Jak koliber pokonał potwora
i
Wangari Maathai, zdjęcie: Martin Rowe (CC BY-SA 2.0)
Marzenia o lepszym świecie

Jak koliber pokonał potwora

Agata Kasprolewicz
Czyta się 13 minut

Walczyła o prawa człowieka, sadząc drzewa i rzucając klątwy na żołnierzy. Za swój upór została nagrodzona Pokojową Nagrodą Nobla. Oto niezwykła historia Kenijki Wangari Maathai.

Kobiety rozdzierają szaty przed żołnierzami. Nie chcą ich onieśmielić. Rozpinając spódnice, obnażając piersi, rzucają na nich klątwę. Tak głosi afrykańska tradycja. Jeśli mężczyzna podniesie rękę na starszą kobietę, grzeszy jak syn, który bije włas­ną matkę. Kobieta może go przekląć, pokazując mu się nago. Młodzi mężczyźni w mundurach biją pałkami i obezwładniają gazem łzawiącym matki swoich rówieśników, którzy zamiast służyć państwu prezydenta Moi, za polityczne nieposłuszeństwo siedzą w więzieniu. Łatwo do niego trafić w tamtych czasach. Jest rok 1992. Kobiety od kilku dni prowadzą strajk głodowy w parku Uhuru w Nairobi, domagając się wypuszczenia na wolność swoich synów. W parku, którego nazwa w suahili oznacza właśnie „wolność”, ich okrzyki wracają ponurym echem.

Na czele protestu stoi Wangari Maathai. Ekolożka, aktywistka, wojowniczka o demokrację i prawa człowieka, miłośniczka drzew, feministka, skandalistka, rozwódka, pierwsza kobieta z profesorskim tytułem w Afryce Środkowej i Wschodniej, pierwszy wróg prezydenta Daniela Moi. 3 marca 1992 r., kiedy zobaczyła, jak wojsko zbliża się do kobiet w parku Uhuru i zaczyna je bić, nie wiedziała jeszcze, że kilkanaście lat później zostanie pierwszą Afrykanką w historii uhonorowaną Pokojową Nagrodą Nobla. W tamtej chwili myślała tylko o tym, jak zatrzymać ciosy żołnierzy. Kobiety rozerwały bluzki i zaczęły potrząsać piersiami. Nigdy walka polityczna w Kenii nie była tak kobieca jak w tamtej chwili. Nieprzytomna Wangari trafiła do szpitala. Ale już następnego dnia wróciła do parku Uhuru i została tam wraz z matkami przez kolejne 11 miesięcy. Odeszły w dniu, kiedy prezydent Moi zwolnił ich synów z więzienia.

To nie było pierwsze zwycięskie starcie Wangari Maathai z prezydentem Moi w parku Uhuru. Kilka lat wcześniej broniła tam przed nim drzew. Potem synów udręczonych kenijskich matek. A w końcu, kiedy zmarła, w parku Uhuru żegnały ją z honorami tysiące Kenijczyków.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

ilustracja: Mieczysław Wasilewski
ilustracja: Mieczysław Wasilewski

Drzewo, w którym
mieszkał Bóg

Na początku był ogromny figowiec. Rósł nieopodal domu małej Wangari i był tak stary, że pamiętał czasy, kiedy ludzie, patrząc na drzewo, nie widzieli w nim drewna, patrząc na słonia, nie widzieli w nim kości słoniowej, w gepardzie nie dostrzegali zaś drogocennego futra na sprzedaż. Przyroda nie miała wartości materialnej. Stary figowiec pamiętał czasy, zanim statki białych mężczyzn dopłynęły do brzegu Afryki Wschodniej. Dziewczynka nie zaprzątała sobie takimi myślami głowy, kiedy przychodziła po wodę ze strumienia płynącego tuż obok pomarszczonych i powyginanych niczym palce starca grubych korzeni drzewa. Matka mówiła jej, że to drzewo Boga, i zabroniła zbierać jego gałęzie na opał. Nad tym mała Wangari też się nie zastanawiała, tylko patrzyła, jak w promieniach słońca mienią się krople wody. Potrafiła się w nie wpatrywać godzinami.

Wiele razy słyszała historię swoich urodzin i sama lubiła ją opowiadać. W dniu, kiedy przyszła na świat, kobiety z jej wioski zerwały zielone banany i bataty, ojciec zabił najtłustszą kozę i wszystko to zostało przyniesione matce, która delikatnie przeżuła pokarm, a następnie sokiem z niego nakarmiła nowo narodzone dziecko. Dziewczynka najpierw skosztowała nektaru ze skarbów ziemi, zanim napiła się mleka z matczynej piersi. W ten sposób rodzice przedstawili ją ziemi, a ona mówiła o sobie, że jest jej córką. Wiele lat później Wangari wspominała, że w czasach jej dzieciństwa ziemia była tak urodzajna, że w ojczystym języku kikuju brakowało słowa określającego pustynię. Potem wszystko się zmieniło. W latach 60., kiedy miała już 20 lat i była świeżo upieczoną absolwentką amerykańskiej uczelni, wróciła w rodzinne strony. Nie było już starego figowca. Nie było też strumienia i mieniących się w promykach słońca kropel wody. W miejscu, gdzie rosło drzewo, stał kościół. Teraz to w nim mieszkał Bóg. Drzewa nikogo już nie inspirowały. Nikt ich już nie chronił.

Drzewa były wrogami, kiedy w gęstych kenijskich lasach ukrywali się partyzanci Mau Mau. Brytyjczycy kazali więc je karczować. Rebelia przeciwko rządom kolonialnym zaczęła się w 1952 r., kiedy Wangari miała 12 lat. Prasa kolonialna nazywała ich bezwzględnymi fanatykami, których krwawe zbrodnie sprowadzają nieszczęście na Kenię. Do dziś nie ma zgody co do liczby ofiar trwającego osiem lat powstania Mau Mau. Oficjalnie mówi się o 11 tys. zabitych rebeliantów i zaledwie 32 ofiarach śmiertelnych wśród białych. Kenijska Komisja Praw Człowieka szacuje zaś, że liczba zabitych, torturowanych i okaleczonych Kenijczyków wynosi nawet 90 tys., a do zbudowanych przez Brytyjczyków obozów koncentracyjnych trafiło 160 tys. ludzi. Według Caroline Elkins, amerykańskiej historyczki, autorki głośnej książki Rozliczenie z imperium, Brytyjczycy pozbawili wolności około 1,5 mln ludzi.

Mau Mau walczyli przeciwko niesprawiedliwemu podziałowi ziemi przez kolonialne władze. Brytyjczycy w urodzajnej kenijskiej ziemi zobaczyli dobre miejsce do życia. Nabywali ogromne majątki za bezcen. Wielu dostawało przepastne działki za darmo, w nagrodę za służbę Koronie. Ta tradycja przetrwała do drugiej wojny światowej. Ziemia była przydzielana bohaterom imperium bez względu na to, czy zamieszkiwały ją tubylcze plemiona. Tak w 1911 r. wysiedlono 20 tys. Masajów, którzy do dziś mówią, że żyzne tereny centralnej Kenii zostały im skradzione. Najbardziej urodzajną część kraju zaczęto nazywać White Highlands – od białych osadników, którzy stawali się właścicielami tej ziemi. Europejczycy bogacili się na uprawie kawy i herbaty. Kenijska ziemia natomiast ubożała. Importowane rośliny wypierały bowiem rodzime gatunki.

Zdaniem Wangari Maathai biali odebrali Kenijczykom coś jeszcze. Ich kulturę. Kulturę, którą niosła w swoich opowieściach o starym figowcu matka Wangari. Mądrość, która kazała przez pokolenia dbać o przyrodę, celebrować jedność z ziemią, chronić lasy. Świat, który zapisał się w jej wspomnieniach z dzieciństwa, świat, który przez całe swoje dorosłe życie próbowała wskrzesić. „Człowiek, któremu odebrano kulturę, jest martwy. Żyje tylko na poziomie fizycznym, ale w środku nic nie ma” – mówiła.

O tym, jak głębokiego spustoszenia w duszach i umysłach Kenijczyków dokonali Europejczycy, świadczy gorzka anegdota z początków niepodległości. Opowiada, jak bohaterowie walki przeciw kolonizatorom, wojownicy Mau Mau, wyszli z lasu i udali się do pierwszego prezydenta niepodległej Kenii, Jomo Kenyatty. Prosili go, by mogli wrócić na ziemie, z których wcześniej zostali wysiedleni. Prezydent na to westchnął i odparł, że przyszli za późno, bo ziemia została już rozdana. Niepodległość nie przyniosła zmian, lecz pogłębiła dawne patologie – korupcję, wykorzystywanie ziemi do politycznych targów i wzniecania konfliktów, a w końcu brak szacunku dla środowiska naturalnego.

Następca Kenyatty, drugi prezydent niepodległej Kenii Daniel arap Moi, stał się największym prześladowcą Wangari Maathai. A ona dość szybko zdała sobie sprawę, że ekologii nie da się oddzielić od polityki. Że postępujące wylesianie i erozja gleby są procesami ściśle powiązanymi ze złą władzą, korupcją i tyranią. Walcząc o drzewa, broniła praw człowieka, a szczególnie kobiet. Twierdziła bowiem, że to właś­nie kobiety są największymi ofiarami degradacji środowiska. To one troszczą się o dom i gotują dla całej rodziny. Z powodu pustynnienia coraz trudniej było im zdobyć gałęzie na opał, poszukiwanie wody trwało godzinami.

Od tego zresztą zaczęła się jej walka o drzewa. Była połowa lat 70. i Wangari Maathai pracowała już wtedy na Uniwersytecie Nairobi. Robiła badania w terenie, oceniając stopień wylesienia, kiedy podeszła do niej grupa kobiet, skarżąc się, że nie mają jak gotować posiłków dla dzieci, bo brakuje im gałęzi na opał i wody. „Dlaczego więc nie posadzimy więcej drzew?” – zapytała Maathai. Jeżeli drzewka przetrwały ponad trzy miesiące, kobiety dostawały kilka pensów. To mobilizowało je, by sadzić więcej, niż potrzebowały na opał. W ten sposób proces zalesiania postępował, a wiele kobiet po raz pierwszy poczuło smak finansowej niezależności. Tak powstała organizacja Zielony Pas. Był rok 1977. Daniel arap Moi został prezydentem rok później. Kobiety w ramach Zielonego Pasa w ciągu kolejnych lat posadziły ponad 30 mln drzew. Organizacja, której pomysł zrodził się ze skargi kenijskiej matki, stała się wkrótce jednym z najważniejszych prodemokratycznych ruchów w czasach dyktatury Daniela Moi. Wiele lat po tych wydarzeniach Maathai przyznała, że świadomość polityczna przyszła później, a wraz z nią zrozumienie, że wszystko jest ze sobą połączone – los drzew i los kobiet, ekologia i prawa człowieka, sadzenie drzew i walka o demokrację.

Wangari Maathai, zdjęcie: Shannon Bishop (CC BY-NC-ND 2.0)
Wangari Maathai, zdjęcie: Shannon Bishop (CC BY-NC-ND 2.0)

Bajka o kolibrze

Z dzieciństwa zapamiętała także historie o smokach i zwierzętach, które na dobranoc opowiadała jej ukochana ciotka. Wszystkie zawsze dobrze się kończyły. Nagradzana była odwaga. Chciwość była karana. Kiedy dorosła, opowiedziała swoją własną bajkę. A brzmiała ona tak:

Pewnego razu w lesie wybuchł pożar. Wszystkie zwierzęta uciekły w popłochu i bezradnie patrzyły, jak ogień trawi ich dom. Tylko koliber próbował okiełznać szalejące płomienie. W małym dziobku ptaszka mieściła się zaledwie jedna kropla wody. To go jednak nie zniechęciło. Frunął co sił w małych skrzydełkach do najbliższego strumienia, nabierał w dziobek kroplę wody i leciał z nią, by poskromić ogień. Po czym wracał nad strumień po kolejną kroplę. Pozostałe zwierzęta patrzyły na kolibra, jakby ptak postradał zmysły. „Nie dasz rady. Jesteś za mały, a ten ogień za duży, byś mógł z nim wygrać” – powiedział mu słoń, zapominając, że sam ma przecież trąbę, która pomieściłaby znacznie więcej wody niż dziobek kolibra. Ale ptaszek odpowiedział tylko, nie tracąc chwili na zastanowienie: „Robię wszystko, co w mojej mocy”.

„Wszyscy powinniśmy być kolibrami” – mówiła Wangari Maathai.

Potwór z parku Uhuru

Siłę kolibra Maathai pokazała, kiedy miała 49 lat. Nad Kenią rozpościerał się coraz głębszy mrok. Zaczynała się druga dekada rządów prezydenta niepodległej Kenii Daniela arapa Moi. Wkrótce po przejęciu władzy okazał się dyktatorem. Był rok 1989 i prezydent zamarzył o tym, by wybudować najwyższy drapacz chmur w Afryce. Miał mieć 62 piętra, szklaną elewację i mieścić redakcję prorządowego dziennika „Kenya Times”. Wieżowca miał strzec sięgający czwartego piętra pomnik prezydenta. Inwestycję zamierzano zlokalizować w zielonym sercu Nairobi – parku Uhuru. Wangari Maathai nazwała ją „potworem z parku Uhuru”. Potwór, którego planowano wznieść za 200 mln dolarów pożyczonych od Zachodu, pozbawiłby mieszkańców kenijskiej stolicy zielonej oazy, miejsca ucieczki od spalin, korków, kurzu, hałasu, blachy, betonu i nieustannego harmidru. Choć park zyskał swoją nazwę w czasach walki o niepodleg­łość, to z upływem lat i rozbudową Nairobi nabrała ona dodatkowego znaczenia. Cień drzew rosnących w parku Uhuru dawał ludziom wolność, choćby chwilową, od wyczerpującego wielkomiejskiego zgiełku. Przyjaciółka Wangari Maathai, Vertistine Mbaya, wspominała później, że w dniu, kiedy informacja na temat budowy wieżowca obiegła Nairobi, Wangari powiedziała: „Zgadnij, co teraz zrobię? Zaprotestuję!”.

Po 11 latach prezydentury Daniela Moi Maathai wiedziała, że zażalenie wysłane na adres władz w Nairobi nie ma sensu. Jeśli coś wyróżniało rządy tego prezydenta, oprócz korupcji i tyranii, była to jego kompletna obojętność na to, co myślą o nim ludzie. Dlatego zwróciła się do władz brytyjskich. Napisała list do Wysokiego Komisarza sir Johna Johnsona. Pytała go, dlaczego Robert Maxwell, brytyjski wydawca tabloidów i współwłaściciel „Kenya Times”, chce tu, w parku Uhuru w Nairobi, zrobić coś, do czego nigdy by się nie posunął w londyńskim Hyde Parku czy nowojorskim Central Parku. Wangari była wściekła, że środowisko naturalne w Kenii jest niszczone przy finansowym wsparciu Zachodu, który nie tylko przymykał oko na tyranię prezydenta Moi, ale także robił z nim interesy. W jeszcze większą furię wpadł prezydent Moi, kiedy dowiedział się o liście. Jakim prawem jakaś nieznacząca ekolożka wywleka lokalne sprawy na forum międzynarodowe? Sesja w parlamencie została przerwana. Wangari Maathai nazwano szaloną kobietą. Prezydent Moi, przemawiając do tłumu w Nairobi, powołał się na „afrykańską tradycję, według której kobieta musi szanować mężczyznę”. Następnie zwrócił się z apelem do kenijskich kobiet, by „nauczyły dyscypliny jedną ze swoich koleżanek, która przekroczyła granicę”.

Prezydent Moi był zarówno tyranem, jak i mizoginem. Kiedyś, otwierając seminarium w Nairobi, powiedział, że kobiety mogłyby osiągnąć znacznie więcej, gdyby nie ich mały rozum. Tym razem to jednak kobieta osiągnęła swój cel, a prezydent musiał przyjąć cios. Inwestorzy wycofali się z finansowania wieżowca, który nigdy nie powstał. W parku Uhuru nie stanął też pomnik prezydenta Moi. To był punkt zwrotny, choć w tamtym czasie mało kto zdawał sobie z tego sprawę. Skoro jedna kobieta mogła wyzwać przywódcę na pojedynek i go wygrać, znaczyło to, że prezydent nie był wieczny. Tak koliber pokonał potwora z parku Uhuru. Choć do pełnego zwycięstwa droga była jeszcze długa. Moi rządził Kenią do 2002 r. Dwa lata później Wangari Maathai dostała Pokojową Nagrodę Nobla.

Zła kobieta

Kobiecość była głównym źródłem, z którego czerpała polityczną inspirację. Przez całe życie wsłuchiwała się w zbolałe głosy kenijskich matek, a do walki wykorzystywała kobiece ciało. Kobiecość była jej największą siłą, ale też największą słabością. „Ponieważ byłam kobietą, byłam bezbronna. Można było mnie bezkarnie szykanować i szkalować. Bardzo łatwo przyrósł do mnie wizerunek »złej afrykańskiej kobiety«, która demoralizuje »dobre afrykańskie kobiety« i namawia je, by sprzeciwiały się mężczyznom” – mówiła po latach.

Maathai sprzeciwiała się mężczyznom całe życie. Najpierw, kiedy w atmosferze wielkiego skandalu rozwiodła się ze swoim mężem, który publicznie oskarżył ją o cudzo­łóstwo. Publicznie upokorzona upierała się, że prawdziwą przyczyną rozpadu ich związku był fakt, iż była „zbyt dobrze wykształcona, zbyt silna, uparta i odniosła zbyt wiele sukcesów”. W czasie rozprawy rozwodowej sędziów sprzyjających jej mężowi nazwała „niekompetentnymi lub skorumpowanymi”. Za obrazę sądu miała spędzić pół roku w więzieniu. Wyszła po trzech dniach, kiedy zgodziła się „przeprosić”.

Rozwód był dla niej nieszczęściem. Mówiła, że kiedy nazajutrz zdała sobie sprawę z tego, że jej rodzina się rozpadła, a mężczyzna, z którym miała spędzić resztę swojego życia, zniknął, załamała się. Została sama z trójką dzieci. Był to więc też moment, kiedy zrozumiała, że nigdy nie można się poddawać. Wiele lat później przyznała, że rozwód uformował jej charakter i wyznaczył drogę, z której nigdy już nie zboczyła. Czy miałaby w sobie siłę, by wypowiedzieć posłuszeństwo innemu mężczyźnie – prezydentowi Moi, gdyby przedtem nie sprzeciwiła się własnemu mężowi?

Zniknąć w lesie

Do jej ukochanego parku Uhuru nadal prowadzi szeroka aleja Moi, jedna z najważniejszych arterii w centrum Nairobi. Ulica im. zmarłej w 2011 r. Maathai powstała dopiero dwa lata temu, daleko na obrzeżach miasta. Brzmi to trochę jak chichot losu. Czy to dlatego, że jak sugeruje kenijska pisarka Nanjala Nyabola, Maathai była „złą kobietą” i spuścizna po niej jest zbyt problematyczna dla skostniałego męskiego establishmentu w Kenii? A może, jak mówi mi Daniel Wesangula, dziennikarz „The Standard”, nad Kenią ciąży niezrozumiałe fatum, które każe jej celebrować swoich oprawców, a bohaterów zapominać? Pamięć o Wangari zaciera się, szczególnie wśród młodego pokolenia. Ziemia nadal jest rozkradana przez polityków, a bezprawne rozdzielanie żyznych gruntów nieustannie bywa wykorzystywane do wzniecania konfliktów.

Ostatni wybuchł przed wyborami w sierpniu 2017 r., kiedy pasterze z plemion Pokot i Samburu, pochodzący z północy, która pustynnieje na skutek największej od lat suszy, zaczęli atakować zielone gospodarstwa farmerów z sąsiedniej Laikipii (region położony w centralnej Kenii). Przemoc była podsycana przez bezwzględnych polityków, którzy obiecywali zdesperowanym pasterzom trawę dla ich krów w zamian za głosy. Historia, jakich w Kenii wiele. Miała jednak szczególne zakończenie. Wyborów w Laikipii nie wygrali skorumpowani populiści, lecz kobieta. Sarah Korere, która pod wieloma względami przypomina Wangari Maathai. Sarah też pokazała, że jest wojowniczką. Sprzeciwiła się woli swojego ojca, bogatego i wpływowego Masaja, który miał sześć żon, nie wierzył w edukację dla kobiet i chciał jak najszybciej wydać swoją córkę za mąż. Kiedy kolejni kandydaci przychodzili do jej ojca, oferując krowy w zamian za rękę dziewczynki, Sarah groziła ucieczką. Jednym z jej największych sukcesów w polityce było przeforsowanie ustawy zakazującej domowej przemocy, która w Kenii weszła w życie dopiero w 2015 r. Wywołała skandal, gdy pojawiła się w parlamencie z 3-tygodniowym dzieckiem i na oczach swoich kolegów zaczęła je karmić piersią. Za polityczne zwycięstwo musiała zapłacić wysoką cenę. Była atakowana, policzkowana, obrażana, a w końcu starszyzna plemienna – przekupiona przez jej rywala – rzuciła na nią klątwę. Teraz stoi na czele jednego z najbardziej niespokojnych i skonfliktowanych regionów Kenii. Obiecuje, że Laikipia znów będzie domem dla wszystkich jej mieszkańców.

Wangari Maathai nie była dobrym politykiem. Kiedy po pokojowym odejściu Daniela Moi prezydentem został Mwai Kibaki, objęła stanowisko wiceministra środowiska. Był to bodaj najsłabszy etap w jej życiu. Korupcja, którą obiecywała wyplenić, szerzyła się w najlepsze, a Maathai nie piętnowała już rządu Kibakiego tak jak jego poprzednika. Być może jest to zadanie dla kobiet, którym utorowała drogę. Wangari Maathai zasiała ziarno nadziei i 30 mln drzew. To i tak dużo jak na jedno życie.

Zapytana, co najbardziej chciałaby zrobić, kiedy wreszcie będzie miała czas dla siebie, odpowiedziała: „Zniknąć w lesie”.


Korzystałam m.in. z następujących źródeł:

Wangari Maathai, Trees for Democracy, „New York Times” (10.12.2004); Nanjala Nyabola, Wangari Maathai was not a good woman. Kenya need more of them, „African Arguments” (10.12.2015); I will disappear into the Forest, wywiad z Wangari Maathai dla „Mother Jones” (2005); film dokumentalny Taking Root: The vision of Wangari Maathai; Caroline Elkins, Rozliczenie z imperium. Przemilczana historia brytyjskich obozów w Kenii, Świat Książki, tłum. Klara Kopcińska.

 

Czytaj również:

Ziemie ciągłej zmiany
i
"Świat Schedela", Nina Torr, 2014 r.
Marzenia o lepszym świecie

Ziemie ciągłej zmiany

Richard Dowden

Afryka wymyka się jednoznacznym określeniom. To kontynent wojen i wielkich procesów pojednania. Biedy i szczodrości. Bolesnej przeszłości, ale nade wszystko wiary w przyszłość.

Niewiele osób jeździ do Afryki. Ma ona złą sławę: ubóstwo, choroby, wojna. Ale gdy turyści w końcu tam docierają, najczęściej są zaskoczeni powitaniem, raczej oczarowani niż przestraszeni. Tutaj gości przyjmuje się z otwartymi ramionami i otacza opieką. Większość Afrykanów okazuje się przyjazna, łagodna i niezwykle uprzejma. Ich hojność skłania do pokory. Mieszkańcy tego kontynentu mają pod dostatkiem tego, co nazywamy umiejętnościami społecznymi, chociaż nie sposób się ich nauczyć. W Afryce ludzie nie uśmiechają się na zawołanie. Spotykają się, witają i rozmawiają, patrzą prosto w oczy i współodczuwają, trzymają się za ręce i przytulają, dzielą się i przyjmują dary bez nerwowego skrępowania. Wszystkie te rzeczy są tam naturalne niczym muzyka.

Czytaj dalej