklamował: „Twoje łzy lecą mi na koszulę z napisem king Bruce Lee karate mistrz”. Wejście smoka w polskich kinach pojawiło się rok wcześniej.

Ponad cztery dekady po śmierci Bruce Lee wciąż jest legendą. Wielowymiarową. Dla jednych to najwybitniejszy wojownik wszech czasów, a Internet pełen jest poważnych analiz na podstawie zachowanych nagrań VHS, w których eksperci zastanawiają się, czy „Smok” pokonałby dzisiejszych mistrzów MMA, boksu i innych dyscyplin. Widząc jego nieludzką szybkość, dochodzą do wniosku, że dziś byłby zarabiającym miliony w ringu zawodnikiem MMA.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Dla innych jest genialnym aktorem i ikoną popkultury. Dla jeszcze innych to filozof, którego umysł był równie zwinny i giętki jak ciało.

Po śmierci Lee dostęp do jego ­biblioteki uzyskał jeden z uczniów mistrza, Kanadyjczyk John Little. Znalazł tam ponad 1700 książek – na przeróżne tematy, od taoizmu przez filozofię Zachodu, sztuki walki aż do podręczników fizyki i mechaniki. Większość z notatkami na marginesach. Z tych notatek powstało siedem wydanych tomów „zapisków” Bruce’a Lee.

Jego ulubionym myślicielem był Alan Watts – popularyzator filozofii wschodniej na Zachodzie. Watts starał się wypracować połączenie współczesnego mistycyzmu chrześcijańskiego oraz filozofii Azji. Był buddystą, ale jednocześnie doktorem honoris causa teologii na University of Vermont. Eksperymentował z LSD, a ze swoją trzecią żoną mieszkał w Druid Heights, ­newage’owo-hipisowskiej komunie na obrzeżach San Francisco. Wielki wpływ na Lee miał też hinduski teozof Jiddu Krishnamurti. Według niego droga do wolności i szczęścia wiodła przez całkowite odrzucenie jakiegokolwiek idealizmu.

Echa tej nauki widać w stylu walki, który opracował Bruce Lee, odrzucając tradycyjne podejście do kung-fu, dogmaty i celebrę – pokłony, salta wykonywane wyłącznie dla efektu.

Prostotę postulował nie tylko w sztukach walki: „Odrzuć wszystko, co niepotrzebne” albo „Z upraszczaniem jest jak z rzeźbiarzem, który dłutem odrzuca wszystkie niepotrzebne warstwy, aż powstanie dzieło sztuki”.

W jednej z początkowych scen Wejścia smoka bohater grany przez Lee rozmawia z mędrcem, który chwali jego postępy, po czym pyta: „Jaki najwyższy stopień techniki chciałbyś osiągnąć?”. Na co Bruce Lee odpowiada: „Nie mieć żadnej techniki”.

Najsłynniejsza nauka i motto „Smoka” brzmiały: „Bądź jak woda: opróżnij umysł, bądź bezforemny, bezkształtny. Gdy wlejesz wodę do filiżanki, stanie się ona filiżanką; gdy wlejesz ją do butelki, stanie się butelką. Woda może płynąć swobodnie lub niszczyć. Bądź jak woda, mój przyjacielu” – mówił.

Woda omija przeszkody, które spotyka na drodze. W Wejściu smoka jest taka scena: zawodnicy płyną statkiem na wyspę, gdzie odbędzie się tajny turniej sztuk walki. Jeden z pasażerów szuka zwady ze wszystkimi, atakuje marynarzy. W końcu podchodzi do niezwracającego na niego uwagi Lee (bez niespodzianki, to postać grana przez Bruce’a Lee), który beznamiętnie spogląda na taflę morza. „Jaki jest twój styl?” – niemalże krzyczy w jego stronę awanturnik. Bruce, czy też Lee, spogląda na niego i odpowiada: „Walka bez walki”. Oczywiście naprzykrzający się wszystkim rozrabiaka chce się z nim natychmiast zmierzyć. Lee rozgląda się wokół po pokładzie i mówi, pokazując na szalupę ratunkową: „Będziemy potrzebować więcej miejsca. Tam na wyspie. Możemy wziąć tę łódkę”. Puszcza przodem rywala, a gdy jest on już w szalupie, Lee luzuje linę, którą jest przywiązana, i przy wiwatach załogi spuszcza ją na wodę.

Walka żurawia z lisem

Bruce Lee urodził się w 1940 r. w San Francisco, według chińskiego horoskopu zarówno w roku, jak i w godzinie Smoka. Na świat przyszedł jako Lĭ Zhènfān, ale rodzice musieli wpisać również amerykańskie imię, więc pielęgniarka zaproponowała Bruce. Ojciec, Lee Hoi-chuen, aktor opery kantońskiej, był w trakcie tournée po USA. Rodzina wróciła jednak do Hongkongu, gdy malec miał cztery miesiące. Dzięki kontaktom ojca został dziecięcą gwiazdą. Na ekranie zadebiutował jako trzymiesięczne niemowlę, a przed ukończeniem 18. roku życia zagrał w ponad 20 filmach.

Sztuk walki zaczął się uczyć w wieku 12 lat, po tym, jak został kilka razy pobity w szkole i na ulicy. Jego pierwszym nauczycielem – a jak się później okazało jedynym – został Ip Man, Chińczyk, który uciekł do Hongkongu w 1950 r. po zwycięstwie komunistów. Był mistrzem stylu wing chun i właśnie tej odmiany wu shu (zbiorcza nazwa ponad setki stylów walki; w wyniku zniekształcenia w kulturze zachodniej zamiast wu shu przyjęło się mówić kung-fu, co jest chińskim określeniem na doskonałość w dowolnej dziedzinie) uczył się młodziutki Bruce.

Wing chun znaczy „wieczna wiosna”. Nazwa wzięła się jednak od imienia. Według legendy styl ten powstał w drugiej połowie XVII lub na początku XVIII w. Grupa mnichów z klasztoru Shaolin pracowała nad technikami mającymi się sprawdzać w bliskich starciach. Zanim jednak skończyli, klasztor został najechany i spalony przez Mandżurów. Według legendy uratowało się tylko pięć osób, wśród nich mniszka Ng Mui. Sama doszlifowała nowy styl, a zainspirować ją miała walka żurawia z lisem. Przekazała jego zasady swojej świeckiej uczennicy, pięknej Yim Wing Chun. Była ona sprzedawczynią tofu, a jej uroda przyciągała wielu mężczyzn, przed którymi musiała się bronić.

Gdy Bruce rozpoczął treningi, Ip Man był już starszym człowiekiem, schorowanym i uzależnionym od opium. Bruce’a szkolił więc Wong Shun Leung, jeden ze starszych uczniów, a mistrz prawdopodobnie ograniczał się tylko do rzucenia raz na jakiś czas jakiejś uwagi. Pewne jest natomiast, że w Hongkongu lat 50. XX w. granica oddzielająca gangi uliczne od szkół sztuk walki była bardzo cienka. I właśnie dlatego, że nastoletni Bruce ją przekroczył lub zbyt niebezpiecznie się do niej zbliżał, został przez rodziców wyprawiony do Stanów.

Ip Man oraz mistrzowie innych szkół, których w powojennym Hongkongu było mnóstwo, powtarzali uczniom, by nie ufali teorii, tylko wyszli na ulicę i przekonali się sami, czego zdołali się nauczyć. Innymi słowy, by wypatrywali okazji do bójki. Grupki młodzieży snuły się więc po ulicach i szukały zwady. Przerażeni mieszkańcy co rusz wzywali policję, która przeganiała walczących, a najbardziej krewkich zamykała w areszcie. Spragnione konfrontacji dzieciaki zaczęły więc przenosić się na dachy i tak w Hongkongu powstała unikatowa kultura walk dachowych.

Bruce nie był wzorowym uczniem. Najpierw chodził do prestiżowej LaSalle School, ale został z niej wyrzucony (za bójki) i trafił do St. Francis Xavier’s College. Tam również większość lekcji była prowadzona po angielsku. Świetnie tańczył cza-czę, zwyciężył w turnieju bokserskim, nokautując w finale trzykrotnego mistrza. Uczniowie zapamiętali, że był arogancki, popisywał się i wiecznie szukał zaczepki, ale jednocześ­nie miał wielki urok. Już wtedy był niesamowicie silny, szybki i chłonął wiedzę. Siostra wspominała, że jeśli zdarzały mu się porażki, trenował jeszcze intensywniej. Stał się lokalną sławą, mistrzem dachów.

Dzieciaki uprawiające styl choy li fut koniecznie chciały doprowadzić do pojedynku z 18-letnim Bruce’em, najlepszym przedstawicielem wing chun. Umówiono dwurundową walkę. Bruce w trakcie pierwszej odsłony dostał kilka mocnych ciosów w twarz. Wiedział, że nie da rady ukryć śladów bójki przed ojcem, któremu wcześniej wielokrotnie solennie przysięgał, że nie będzie uczestniczył w walkach. Prosił więc kolegów, by mógł nie wychodzić na drugą rundę. Ci jednak przekonywali, że na jego barkach spoczywa honor ich szkoły i mistrza. W drugiej rundzie znokautował rywala.

W tym momencie opowieści znów pojawiają się różne wersje i legendy. Wedle jednej z nich pobity przeciwnik był synem znanego miejscowego gangstera i Bruce’owi zaczęło grozić w Hongkongu niebezpieczeństwo. Wedle innej rodzice pobitego rywala zawiadomili policję. Jako że młody Lee był już doskonale znany stróżom prawa i znajdował się na liście młodocianych gangsterów, postanowili go aresztować. Tylko dzięki łapówce wręczonej przez ojca nie wylądował za kratami.

Tak czy inaczej, jesienią 1959 r. 18-letni Bruce znalazł się na pokładzie parowca płynącego do San Francisco. Nie osiadł jednak w mieście, w którym przyszedł na świat, ale przeniósł się 1300 km na północ, do Seattle, gdzie znajoma jego rodziców prowadziła chińską restaurację. Zamieszkał na zapleczu, rozpoczął studia na University of Washington – wedle legendy studiował filozofię, według dokumentów z uniwersytetu wybrał jednak aktorstwo – a popołudniami dorabiał, pomagając w knajpie. Jeszcze przed wyjazdem z Hongkongu zwierzał się przyjacielowi, że będzie próbował zarobić, ucząc wing chun.

Mnich na Dzikim Zachodzie

Środowisko sztuk walki na zachodnim wybrzeżu Stanów na początku lat 60. XX w. całkowicie różniło się od tego, które Bruce zostawił w ojczyźnie. Nie było mowy o walkach ulicznych, a tym bardziej o bójkach na dachach. Królowały pokłony i barokowa celebra. Trzeba było bezwzględnie słuchać poleceń mistrza, wykonywać odpowiednie ćwiczenia w odpowiedniej kolejności poprzedzone odpowiednimi rytuałami. Kung-fu w Stanach było martwą formą, a nie żywym organizmem.

Rozkwit i popularyzacja sztuk walki to początek XX w., gdy na terytorium Chin powstała Republika Chińska, a wszystko, co „chińskie” i „tradycyjne”, pomagało spajać nowe młode państwo zagrożone japońską inwazją. Władze zachęcały mistrzów wu shu, by za darmo uczyli ludzi, uruchomiły obwoźne szkoły, wydawały darmowe podręczniki, organizowały pokazy. 40 lat później, po zwycięstwie komunistów, większość nauczycieli tradycyjnych sztuk walki musiała uciekać z Chin. Znaleźli schronienie głównie w Hongkongu i na Tajwanie, ale także na zachodnim wybrzeżu USA. W 1950 r. było ich w Stanach ponad 117 tys. Zaledwie w ciągu dekady liczba ta się podwoiła, a dziś Chińczyków jest w USA prawie 5 mln. Najwięcej w San Francisco – stanowią 21% populacji tego miasta.

Po przybyciu do Stanów Bruce nie mógł się odnaleźć w skostniałym środowisku sztuk walki. Chińscy emigranci w USA, zgodnie z tradycją powstania bokserów, którzy zwrócili się przeciwko misjonarzom oraz cudzoziemcom i zakazywali uczyć ich wu shu, w większości nie przyjmowali do szkół białych. Bruce natychmiast zaczął ten świat kwestionować i odrzucać. W jego szkole nie było żadnych barier rasowych, trenował każdego chętnego. Nie przyjmował tylko tych, którzy nie byli w stanie się wing chun w pełni poświęcić. Jego pierwszym uczniem w Seattle został czarnoskóry Jesse Glover. Bruce sam miał niewielką domieszkę europejskiej krwi – jego matka była w połowie Angielką (chociaż przez lata obowiązywała wersja o jej niemieckim pochodzeniu). Według legendy młody Bruce miewał z tego powodu problemy – w szkole Ip Mana nie wszyscy instruktorzy chcieli go uczyć.

Po wielu latach w jednym z wywiadów telewizyjnych został zapytany, czy czuje się bardziej Chińczykiem czy Amerykaninem. Odpowiedział, że w pierwszej kolejności myśli o sobie jako o człowieku. Dziś istnieje tendencja, by przedstawiać Bruce’a Lee jako wojownika o wolność i tolerancję. I chociaż – jak zwykle przy okazji legendy – wkrada się w tę narrację przesada, trzeba przyznać, że Bruce był wyczulony na rasizm i wielokrotnie sam stawał się jego ofiarą.

Było tak chociażby w początkach jego pracy w Hollywood, gdy pojawił się w studiu Warner Bros. z gotowym scenariuszem na serial telewizyjny o sztukach walki – The Warrior. Samotny mnich klasztoru Shaolin miał w nim przemierzać amerykański Dziki Zachód. Projekt się spodobał, ale Bruce Lee nie dostał głównej roli. Producenci uznali, że Chińczyk nie może być najważniejszą postacią, bo publiczność się z nim nie utożsami. Serial ostatecznie powstał – zatytułowano go Kung Fu – ale rolę dostał David Carradine.

Historię, że to Bruce Lee wymyślił serial o mnichu na Dzikim Zachodzie, a Warner Bros. ukradli mu pomysł, można by spokojnie zaliczyć do jednej z wielu legend otaczających „Smoka”, gdyby nie twarde fakty. Zachowało się nagranie wywiadu telewizyjnego, w którym Bruce opowiada, że pracuje nad takim scenariuszem, ale że obie wytwórnie, do których się zgłosił (Warner i Paramount), mają zastrzeżenia do jego koloru skóry i prawdopodobnie z tego powodu serial nie powstanie.

Nieokrzesana, dzika bójka

Zanim jednak Bruce Lee dostał się do Hollywood, musiał stoczyć swoją najsłynniejszą i najbardziej obrosłą mitami walkę.

Jeszcze w Seattle jedną z jego uczennic została Linda Emery – przyszła żona i matka dwojga dzieci: córki Shannon i syna Brandona. Linda przez kilka dobrych lat nie odważyła się powiedzieć rodzicom, iż spotyka się z Chińczykiem.

Podczas wyjazdów na turnieje i pokazy Bruce poznał Jamesa Yimma Lee. Dzieliło ich 20 lat, James urodził się i wychował w Stanach, służył w amerykańskiej armii podczas drugiej wojny światowej. Połączyło ich jednak podobne spojrzenie na sztuki walki, a znajomość przerodziła się w przyjaźń. Bruce z Lindą zamieszkali w Oakland w domu Jamesa i jego żony i w garażu otworzyli szkołę sztuk walki.

Bruce Lee i James Lee uważali, że to, czego się uczą i czego nauczają innych, w warunkach bojowych nie ma żadnego sensu. Kung-fu w tradycyjnym wydaniu stało się sztuką dla sztuki. System pokłonów, akrobacji, salt, które wykonywali, owszem, był widowiskowy, ale nieskuteczny. Bruce nazywał to „pływaniem na sucho” albo „klasycznym bałaganem”. Razem jeździli na turnieje oraz pokazy, na których Bruce publicznie obśmiewał kolejne style i demonstrował, dlaczego w walce ulicznej przedstawiciel danej szkoły byłby bez szans.

Podczas jednego z takich wykładów w 1964 r. został wyproszony z sali. Kilka tygodni później w Chinatown w San Francisco, w teatrze Sun Sing, Bruce nazwał mistrzów okręgu „starymi, bezzębnymi tygrysami” i historia się powtórzyła. Podczas innego pokazu miał twierdzić, że pokona każdego pretendenta z miasta i okolic.

Kto sieje burzę, zbiera wiatr. Prędzej czy później ktoś musiał wyzwać Bruce’a na pojedynek. Był tego świadom. Tak właśnie się stało kilka lat wcześniej, jeszcze w Seattle. Prowokacje i kpina z tradycji nie spodobały się wówczas mieszkającemu od lat w Stanach Japończykowi, mistrzowi karate Yoichiemu Nakachiemu. Bruce rozbił mu głowę i zakończył walkę w 11 sekundzie.

Tym razem, późną jesienią 1964 r.,­ na pojedynek wyzwał Lee niedawno przybyły z Chin do San Francisco Wong Jack Man. Szybko zyskał w Chinatown sławę utalentowanego ulicznego wojownika. Mówiono o nim, że jest elegancki w ruchach i piekielnie silny. Pierwszy w okolicy walczył stylem północnego Shaolin. Zawierał on w sobie wszystko, czego nie miało wing chun, a szczególnie wing chun w interpretacji Bruce’a Lee – był pełen ornamentów, nastawiony na walkę w dystansie. Wong Jack Man wielbił celebrę w równie wielkim stopniu, jak Bruce nią gardził. Przynajmniej tak mówi legenda.

Legenda jednoznacznie nie odpowiada jednak na pytanie, dlaczego to właśnie Wong Jack Man wyzwał „Smoka” na pojedynek. Był nowy w mieście, nigdy wcześniej nie spotkał osobiście Bruce’a, nie był świadkiem jego przechwałek i kpin z tradycyjnych stylów. Pierwsza teoria mówi, że Wong Jack Man chciał otworzyć własną szkołę sztuk walki i potrzebny był mu rozgłos w środowisku. Inna, że został w tę walkę wrobiony. Właśnie dlatego, że był nowy, że nie wiedział, z kim mu się przyjdzie mierzyć. Po latach przyznał zresztą, że bardzo tamtej walki żałuje. Nic dziwnego, prześladuje go ona do dziś.

Razem z Wong Jack Manem brązowym pontiakiem tempestem do Oakland przyjechało pięć osób: David Chin i Chan „Bald Head” Keung, uczniowie szkoły tai-chi z Chinatown w San Francisco, oraz niespecjalnie związani ze sceną sztuk walki lokalni chuligani: Ronald „Ya Ya” Wu, Martin Wong i Raymond Fong. Liczyli po prostu na rozróbę.

W Oakland czekali na nich Bruce Lee i jego dopiero co poślubiona żona Linda, która była w ósmym miesiącu ciąży i której relacja z walki jest najsłynniejszą i jednocześnie najbardziej nieprawdziwą. Linda w swojej książce pisze bowiem, że Wong Jack został przysłany, by Bruce przestał nauczać kung-fu białych. To oczywiście bzdura. Al Novak, jeden z bliskich współpracowników Bruce’a, opowiadał, że już na początku lat 60. trenował sztuki walki w Chinatown w San Francisco i nigdy nie miał z tego powodu problemów. Listę obecności zamykał James Lee – z naładowanym pistoletem, na wypadek gdyby sprawy miały się wymknąć spod kontroli. W sumie dziewięć osób, z których trzy żyją do dziś: Wong Jack Man, Linda Lee oraz David Chin.

Była to nieokrzesana, dzika bójka, daleka od starannie wyreżyserowanych filmowych scen. Bruce pierwszym ciosem trafił przeciwnika w skroń, ale nie potrafił szybko dokończyć sprawy, tak jak kilka lat wcześniej w Seattle, i wkrótce sam znalazł się pod gradem uderzeń. Wyprowadził kontrę, a Wong potknął się o stopień. Bruce okładał go pięściami w tył głowy i krzyczał po chińsku, by się poddał. Wedle relacji Davida China wszystko trwało nie dłużej niż 7 minut.

Jak każda dobra bijatyka na boi­sku po szkole, także i ta szybko zaczęła się rozrastać, a wkrótce przybrała olbrzymie rozmiary. W jednej z wersji Bruce głową Wonga przebijał ściany. W innej Wong Jack Man miał już Bruce’a Lee w narożniku i zaraz by go wykończył, gdy do garażu wpadła policja. Po latach, gdy Bruce Lee stał się już tym Bruce’em Lee, głos zabrał w końcu sam Wong Jack Man. Upierał się, że walka była bardzo wyrównana i długa: trwała dobrze ponad 20 minut. Wersja ta jednak nie trzyma się kupy, bo bójki uliczne to szybkie akcje, a nie wielorundowe pojedynki. Jego wersji nie potwierdza poza tym żaden z naocznych świadków.

Bruce Lee wygrał, ale był bardzo rozczarowany przebiegiem walki. Czuł, że styl, w jakim pokonał Wong Jack Mana, nie usprawiedliwiał jego wcześniejszej krytyki tradycyjnego kung-fu. Bałaganiarskie i zależne od przypadku zwycięstwo nijak się miało do wcześniejszego triumfu z Seattle. To był zimny prysznic.

Naukowa walka uliczna

Lee uznał więc, że musi opracować całkowicie nowy styl walki, maksymalnie skuteczny w ulicznych bójkach. Już wcześniej wokół niego i Jamesa zebrała się grupka, do której należeli Ed Parker, Wally Jay, Ralph Castro i wspomniany Al Novak. Rankami trenowali, wieczorami dyskutowali.

Dopiero po walce z Wongiem Bruce Lee zaczął jednak na dobre formułować zasady Jeet Kune Do. „Jeet” to przechwycenie, „Kune” – pięści, a „Do” – droga. Jeet Kune Do można więc przetłumaczyć jako „Droga przechwyconej pięści”. To połączenie wing chu z boksem, filipińskimi sztukami walki i kick-boxingiem, a praca nóg i taktyka są zaczerpnięte z szermierki. Tak jak w fechtunku najefektywniejszy jest cios zadany w momencie, gdy to rywal atakuje. Wtedy bowiem najbardziej też się odsłania. Stąd „przechwycona pięść”. Dziś uznaje się Bruce’a Lee za ojca MMA, bo pierwszy połączył różne style walki. By opracować JKD, zaczął studiować kinetykę i mechanikę ludzkiego ciała. Sam nazywał swój styl „naukową walką uliczną”.

Bruce Lee pracował nad JKD do końca życia, nawet wtedy, gdy został gwiazdą filmową. W 1971 r. w wywiadzie dla legendarnego „Black Belt Magazine” mówił: „Nie stworzyłem nowego stylu sztuk walki. Wręcz przeciwnie, chciałbym uwolnić swoich uczniów od stylu, przestrzegania reguł, powtarzania wzorów, od formy. Jeet Kune Do nie jest zorganizowaną, sformalizowaną instytucją, do której można dołączyć, zostać jej członkiem – mówił Lee, po czym dodał: – Moje ruchy są proste, bezpośrednie i nieklasyczne. Nie ma czegoś takiego jak tajemnica mojego stylu. Najważniejsza jest jego prostota. W Jeet Kune Do nie ma nic sztucznego. Zawsze wierzyłem, że prosta droga to słuszna droga”.

Wkrótce Jeet Kune Do miało się zachwycić Hollywood. Roman Polański sprowadził Bruce’a do Francji, by ten nauczył go jego podstaw. Wśród adeptów JKD był gwiazdor kultowych westernów Siedmiu wspaniałych czy Garść dynamitu – James Coburn. Uczniem Lee został też wspaniały koszykarz Los Angeles Lakers – Kareem Abdul-Jabbar, którego zresztą Bruce Lee obsadził w jednym ze swoich filmów. Najwięcej rozgłosu zapewnił jednak Bruce’owi Steve McQueen. Na przełomie lat 60. i 70. był on gwiazdą pierwszej wielkości, nazywano go anti-hero albo hero of cool. Nie korzystał z dublerów, sam brał udział w kaskaderskich scenach, latał samolotem, ścigał się samochodami. Pościg z Bullitta, w którym jedzie oliwkowozielonym fordem mustangiem, na zawsze wszedł do historii kina. Steve McQueen niósł trumnę na pogrzebie Bruce’a.

Kato vs. Robin

Jednak by to wszystko się wydarzyło, Bruce Lee musiał najpierw trafić do Hollywood. Stało się to możliwe dzięki jednemu z członków jego grupy reformatorów z Oakland – Edowi Parkerowi, arcymistrzowi i twórcy odmiany karate – kenpō. Parker był dobrym biznesmenem, umiał zadbać o rozgłos, a jednym z jego uczniów został Elvis Presley. W 1964 r. zorganizował w Long ­Beach turniej karate, na którym z pokazem wystąpił Bruce Lee. Turniej przyciągnął hollywoo­dzki światek. To tam po raz pierwszy Lee pokazał one inch punch, czyli cios zadawany z odległości jednego cala ­(2,5 cm), który siał takie spustoszenie jak zwykły cios z potężnym rozmachem. Wiele dekad później w telewizyjnym programie popularnonaukowym Pogromcy mitów stwierdzono, iż rzeczywiście jest to możliwe. A Quentin Tarantino w Kill Billu pozwolił pannie młodej wydostać się z trumny, w której została pochowana żywcem, właśnie dzięki rozwaleniu wieka skrzyni takim ciosem.

Jednym z widzów, na którym gigantyczne wrażenie zrobił pokaz Bruce’a, był Jay Sebring, osobisty fryzjer gwiazd, kilka lat później zamordowany przez gang Charlesa Mansona w willi Sharon Tate. Strzygąc Williama Doziera, producenta telewizyjnego, opowiedział mu o Lee, a ten zaprosił go na próby przed kamerą.

Wkrótce Bruce dostał rolę w serialu telewizyjnym, który był ekranizacją komiksu The Green Hornet – 9 września 1966 r. wyemitowano pierwszy odcinek. Bruce grał Kato – pomocnika głównego bohatera, mistrza wschodnich sztuk walki, które po raz pierwszy trafiły wówczas na ekran. W jednym z odcinków Green Hornet walczy z bohaterem innego serialu tej samej wytwórni – Batmanem. Walka kończy się remisem, podobnie jak starcie ich pomocników, czyli Kato i Robina.

Bruce Lee grywał gościnnie w kolejnych serialach, ale nie udało mu się zadebiutować w kinie. Był już jednak częścią Hollywood, uczył aktorów i osoby ze środowiska. Na srebrnym ekranie pojawił się po raz pierwszy w filmie Marlowe. Tytułowy bohater, stworzony przez pisarza Raymonda Chandlera, to detektyw alkoholik pijący „kawę czarną i gorzką jak wyrzuty sumienia”. Bruce Lee odgrywa rolę złoczyńcy, który wpada do gabinetu Marlowe’a i gołymi rękoma obraca go w perzynę.

Głównie grał jednak w rolach drugoplanowych i epizodach. Bywał zatrudniany jako choreograf scen walki przy filmach, ale wciąż czekał na swoją wielką szansę – na wejście smoka.

W 1969 r. 29-letni Bruce Lee napisał list do siebie samego: „Ja, Bruce Lee, będę pierwszą wysoko opłacaną gwiazdą z Azji w Stanach Zjednoczonych. W zamian dam najbardziej ekscytujące występy i osiągnę szczyty gry aktorskiej. W 1970 r. zdobędę światową sławę i do roku 1980 zarobię 10 mln dolarów. Będę żył tak, jak chcę, i osiągnę wewnętrzną harmonię oraz szczęście”.

Pomysł na napisanie tego listu nie przyszedł mu do głowy znikąd. Przeczytał o tym w książce Myśl i bogać się jednego ze swoich ulubionych autorów, Napoleona Hilla, twórcy nurtu „literatury osobistego sukcesu”. Hill proponował prosty przepis: trzeba podać dokładną sumę pieniędzy, jaką chce się zdobyć (nie wystarczy powiedzieć „dużo”), dokładnie opisać, co się zamierza dać w zamian, ustalić dokładne daty, stworzyć plan i natychmiast zacząć wprowadzać go w życie. Opisać to w notatce i czytać ją na głos dwa razy dziennie: przed pójściem spać i zaraz po przebudzeniu.

Cztery lata po napisaniu tego listu Bruce Lee już nie żył. Zdążył jednak osiągnąć wszystkie wymienione w liście rzeczy. Z nawiązką.

Gra śmierci

W tym samym 1969 r. pojechał do Hongkongu. Na miejscu okazało się, że nie może zrobić kroku bez dziennikarzy śledzących każdy jego ruch albo fanów błagających o autograf. Drugoplanowy aktor hollywoodzki był w ojczyźnie gwiazdą pierwszej wielkości dzięki postaci Kato z serialu The Green Hornet, który dubbingowany po chińsku na okrągło leciał w telewizji pod tytułem The Kato Show. Był tak popularny, że co rusz w telewizji pokazywano również filmy, w których grał jako dziecko.

Posypały się też kontrakty. Miał nie tylko odgrywać główne role, ale także być choreografem scen walk oraz reżyserem i scenarzystą. Pierwszą główną rolę zagrał w Wielkim szefie (Big Boss), który w Hongkongu trafił na ekrany w 1971 r. Był to obraz, który położył podwaliny pod nowy gatunek kina – filmy kung-fu. Z miejsca został gigantycznym hitem i najbardziej dochodowym filmem w historii hongkońskiego kina.

Ten rekord został pobity jednak już w następnym roku (1972), gdy na ekrany wszedł drugi film Bruce’a Wściekłe pięści (Fist of Fury). Kilka miesięcy później Bruce Lee zadebiutował w roli reżysera i scenarzysty filmem Droga smoka (Way of the Dragon). W ostatniej scenie w rzymskim Koloseum pokonuje nasłanego przez włoską mafię karatekę Colta. W tej roli Lee obsadził swojego ucznia i sąsiada z Los Angeles, mistrza USA w karate Chucka Norrisa, dla którego ta rola okazała się przepustką do sławy.

Drzwi do Hollywood stały już otworem, a Bruce Lee dostał główną rolę w pierwszym amerykańskim filmie kung-fu – Wejściu smoka. Do dziś jest to jego najbardziej znany film. To po jego obejrzeniu dzieciaki na całym świecie, nawet dziś, biegają po podwórkach, zadając ciosy karate w powietrze, i wydają z siebie przedziwne dźwięki: „aaadzia!!!”. W 2004 r. Wejście smoka zostało wpisane na listę filmów tworzących dziedzictwo kulturalne Stanów Zjednoczonych i przechowywanych w Bibliotece Kongresu.

Oczywiście nigdy nie dowiemy się, czy film byłby takim hitem i czy Hollywood ogarnąłby szał na punkcie sztuk walki, gdyby sześć dni przed hongkońską premierą (20 lipca 1973 r.) Bruce Lee nie został znaleziony martwy w mieszkaniu aktorki i prawdopodobnie swojej kochanki – Betty Ting.

W 1985 r. Ting wycofała się z życia publicznego i została buddyjską mniszką. Wcześniej o śmierci Bruce’a opowiadała zawsze zgodnie z oficjalną wersją. Miała wspólnie z nim przeglądać scenariusz ich nas­tępnego filmu – Gra śmierci (Game of Death), gdy źle się poczuł i poszedł się zdrzemnąć. Ting dała mu Equagesic, połączenie aspiryny i środka uspokajającego. Bruce wraz ze swoim wspólnikiem i partnerem biznesowym, producentem Raymondem Chowem, był wieczorem umówiony na kolację i rozmowę o roli w Grze śmierci z najgorszym w historii odtwórcą roli Jamesa Bonda, australijskim kulturystą George’em Lazenbym. Gdy nie pojawił się na spotkaniu, Raymond przyjechał do mieszkania Betty. Nie byli w stanie obudzić aktora. Bruce został przewieziony do szpitala, gdzie stwierdzono jego zgon. Miał 32 lata.

Bezpośrednią przyczyną śmierci okazał się obrzęk mózgu. Formalnie była to reakcja alergiczna na lek, ale oczywiście mało kto przyjął takie tłumaczenie. Człowiek, który składał się z samych mięśni, fanatyk zdrowej diety (jeden z pierwszych w Hollywood przełomu lat 60. i 70.), nie mógł przecież umrzeć z tak błahego powodu.

Mówiono, że został otruty. Nie pomogło, że z początku próbowano tuszować fakt, iż znaleziono go martwego w mieszkaniu Betty Ting, bo dziennikarze oczywiście wkrótce odkryli prawdę. Natychmiast pojawiły się sensacyjne artykuły, w których oskarżano Betty o otrucie „Smoka”. Zaczęto też spekulować, że Bruce miał więcej kochanek. Mówiło się o Norze Miao, która zagrała we wszystkich jego filmach wyprodukowanych w Hongkongu. Pogłoski, iż była kimś więcej niż tylko koleżanką z planu, wzmocnił fakt, że we Wściekłych pięściach Bruce ją przytula i całuje i jest to jedyna scena pocałunku we wszystkich filmach „Smoka”.

W swoich pismach Bruce zajął się również teorią miłości. Pisał: „Szczęście zrodzone z podniety jest jak gwałtowny ogień – wkrótce zgaśnie”. Być może dlatego do dziś Linda Lee nie wierzy w kochanki „Smoka”, jakby nie doczytała innego cytatu męża: „Pomyłki są do wybaczenia, jeśli tylko ktoś ma odwagę, by się do nich przyznać”.

Inna teoria dotycząca tajemniczej śmierci mistrza mówiła, że Bruce’a Lee wykończyła chińska mafia za zdradzanie tajników kung-fu białym. Kolejna – że zginął od dim mak, tajnego ciosu wibrującej pięści, inaczej „dotyku śmierci”. Nie ma żadnych naukowych dowodów na jego istnienie, ale każdy młody adept doskonale wie, że najwięksi mistrzowie znają tę tajemnicę. I że wystarczy dotknąć rywala w odpowiedniej kolejności w kilku miejscach (czasem nawet w jednym), by spowodować obrzęk mózgu, zatrzymanie pracy serca czy jego eksplozję – często bardzo długo po zadaniu tajnego uderzenia. W 1985 r. w „Black Belt Magazine” pojawił się całkiem poważny artykuł o dim mak, w którym padła sugestia, iż mógł być przyczyną śmierci „Smoka”.

Mówiło się też o klątwie ciążącej nad rodziną Bruce’a Lee. Miał on być przeklęty już od chwili narodzin, gdy matka – aby oszukać złe duchy – kazała w szpitalu wpisać mu żeńskie imię. Ponoć duchy – te złe – nie były w takim stopniu zainteresowane małymi dziewczynkami jak chłopcami. Teoria klątwy wróciła ze zdwojoną siłą w 1993 r. Syn Bruce’a, Brandon, niezły wojownik i aktor, został wskutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności śmiertelnie postrzelony w trakcie kręcenia filmu Kruk – pierwszego, w którym grał główną rolę. Miał 28 lat, a Kruk – podobnie jak Wejście smoka – z miejsca stał się filmem kultowym.

W tym roku minie 45 lat od śmierci Bruce’a Lee. Wciąż jest legendą, na filmach z jego udziałem wychowały się cztery pokolenia. Tuż po jego tajemniczej śmierci w Hollywood i Hongkongu taśmowo zaczęły powstawać kolejne produkcje. Występujący w nich aktorzy byli nie tylko łudząco do Bruce’a podobni, ale też często przybierali pseudonimy typu: Bruce Li (Tajwańczyk Ho Chung Tao), Bruce Le (Wong Kin Lung z Birmy) czy Dragon Lee (Koreańczyk z północy Moon Kyoung­-seok). To zjawisko przeszło do historii jako Bruceploitation, od angielskiego słowa exploitation, czyli wykorzystywanie.

Na fali mody na kung-fu powstawały również piosenki, komiksy, a z czasem gry wideo i komputerowe. Najlepszym wojownikiem w kultowej serii Street Fighter jest Fei Long – łudząco podobny do Bruce’a Lee. Z kolei scenariusz innej kultowej gry, Mortal Kombat, to przecież powtórka z Wejścia smoka.

Bruce’a Lee szczególnie uwielbiali Afroamerykanie. Jego filmy konstruowane były bowiem niemal zawsze wedle tego samego schematu: wojownik kung-fu staje do walki przeciwko białemu bogaczowi, narkotykowemu bossowi albo chcącemu podbić świat szaleńcowi. I wygrywa. James Schamus, scenarzysta i producent Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka, powiedział nawet, że Bruce Lee był największym afroamerykańskim gwiazdorem kina lat 70. Wpływy kung-fu i Lee na czarną kulturę są wszechobecne. Pionier break­dance’a Crazy Legs z legendarnej Rock Steady Crew przyznaje, że przy opracowywaniu nowych ruchów inspirował się m.in. filmami kung-fu i akrobacjami, które wykonywali wojownicy. Dialogi z filmów Bruce’a Lee („Bądź jak woda” czy „To jak palec wskazujący księżyc. Nie koncentruj się na palcu, bo nie zauważysz niebiańskiej chwały”) znalazły się między kolejnymi kawałkami na płytach członków legendarnej grupy hiphopowej Wu-Tang Clan, której cały wizerunek mocno nawiązuje do kultury kung-fu.

Nauki Bruce’a Lee zdecydowanie bardziej trącą New Age niż klasycznie pojmowaną filozofią. Najbliżej tej drugiej „Smok” znajduje się chyba, gdy zostaje wymieniony przez Slavoja Žižka w posłowiu do książki Jacques’a Rancière’a Estetyka jako polityka. Žižek pisze, że popularność Bruce’a w latach 70. była przykładem „prawdziwej ideologii klasy pracującej”. Argumentuje, że Lee i filmy kung-fu pokazali młodym, biednym, że nawet nie mając nic więcej ponad ciało i samodyscyplinę, można coś osiągnąć.

Jednak zdaniem Žižka wraz z upływem czasu ideologiczny status sztuk walki stał się bardziej skomplikowany. Przemienił się bowiem w obsesję ja, obsesję ciała i obsesję skłonności do „stania się ”. Tym samym Žižek umieszcza kung-fu obok jogi, feng shui, tai-chi, qigong czy akupunktury na liście wschodnich praktyk, które zostały wypaczone przez zachodni konsumpcjonizm i indywidualizm.

A jednak uwielbienie, jakim darzyli go nie tylko czarnoskórzy, ale wszyscy słabsi, pogardzani, wyzyskiwani, wychodzi poza ramy analizy słoweńskiego marksisty. W Gorączce sobotniej nocy Tony Manero, główny bohater grany przez młodziutkiego Johna Travoltę, staje przed lustrem i szykuje się do wyjścia na dyskotekę. Na co dzień wiedzie nudne życie nieutalentowanego sprzedawcy w sklepie chemicznym. Z nagim torsem, przy dźwiękach szlagierów Bee Gees, szykuje się do wyjścia. Obok lustra wisi plakat Bruce’a Lee. Manero patrzy na idola, kopiuje jego pozę przed lustrem, po czym zakłada różowy obcisły garnitur i rusza na dyskotekę. Tylko tam, raz w tygodniu, w sobotnią noc, staje się kimś lepszym, staje się superbohaterem, staje się Bruce’em Lee.

Smok: Karyna Piwowarska
Smok: Karyna Piwowarska

Czytaj również:

Bohater numeru – Bruce Lee
i
ilustracja: FUNDACJA Przekrój
Rozmaitości

Bohater numeru – Bruce Lee

Wszystko Będzie Dobrze

Zapomniane techniki starożytnych mistrzów kung-fu

Płaczący żuraw Stajemy twarzą do przeciwnika na jednej nodze, drugą zginamy w kolanie i unosimy 30 cm nad ziemię. Ręce unosimy równolegle do podłoża. Rozpłakujemy się w oczekiwaniu na grad ciosów. Porada mistrza: „Czujny żuraw nad stawem kołuje rankiem”.

Śpiący tygrys Zginając obie nogi w kolanach, kładziemy się do łóżka (jeśli nie ma, wykorzystujemy kanapę, fotel, ławkę, karimatę, trawnik). Tam zajmujemy jedną z trzech pozycji: tygrys pierwszy (na plecach), tygrys drugi (na brzuchu) lub tygrys trzeci (na boku). Mówimy przeciwnikowi „dobranoc” i zasypiamy.

Czytaj dalej