W burzy i w suszy
Marzenia o lepszym świecie

W burzy i w suszy

Paulina Wilk
Czyta się 15 minut

Przez lata przemierzali prerie, pustynie i mokradła. Jechali na spotkanie nawałnic i powodzi, wdrapywali się na szczyty, by podziwiać górskie kwiaty. Pierwsi zrozumieli, że klimat się zmienia i trzeba tym zmianom przeciw­działać. Poznajcie Edith i Frederica Clementsów, wędrownych ekologów, którzy pomog­li odrodzić się jałowej ziemi i uratowali Amerykę od głodu.

„Po co czekać?” – zapytał ją pewnego wiosennego dnia 1899 r. po powrocie z badań prowadzonych na prerii gdzieś na północ od Lincoln w Nebrasce. Dzień był piękny, słoneczny. Akurat znaleźli śliczną mimozę z futrzastymi różowymi kwiatami. Miał rację, nie było powodów, by czekać. Nie chcieli się rozdzielać; łączyło ich wszystko, a najbardziej chęć poznawania świata roślin, obserwowania, jak toczy się życie. Edith powinna jechać do domu w Omaha na wakacje, Frederic miał zostać na uniwersytecie, by prowadzić zajęcia podczas letnich kursów. Ale – jak napisała po latach – „myśl o rozstaniu była nie do zniesienia”. Poznali się na uniwersytecie w Lincoln. On był wykładowcą, ona jeszcze studiowała. W wolnym czasie angażowała się w życie bractw studenckich, grała w tenisa, była kapitanką drużyny koszykówki i uprawiała szermierkę. Na balu kończącym rok akademicki Frederic wpisał się w jej karneciku, rezerwując aż trzy tańce. I tak się zaczęło.

Power couple w nurcie eko

Wzięli szybki i skromny ślub. Nawet najbliżsi przyjaciele dowiedzieli się po fakcie. Oboje uważali, że rodziny zaaprobują tę decyzję – rodzice nie przywiązywali wielkiej wagi do uroczystości, stronili od przepychu. Małżeństwo tej dwójki wydawało się najbardziej naturalną decyzją. A później nie oglądali się już za siebie, nie mieli żadnych wątpliwości. Za dużo było do zrobienia razem, czekało ich życie niemal zawsze w drodze, w terenie, w zachwycie nad przyrodą.

Edith i Frederic , zdjęcie: domena publiczna

Edith i Frederic, zdjęcie: domena publiczna

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Czy to była wielka miłość? Bez wątpienia, bo choć Edith i Frederic Clementsowie nie zostawili wielu zapisków o intymnym charakterze, ich listy świadczą o gorącym uczuciu. Na podstawie napisanej po latach książki wspomnień Adventures in Ecology, którą Edith opublikowała w 1960 r. – 15 lat po śmierci męża – można zaś przypuszczać, że ich wspólne życie było wielką przygodą, iskrzącą się od niezwykłych zdarzeń, pełne nienasyconej ciekawości, podróży, pracy i badań, a także rzadkiego wśród naukowców wizjonerstwa. Współcześnie pamięć o tej dwójce jest mozolnie przywracana, lecz w latach 30. i 40. XX w. byli znani – oraz wzywani na pomoc – w całej Ameryce. Ich wspólne osiągnięcia w dziedzinie biologii i pionierskiej ekologii porównywano do chemiczno-fizycznych odkryć Marii Skłodowskiej-Curie i jej męża Piotra. W dziejach nauki trudno o trzecią taką power couple. I choć Edith Clements nie miała złudzeń co do swojego położenia – pisała, że pracuje za darmo u boku męża – to działali jako duet, a jego osiągnięć bez jej udziału by nie było. Frederic nie próbował usuwać swojej żony w cień, była jego pełnoprawną partnerką, nie trzymała się z tyłu. Na przestrzeni lat podczas podróży badawczych pokonali 500 tys. mil – i zwykle to ona siedziała za kółkiem.

Zło napierające zewsząd

W 1931 r. mieszkańcom południa Stanów Zjednoczonych łatwo było uwierzyć, że nadeszła apokalipsa. Nieszczęście zaczęło się od serii susz, które nawiedziły środkowo-zachodnie i południowe równiny kraju. Plony umierały na oczach bezradnych farmerów, wkrótce zaczęły się suche burze, które nazywano czarnymi, bo nios­ły ze sobą kurz. Liczba burz pyłowych ­ros­ła szybko, w 1932 r. naliczono ich 14, rok później – już 38. W 1934 r. susza objęła aż trzy czwarte kraju i dotknęła 27 stanów.

Najcięższe nawałnice przyszły w 1935 r. Szacowano, że w ciągu roku wiatry wywiały w USA 850 mln ton wysuszonej gleby. Ci, którzy te burze przetrwali, mówili, że żaden z opisów tego koszmaru nie był przesadzony. Duszący kurz i ciemność przesłaniały wszystko. Zamieć całymi dniami unosiła wysuszoną ziemię. Pył dostawał się do oczu, wciskał w każdą szczelinę, znikały pod nim całe domostwa – niczym w kurzowej powodzi. Nawet w południe nie było widać słońca, wirujące kłęby gasiły światło dnia. Wrażenie było surrealne: mieszkańcy równin mieli poczucie, że wiatr niesie jakąś ciemną siłę, która ich przygniata. Przed pyłem nie dało się uciec – ludzie biegli, a kurz podążał za nimi wszędzie. Trząsł ich drewnianymi domami, w których kulili się w ciemności. Dzieci nie mogły wyjść na podwórko, by pobawić się na powietrzu – to, którym oddychały, było zabójcze. Ocaleni mówili, że pylisty wiatr był niczym napierające zewsząd zło.

Ziemia, od której zależało ludzkie życie, mściła się na rolnikach za lata nadmiernych i wyjaławiających upraw. Teraz pól nie dało się uprawiać, a bydło nie miało się gdzie wypasać, padało więc z głodu. Ledwie wczoraj dumni ze swojej pracy na roli farmerzy, dziś nie mieli czym nakarmić dzieci. Na wysuszone gleby przybyły zające i koniki polne w zatrważającej liczbie.

Była to katastrofa ekologiczna wręcz bib­lijnych rozmiarów, która trwała niemal dekadę. Nazwano ją Dust Bowl. Pierwsza w amerykańskich dziejach katastrofa wywołana przez ludzi wiedzionych wizją łatwego zarobku i zachęcanych polityką rządu. Nieszczęście wspólnie wytworzone i doświadczane masowo, które zniszczyło tereny uważane za spichlerz całego kraju. Tysiące ludzi wyjechały, opuszczając zmiażdżone zaspami kurzu pola i domy. Wielu innych zachorowało, część wytrwała. Do nieszczęścia doszło szybko, po zaledwie 30–40 latach nadmiarowego eksploatowania gleb. Jego efektem było doprowadzenie na skraj przepaści jednego z największych ekosystemów Ameryki Północnej. Do dziś Dust Bowl zalicza się do większych katastrof ekologicznych w dziejach. Wyjałowieniu – całkowitemu lub częściowemu – uległo około 260 mln akrów ziemi uprawnej.

Edith i Frederic pracę dzielili na badania w laboratorium i wyprawy naukowe; zdjęcie: domena publiczna

Edith i Frederic pracę dzielili na badania w laboratorium i wyprawy naukowe; zdjęcie: domena publiczna

Wielki kryzys

Katastrofa zbiegła się w czasie z wielkim kryzysem i zapaścią amerykańskiej ekonomii. Po objęciu prezydentury przez Frank­lina Delano Roosevelta ruszyły daleko­siężne narodowe plany reform i napraw. Jednym z pomysłów tej ery była ustawa o uprawie ziemi, Taylor Grazing Act, która pozwalała rządowi zarezerwować 140 mln akrów ziemi pod wypas bydła, ale wypas ściśle kontrolowany. W ramach pomocy rolnikom rząd skupował bydło i wypłacał odszkodowania. Uruchomiono urzędy, które miały monitorować erozję gleb, wprowadzać nowe metody upraw oraz rozwijać rolnictwo w sposób mniej szkodliwy dla środowiska – taki, jaki dziś nazwalibyśmy zrównoważonym. Ruszyły też programy zalesiania terenów wcześniej ogołoconych z drzew pod budowę wielkich farm. Susze miały potrwać aż do 1939 r., dopiero wtedy powróciły regularne deszcze.

Kluczowe w tych latach było pytanie, jak pozwolić ziemi się odrodzić i już nigdy więcej nie zniszczyć jej w taki sposób. I tu na scenę wkroczyli Frederic Clements wraz z żoną Edith. On był już wówczas szanowanym w USA ekologiem, związanym z Carnegie Institution w Waszyngtonie, dla którego napisał fundamentalne prace: ­Research Methods in Ecology (Metody badawcze w ekologii, 1905), w której dał podwaliny sposobów prowadzenia obserwacji i rozpoznania życia roślin, oraz stworzone z żoną opasłe dzieło Plant Succession (Sukcesja roślin, 1916), gdzie z kolei opisał modelowe następstwo w pojawianiu się typów roślin (starał się pokazać kolejność, w jakiej gołą ziemię najpierw zajmują rośliny jednoroczne, następnie trawiaste, krzewy, drzewa, a wszystko to w powiązaniu z czynnikami klimatycznymi). Edith wspominała, że strony maszynopisu zajmowały wszystkie stoły w ich niewielkim ośrodku badawczym, a ważyły łącznie 15 funtów (ok. 7 kg). Frederic Clements był ekologiem idealistą, postrzegał przyrodę jako skomplikowany ekosystem rządzony surowymi prawami i następstwami; widział ją także holistycznie – jako złożony układ współzależności. I w takim myśleniu o naturze oraz jej badaniu pod tym kątem byli z żoną pierwsi. Kiedy zdesperowani rolnicy szukali wyjaśnienia, skąd wzięła się tragiczna kula kurzu, Clementsowie potrafili ją zrozumiale wytłumaczyć: za dużo orki, za dużo wypasu, do tego zmiana klimatu – przepis na katastrofę gotowy. Wcześniej małżonkowie spędzili lata, obserwując przemiany ekosystemów; rozumieli, czym jest zmieniający się klimat, skąd bierze się zanikanie jednych roślin i pojawianie się innych, lepiej zaadap­towanych do nowych warunków. Widzieli zmiany na linii czasu. Zjeździli góry i równiny, przyglądając się suszom i pustyniom, wracali na nieurodzajne ziemie, obserwowali wielkie powodzie oraz ich skutki. Znajdowali prawidłowości kierujące tymi procesami – postrzegali przyrodę jako pełne następstw i wewnętrznej logiki życie, w którym można z dużym prawdopodobieństwem prognozować przyszłość.

Frederic Clements na dachu zniszczonego przez burzę pyłową budynku; zdjęcie: domena publiczna

Frederic Clements na dachu zniszczonego przez burzę pyłową budynku; zdjęcie: domena publiczna

Studia nad naturą natury

Administracja Roosevelta zatrudniła Clementsa jako głównego eksperta, wedle jego naukowych zaleceń zarządzano działaniami Urzędu Leśnictwa i Urzędu Ochrony Gleb. Clements trzymał się swoich przekonań; nie wszystkie rządowe decyzje popierał, ale też elastycznie podchodził do naukowych ustaleń, aby wreszcie stworzyć praktyczne zalecenia dla rolników: co w jakiej kolejności siać, sadzić i jak uprawiać, by zatrzymać wodę w glebie i umożliwić jej regenerację potrzebną do uprawy zbóż. Wydmy usypane z przywianej wiatrem ziemi wyrównywano, usuwano kaktusy, które rozsiały się w czasie suszy. W zamian w pierwszej kolejności sadzone były trawy – pozwalały zatrzymywać wodę w glebie; dopiero później wprowadzano kukurydzę oraz inne rośliny uprawne. Clements rekomendował też kontrolowany wypas – dzięki tej metodzie zwierzęta nie wyjadały nasion i korzeni magazynowanych w glebach. Z wolna spichlerz Ameryki odradzał się i można było znowu zbierać plony.

Za te rozwiązania Clementsowi były wdzięczne kolejne pokolenia badaczy gleb, a także zarządców farm na preriach. Również wielu współczesnych rolników wykorzystuje wskazówki Frederica. I choć w połowie XX w. środowisko naukowców i ekologów oceniało go jako zbyt usztywnionego w poglądach, a nawet błędnie interpretującego rolę ekosystemów w ewolucji organizmów, to w XXI w. osiągnięcia Clementsa zyskują rosnące uznanie – przede wszystkim ze względu na stworzone przez niego fundamentalne ustalenia dotyczące wegetacji roślin oraz pionierskie filozoficzne studia nad naturą samej natury.

Para botaników oraz ich studenci z Laboratorium Wysokogórskiego, w którym Clementsowie pracowali ponad 40 lat; zdjęcie: domena publiczna

Para botaników oraz ich studenci z Laboratorium Wysokogórskiego, w którym Clementsowie pracowali ponad 40 lat; zdjęcie: domena publiczna

Clementsowie w podróży

W nowym stuleciu zainteresowanie herstorią nauki (czyli rolą kobiet w rozwoju badań, odkryć i wynalazków) pozwoliło przypomnieć dorobek Edith Clements i jej udział w prowadzonych razem z mężem badaniach terenowych. W książce Adventures in Ecology Edith nie stworzyła pełnego obrazu swoich dokonań; pisząc w tonie przygodowym, odwróciła uwagę od roli, którą odegrała w badaniu amerykańskiej flory. Ten zabawny, iskrzący się od anegdot szkic ich wspólnych doświadczeń badawczych skupia się na ukazaniu tego, że większość życia spędzili w drodze. Jeździli po ledwie ubitych, marnych szlakach wiodących przez amerykańskie pustkowia i wzgórza. Zapis ich wypraw to długa lista usterek oraz wypadków, wyciągania aut z mokradeł, jezior i zasp piachu. Edith – zazwyczaj za kierownicą – nauczyła się prowadzić po śliskim błocie, lodzie i wydmach. Kolejne wypadki opisuje ze swadą, zawsze żartobliwie, jakby nic nie robili sobie z trudności, które napotykali. Dzięki nim przedłużał się przecież ich miesiąc miodowy. Najwyraźniej oboje cieszyli się nie tylko naukowymi, lecz także przygodowymi aspektami pracy i związku: górską wspinaczką w celu obserwacji roślin zajmujących wysokie partie szczytów, przedzieraniem się przez śnieżne zaspy bez sprzętu wspinaczkowego, noclegami w przygodnych miejscach – skromnych chatach i stodołach na pustkowiu, w hamakach wśród drzew, w domach gościnnych mormonów, gdzie tylko to było możliwe.

Zjeździli Stany wzdłuż i wszerz. Dust Bowl ich nie zdziwiła, widzieli już rozmaite katastrofy mniejszej skali, rozsiane po całym kraju. Porównując pracę ekologów roś­linnych z innymi badawczymi profesjami – a wówczas było to zajęcie słabo rozumiane – Edith wyjaśniała, że zajmują się czytaniem wegetacji, wyciąganiem wniosków z przeszłości i przewidywaniem przyrodniczego jutra, analizowaniem organizmów prostych, ale wymagających podróży: aby je studiować, trzeba dotrzeć na gorące pustynie i chłodne skaliste szczyty. Przywiązywała dużą wagę do uprawy eksperymentalnej jako metody badawczej – obserwowała wegetację roślin w kontrolowanych warunkach, z modulowanym światłem, wilgocią, temperaturą. Były to pionierskie próby doświadczalnego określenia relacji między żywymi organizmami a klimatem, w jakim przyszło im żyć i przeobrażać się. Ekologię Clements postrzegała także jako część nauk społecznych – badania prowadziła dla dobra ludzkości, lepszego jej rozumienia. Prawa natury chciała przekładać na stosunki międzyludzkie; znajdowała podpowiedzi, jak rozwiązać największe wyzwania, przed którymi staje cywilizacja. Była wizjonerką, którą dziś – gdy zmiany klimatyczne stały się fundamentalnym problemem w rozważaniach o przyszłości gatunku ludzkiego – można cytować jako pierwszą ekolożkę, rozumiejącą, że życie nasze i planety jest ściśle powiązane, a odpowiedzi na pytania o to, co będzie, warto szukać w przyrodzie.

Trudności jej nie zniechęcały, były jej paliwem. Ze wspomnień z badań terenowych gdzieś w upalnej Dakocie: „Pot wlewa mi się do oczu i cieknie mi z nosa, a każdy podmuch wiatru grozi, że strąci mnie ze stromego zbocza. Jestem wrakiem, a do wieczora będę nim po wielokroć. Mówię Fredericowi, że niniejszym jestem gotowa spłonąć na ołtarzu jego miłości do pracy. On patrzy na mój obłażący nos i spieczony do czerwoności kark i spokojnie ocenia, że żona to niewielka cena w porównaniu z nagrodą satysfakcji badawczej”. Umieli czerpać radość ze wspólnej pracy i żartować, świadomi dysproporcji w swoich pozycjach zawodowych. W zapiskach Edith nie ma jednak żalu. Za dużo się działo, zbyt pochłaniały ją ustalenia i odkrycia, by rozdrabniać się nad niesprawiedliwością świata. Wydaje się, że w ich związku panowała równowaga. Kiedy byli razem w terenie, stanowili doskonale uzupełniający się duet. Imionami i nazwiskiem obojga opatrzone są ich najlepiej dziś pamiętane dokonania: kompendium Rocky Mountain Flowers (Kwiaty Gór Skalistych, 1914) oraz ilustrowane zielniki. Edith miała talent plastyczny. Mimo że dysponowali przenośnym aparatem fotograficznym, który rozstawiali nawet na stromych zboczach, ona poświęcała godziny na detaliczne rysunki roślin, pełne barw i życia. Mówiła, że tworzy ich portrety. Choć w sztuce panowała wówczas moda na impresjonizm, a triumfy święciła Georgia O’Keeffe malująca kwiaty jako symbole kobiecości, Edith Clements była wierna precyzyjnemu realizmowi – chciała oddać prawdę każdego płatka, każdej symetrycznej struktury tworzącej liść. Jej kolorowe ilustracje roś­lin możemy podziwiać dziś wszyscy, są częścią dostępnej nieodpłatnie amerykańskiej domeny publicznej. Kompendium Rocky Mountain Flowers stało się podstawą badań terenowych dla naukowców, jak również amatorów; w kolejnych latach Clementsowie stworzyli podobne opracowania dla roślin Zachodniego Wybrzeża oraz Środkowego Zachodu USA. Rysunki Edith robiły furorę – przed drugą wojną światową publikował je i popularyzował m.in. magazyn „National Geographic”.

ilustracja z "Rocky mountain flowers", Edith Clements, 1914 r./Biodiversity Heritage Library (domena publiczna)

ilustracja z „Rocky mountain flowers”, Edith Clements, 1914 r./Biodiversity Heritage Library (domena publiczna)

ilustracja z "Rocky mountain flowers", Edith Clements, 1914 r./Biodiversity Heritage Library (domena publiczna)
ilustracja z „Rocky mountain flowers”, Edith Clements, 1914 r./Biodiversity Heritage Library (domena publiczna)

Laboratorium w górach

Byli równolatkami, urodzili się w 1874 r., on w Lincoln, ona w w Albany w stanie Nowy Jork. Jej ociec, George Schwartz, był pakowaczem wieprzowiny. Rodzina przeniosła się do Omaha, gdzie Edith dorastała jako trzecie z siedmiorga dzieci. Uczyła się bardzo dobrze, tego od niej oczekiwano. Była lubiana – niezależna, wesoła, ładna i uczynna; w szkole średniej miała wielu przyjaciół. Po liceum przez rok studiowała biznes w Minnesocie, potem przeniosła się na University of Nebraska, do Lincoln. Była wybitną studentką, a kiedy skończyła uczelnię, dostała propozycję wykładania języka niemieckiego. Za namową Frederica, wtedy już jej męża, zajęła się jednak botaniką i ekologią. Mąż imponował jej intelektualnie – potrafił przeczytać trzy powieści w jeden dzień, miał też pamięć słonia. Po ślubie wybrali się na Pikes Peak – szczyt w Kolorado, gdzie stało kilka domków letniskowych. To tam wpadli na pomysł utworzenia eksperymentalnej ekologicznej stacji badawczej działającej latem w górach. Zaczęli od postawienia prostego budynku z dwoma małymi pokojami, który sfinansowali dzięki 200 dolarom pożyczki, a następnie przez lata rozbudowywali za stypendia i pieniądze zarobione m.in. na leksykonach roślin. Ich Alpine Laboratory (Laboratorium Wysokogórskie) będzie działać przez następne 40 lat, ze wsparciem Carnegie Institution.

W 1906 r. Edith ukończyła studia doktoranckie z botaniki i jako pierwsza kobieta w historii University of Nebraska otrzymała tytuł naukowy doktora. Wtedy też Clementsowie zaczęli przyjmować studentów w swoim letnim laboratorium – kształciły się tam całe generacje badaczy, którzy potem zrobili błyskotliwe kariery. Kiedy rok później Frederic został dziekanem Wydziału Botaniki na University of Minnesota, Edith przyjęła tam pracę na stanowisku niższego szczebla, ale jawnie krytykowała dyskryminację kobiet w nauce. Była członkinią ruchu amerykańskich sufrażystek, świadomie dbała o własną pozycję zawodową. Z dobrym skutkiem – już w 1911 r. wraz z mężem otrzymała zaproszenie na wyjazd badawczy do Europy, który dla obojga okazał się sukcesem. Ona, dzięki świetnej znajomości języka, nawiązywała cenne kontakty w Niemczech, on brylował wśród naukowców brytyjskich. Tak zaczęły się ich ważne badawcze partnerstwa i przyjaźnie, które miały przetrwać dekady. Edith w listach do rodziny żywo opisywała ludzi nauki, tworząc ich psychologiczne portrety. A kiedy śmietanka europejskich botaników udała się z rewizytą do USA, spędziła w laboratorium Clementsów ponad tydzień. W 1914 r. Edith została włączona do encyklopedii Who’s Who in America, gdzie opis jej dokonań naukowych umieszczono między biogramami najważniejszych żyjących Amerykanów.

W 1917 r., gdy Frederic został zaproszony do pracy w Carnegie Institution, przenieś­li się do Arizony, a potem do Kalifornii. Przez kolejne lata żyli w podróży, przemierzając cały kraj. Edith była lepszym kierowcą, jednak o tym, że właśnie ona siedziała za kółkiem podczas wielogodzinnych wypraw wciąż psującymi się automobilami, decydowała także choroba Frederica, którą utrzymywali w tajemnicy. Cierpiał na cukrzycę, miał też wysoki poziom adrenaliny, co destrukcyjnie wpływało na cały organizm – działo się to w latach, gdy terapie hormonalne nie były jeszcze znane. Choroba i konieczność stałej opieki, jakiej wymagał naukowiec, to jeszcze jeden powód, dla którego przez lata byli z żoną nierozłączni. Po jego śmierci w 1945 r. Edith pisała w listach do przyjaciół o swojej rozpaczy i o tym, że całkowicie straciła kierunek w życiu. Z wyjątkiem trzech dni, na które rozdzielili się wkrótce po ślubie, spędzili razem 46 lat, dzień w dzień. Prosił, by go nie opuszczała. Dotrzymała słowa.

Świat jest rośliną

Choć Edith zadbała o opublikowanie jego ostatnich badań, klimat naukowy był im nieprzychylny. W botanice panował trend neodarwinizmu i fascynacji genetyką. Wielu badaczy odrzucało ustalenia Clementsów, uważając, że czynniki środowiskowe nie mają tak dużego wpływu na rozwój organizmów. Negowano holistyczne podejście do ekosystemów jako złożonych struktur życia, pełnych współzależności, a więc będących czymś więcej niż suma ich cząstek. Pozostałe po badaniach Frederica dokumenty długo były bezdomne, nie chciała ich żadna uczelnia, w końcu zaopiekował się nimi jego dawny student i przechował je w Teksasie. Edith zajęła się chorą siostrą i dopiero po osiemdziesiątce wróciła do pisania. Właśnie wtedy opublikowała Adventures in Ecology – zabawne spojrzenie po latach na brawurowe życie dwojga niezmordowanych eksploratorów przyrody. Mimo zamiarów nigdy jednak nie zdołała napisać poważnej podwójnej biografii, ukazującej także badawcze kryzysy i trudności, z jakimi się mierzyli. Szkoda, bo utrzymany w tonie przygodowym szkic nie pokazuje całej prawdy o ich poświęceniach i nie oddaje sprawiedliwości jej własnym dokonaniom. Nikłe ślady, które pozostawiła, na lata utrudniły historykom ustalenie prawdziwej skali jej dokonań. Zmarła w 1971 r., nie miała dzieci. Ich macierzysta uczelnia w Nebrasce nie chciała włączyć do archiwum dokumentacji prowadzonych przez nich badań, chętnie przyjęto je jednak w American Heritage Center (Centrum Amerykańskiego Dziedzictwa) w Wyoming.

Dopiero w latach 80. XX w. zaczęto rozpoznawać i doceniać dorobek naukowy Edith Clements, a jej teksty znalazły się w antologiach najważniejszych amerykańskich badaczek. Zasługi Edith i Frederica Clementsów dla rozwoju ekologii są niepodważalne, naukowcy zgadzają się co do fundamentalnego i pionierskiego znaczenia ich dorobku. To dzięki tym pierwszym wysłannikom ekologii myślimy dziś o roślinach jako o indywidualnych i wyrafinowanych organizmach, których rozwój zależy od wielu czynników. I rozumiemy, że również nasze zachowania mają wpływ na przyszłość.


Korzystałam m.in. z Adventures in Ecology. Half a Million Miles: From Mud to Macadam Edith Clements (Pa­geant Press, 1960), Rocky Mountain Flowers: An Illustrated Guide for Plantlovers and Plant-Users Edith S. Clements i Frederica Clementsa (1914) oraz Founders of Plant Ecology: Frederic and Edith Clements Johna H. Oberga (University of Nebraska–Lincoln, 2019).

Podziel się tym tekstem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!

Czytaj również:

Ciąg dalszy nastąpi
i
Elizabeth Kolbert, zdjęcie: John Kleiner
Opowieści

Ciąg dalszy nastąpi

Rozmowa z Elizabeth Kolbert, reporterką klimatyczną
Paulina Wilk

Jaka będzie przyszłość? Być może za sprawą geoinżynierii niebo stanie się białe, a manipulacja genetyczna pomoże odrodzić Wielką Rafę Koralową. Takie scenariusze są realne, jednak wciąż pewne jest tylko jedno: że planeta jutra będzie sprzężeniem natury i sztuczności. Na tę nową formę życia nie mamy jeszcze nazwy – szuka jej Elizabeth Kolbert, reporterka klimatyczna, w rozmowie z Pauliną Wilk.

Jeżeli dziennikarstwo klimatyczne może mieć najjaśniejszą gwiazdę, jest nią właśnie ona. Od 20 lat Elizabeth Kolbert jeździ w teren, przygląda się naszej planecie i wyznacza standardy pisania o niej. Z bliska i z precyzją opisuje mechanizmy, które współcześnie decydują o życiu i śmierci na Ziemi. Nie lubi mówić, co sama myśli. Woli przywoływać słowa naukowców, których postrzega jako bohaterów naszych czasów. W pierwszej książce, Field Notes from a Catastrophe (2006), opisała podróże na Islandię, Alaskę, Grenlandię – miejsca, w których wyraźnie widać, jak zmiany klimatyczne wpływają na świat i jak biznes wydobywczy kształtuje politykę. Z kolei w Szóstym wymieraniu. Historii nienaturalnej (W.A.B., 2016) udała się w Andy, do lasów Panamy oraz na Wielką Rafę Koralową i opisała ustalenia badaczy wskazujące, że ludzka aktywność wywołała kolejne w dziejach planety wielkie wymieranie gatunków. Jej najnowsza książka, która właśnie ukazuje się w Polsce, to także wyprawa – ale tym razem w czasie. Pod białym niebem. Natura przyszłości (wyd. Filtry, 2022) prezentuje strategie, które podejmują naukowcy od Nevady po Islandię, aby zachować bioróżnorodność i powstrzymać dalsze ocieplanie Ziemi. Przyszłość, jaką widzą badacze, może przyjąć różne kształty – żaden jednak nie będzie powrotem do stanu natury.

Czytaj dalej