Truposze znad Wisły
i
ilustracja: Igor Kubik
Wiedza i niewiedza

Truposze znad Wisły

Adam Węgłowski
Czyta się 4 minuty

Polacy nie Egipcjanie, ale swoje mumie mają. Skąd i gdzie?

Ano można je zobaczyć na przykład w kryptach kościoła pod wezwaniem św. Kazimierza Królewicza w Krakowie. Począwszy od XVII stulecia chowano tam świeckich i zakonników, a mikroklimat panujący w podziemiach sprzyjał naturalnej konserwacji zwłok. Dziś w tych katakumbach stoi kilkadziesiąt trumien, a niektórym ich lokatorom można się przyjrzeć. Jest mężczyzna w mundurze z czasów napoleońskich. Szlachcianka wysłana na tamten świat w sukni panny młodej. Są też oczywiście mniej i bardziej pobożni mnisi. Krypty stały się swego czasu wielką atrakcją, jednak ostatnio udostępniane są rzadko, w okolicach Zaduszek. Swoją drogą, kto powiedział, że strupieszali żołnierz i panna mają ochotę służyć zaspokajaniu naszej ciekawości niczym dziwy z gabinetu osobliwości?

Upiorne pomyłki

W większości przypadków „polskie mumie” stanowią po prostu atrakcję turystyczną. Tak jak rzekome zwłoki księcia Jeremiego Wiśniowieckiego (1612–1651) przechowywane w opactwie na Świętym Krzyżu. Ten bohater znany z Ogniem i mieczem, okrutny postrach Kozaków, spoczywa ubrany w elegancki szlachecki strój (łącznie z kołpakiem na głowie), a u boku ma atrybuty wielkiego wodza: buławę i szablę. Wypada bardzo przekonująco. Niestety, wiele wskazuje, że to tylko sprytna ustawka. Badania wykazały, że truposz z opactwa miał w chwili spotkania z kostuchą ponad 50 lat, Jeremi zaś zmarł przecież, nie dożywszy nawet czterdziestki. Nie wiadomo, co stało się z ciałem magnata. Co gorsza, nie wiadomo też, do kogo należało ciało, które teraz odgrywa rolę mumii sławnego wojaka z Dzikich Pól. A mówimy przecież nie tylko o Sienkiewiczowskim bohaterze, ale i ojcu polskiego króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego!

Czy to w porządku tak wykorzystywać obce ciało dla podtrzymania legendy? W sumie dzięki temu mumia była chociaż dobrze zabezpieczona. Dla porównania: kilka lat temu prasa alarmowała o pogarszającym się stanie zakonserwowanego ciała konfederata barskiego, przechowywanego w krypcie kościoła pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela w Olsztynie koło Częstochowy. Albo weźmy mumie pruskich arystokratów – von Ebenów w Rożnowie na Opolszczyźnie oraz von Fahrenheidów w Rapie na Mazurach. Pobudowali sobie grobowce w kształcie piramid i sądzili, że zwłoki będą tam nietykalne. Nic podobnego. Począwszy od roku 1945 „zajęli” się truposzami najpierw czerwonoarmiści, potem zabobonni chłopi, wreszcie zwykli wandale. Mumie z trudem to zniosły, niektóre potraciły nawet przez tę zawieruchę głowy. Zapewne przesądni nowi osadnicy na tych ziemiach zdekapitowali zwłoki, żeby nie straszyły ich po nocach.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Odyseja relikwii

W tym kontekście zupełnie spokojny wydaje się dziś los zakonserwowanych szczątków świętego z warszawskiego sanktuarium przy ulicy Rakowieckiej. To Andrzej Bobola (1591–1657), jezuita zakatowany na Kresach przez Kozaków za to, że z prawosławnych chciał robić katolików. Jego ciało, zmumifikowane w naturalny sposób, spoczywa w szklanej trumnie, dosyć dyskretnie ujawniającej swoje wnętrze. Rzadko opuszcza ona sanktuarium, choć zdarzało jej się brać udział w uroczystych procesjach po ulicach Warszawy.

Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że mumia jezuity zawsze miała tyle spokoju. Podczas wojny polsko-bolszewickiej znajdowała się jeszcze nie w Warszawie, lecz w kościele w dalekim Połocku, gdzie pierwotnie złożono zwłoki i traktowano je jak relikwię. Zmumifikowany męczennik oczywiście wzbudził zaciekawienie nauki radzieckiej. Bolszewicy zrobili z niego element wystawy medycznych osobliwości. Potem, w 1922 r. ciało udało się wywieźć z Kraju Rad jezuitom wysłanym z Watykanu. Przez Odessę i Stambuł trafiło do Rzymu, skąd po 15 latach przewieziono je do Warszawy.

Sekrety spod bandaży

Pal zresztą licho politykę i wandali. Dla mumii największym zagrożeniem są drobnoustroje i zmieniające się warunki przechowywania. Nie wszystkie mumie mają tyle szczęścia, co te w zbiorach stołecznego Muzeum Narodowego, przy którym w grudniu 2015 r. rozpoczęto program Warsaw Mummy Project. Celem było wszechstronne zbadanie przez archeologów ludzkich i zwierzęcych mumii ze starożytnego Egiptu zgromadzonych w placówce. A na stronie internetowej projektu nawet laicy mogą zaspokoić swoją ciekawość, przeglądając zdjęcia rentgenowskie zmumifikowanych egipskich kotów.

W trakcie analiz naukowców nie zabrakło sensacji. Na przykład okazało się, że domniemany zmumifikowany kapłan Hor-Dżehuti to w rzeczywistości kobieta! Dziwnym zbiegiem okoliczności jest to akurat pierwsza mumia, jaka w ogóle znalazła się w zbiorach stołecznej placówki. Przywiózł ją z podróży do Egiptu i przekazał w 1826 r. Uniwersytetowi Warszawskiemu (Muzeum Narodowe jeszcze wówczas nie istniało) malarz i rzeźbiarz Jan Wężyk-Rudzki.

Swoją drogą, gdyby nie pewien pechowy sztorm, egipskie osobliwości mogłyby trafić do rąk badaczy nad Wisłą już wcześniej…

Pech Sierotki

Oto w 1583 r. zwiedzał Egipt książę Mikołaj Krzysztof Radziwiłł, zwany Sierotką. Magnatowi nie wystarczał za pamiątkę z podróży widok z piramidy Cheopsa, na którą wpiął się w półtorej godziny. Z pomocą zaufanych miejscowych fachowców postanowił kupić i przywieźć do Polski parę mumii obu płci. Wybrał dwie dobrze zachowane, w trumnach, z malowanymi pozłacanymi maskami na twarzy. Potem w tajemnicy przed władzami, zabraniającymi wywozu starożytnych zwłok, zapakował je na statek w Aleksandrii. I już cieszył się, że pokaże w Rzeczypospolitej osobliwości, których nie sprowadził nikt wcześniej i od których pękną z zazdrości inni magnaci, gdy spadł na Sierotkę cios. Podczas podróży morskiej popsuła się pogoda. Stary żeglarski zabobon mówi zaś, że to przewożenie trupów na pokładzie przynosi pecha okrętowi i jego załodze. Wystraszony Radziwiłł wyrzucił więc swoje mumie do morza. Potem jeszcze przyznał się do przewożenia kontrabandy znajomemu księdzu, który połajał go za to, że „pogańskie ciała z sobą miał”.

Czego nie dokonał Sierotka, zrobili inni Radziwiłłowie, najpóźniej dwa wieki po nim. Wiemy, że sprowadzili do swojej rezydencji w Nieświeżu jakąś mumię i nawet chwalili się nią przed królem Stanisławem Augustem Poniatowskim. Nie wiadomo jednak, co dokładnie z nią się stało. Pewnie znajduje się w zbiorach jakiegoś muzeum za naszą wschodnią granicą. Cóż, na pewno lepsze to niż dno Morza Śródziemnego – chyba że ktoś lubi głęboką ciszę.

 

Czytaj również:

Mumie z mokradeł
i
"Bagno", 1900 r., Gustav Klimt
Wiedza i niewiedza

Mumie z mokradeł

Adam Węgłowski

To była sprawa jak z powieści kryminalnej. 13 maja 1983 r. dwóch robotników pracujących na torfowisku w Lindow, niedaleko Manchesteru, wypatrzyło pokryty torfem przedmiot przypominający futbolówkę. Zażartowali sobie, że może to jajo dinozaura i zostaną bogaci. Kiedy oczyścili znalezisko, okazało się, że to… głowa. Bez szczęki, z jednym okiem i resztką włosów. Zgłosili sprawę na policję.

Tak się składa, że od dawna poszukiwała ona dowodów zbrodni popełnionej przez jednego z okolicznych mieszkańców. Nazywał się Peter Reyn-Bardt. Ponad 20 lat wcześniej zniknęła bez śladu jego żona Malika. Mąż był oczywistym podejrzanym, lecz brakowało dowodów, by go oskarżyć. Trafił do więzienia za inne przestępstwa: seksualne. Kiedy więc policyjni fachowcy stwierdzili, że na torfowisku znaleziono głowę kobiety w wieku odpowiadającym zaginionej żonie podejrzanego, sprawa wydawała się oczywista. Funkcjonariusze zatrzymali Reyn-Bardta (który od niedawna znów cieszył się wolnością), a ten zadziwiająco szybko przyznał się do morderstwa i porzucenia ciała na torfowisku.

Czytaj dalej