Trujące wersety
i
ilustracja: Igor Kubik
Doznania

Trujące wersety

Adam Węgłowski
Czyta się 5 minut

Książki potrafią zabijać. Z Królowej Margot Aleksandra Dumasa i z Imienia róży Umberta Eco znamy tomy o stronicach dosłownie nasączonych trucizną, których dotykanie prowadziło nieostrożnego czytelnika do zgonu. I nie jest to tylko wymysł powieściopisarzy. W ubiegłym roku trzy rzadkie księgi historyczne z XVI i XVII w., mające okładki nasączone trującymi związkami chemicznymi, znaleziono w kolekcji bibliotecznej Uniwersytetu Południowej Danii w Odense.

Do odkrycia doszło przypadkiem. Zauważono, że okładki tych ksiąg zrobiono ze zrecyklingowanych pergaminów z tekstami starożytnymi. Postanowiono więc je odcyfrować. Gdy zabrano je na badania, okazało się, że odczytanie uniemożliwia gruba warstwa nałożonej na okładki farby, zwanej zielenią paryską. Zawiera ona właśnie związki arsenu. Póki w XIX w. nie uświadomiono powszechnie jej szkodliwości, była stosowana do barwienia m.in. tkanin. Prawdę mogli znać już wcześniej skrytobójcy eksperymentujący z truciznami. Najpewniej jednak księgi z Odense nie zostały zatrute celowo, jak te z Królowej Margot i z Imienia róży. Co nie zmienia faktu, że ich użytkownicy mogli drogo zapłacić za swój czytelniczy zapał…

Podręcznik jak młot

To jednak nic w zestawieniu z księgami, które zabijały nie dlatego, że pokryto je truciznami – mordercze było to, co w nich napisano. Na przykład mowa nienawiści, jak w niesławnym Mein Kampf Adolfa Hitlera – gniocie, który początkowo nosił tytuł „Cztery i pół roku walki przeciw kłamstwom, głupocie i tchórzostwu” (tytuł katastrofalny z punktu widzenia marketingowego, lecz dobrze oddający chore pretensje autora). Albo recepta na zwalczenie domniemanego demonicznego zła zżerającego świat, jak w niesławnym Młocie na czarownice (Malleus Maleficarum). Dzieło to wydało w 1487 r. dwóch teologów i inkwizytorów z Niemiec: Heinrich Kramer i Jakob Sprenger.

Nie przypadkiem właśnie wtedy. Przez wieki Kościół gorliwie tępił głównie pogan (których w Europie wraz z kolejnymi wyprawami wojennymi było już coraz mniej) oraz heretyków (czyli wolnomyślicieli, innowierców itp.). W czasach Kramera i Sprengera inkwizytorzy mieli już jednak stosunkowo niewiele roboty, więc musieli znaleźć nowy cel. Tak padło na osoby parające się czarownictwem. Najczęściej były to zielarki, zdziwaczałe babiny, nielubiane sąsiadki albo po prostu kobiety, których majątek można było zająć.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Sami oskarżyciele postrzegali to oczywiście zgoła inaczej. Oczami wyobraźni widzieli kobiety zlatujące się na miotłach na sabaty, współżyjące tam z demonami i pożywiające się mięsem noworodków, a w wolnym czasie sprowadzające na swoje wsie zarazy i katastrofy żywiołowe (a co najmniej odbierające mleko krowom sąsiadów). Młot na czarownice miał stać się niezastąpionym podręcznikiem dla tych wszystkich, którzy raz na zawsze chcieli skończyć z wiedźmami. Kosztowało to życie i zdrowie dziesiątek tysięcy niewinnych ludzi.

Tylko iluzje

Dzieło Niemców wyśmiał angielski polityk Reginald Scot w księdze Ujawnienie istoty czarownictwa (The Discoverie of Witchcraft) z 1584 r. Uważał wiarę w czary za irracjonalną i w istocie rzeczy niechrześcijańską. Jego zdaniem szatan oddziaływał na psyche ludzi, a nie bezpośrednio na świat materialny. Czarownice uważał za osoby dotknięte chorobą psychiczną albo cierpiące na halucynacje. Co ciekawe, książka Scota była zarazem prawdopodobnie pierwszym w historii opisem sztuczek prestidigitatorskich, które łatwo można było wziąć za „cuda”. Odważny Anglik pokazał na rycinach rozmaite triki z żelaznego repertuaru iluzjonistów, np. jak wmówić publiczności, że przekłuwa się ciało za pomocą gwoździ albo że komuś zamkniętemu w skrzyni obcina się głowę, a potem mocuje ją z powrotem.

Gdyby tylko drogą Scota poszli łowcy czarownic, ślepo przekonani o knowaniach szatana! Sęk w tym, że kilkadziesiąt lat wcześniej król Henryk VIII nie tylko zakazał uprawiania czarów, ale też pokazywania sztuczek magicznych. Za czasów Elżbiety I puszczono to Scotowi płazem. Jednak już po śmierci autora jego dzieło ostro potępił król Jakub I. Polecił spalić racjonalne Ujawnienie istoty czarownictwa, a inkwizytorzy wzięli się za lekturę napisanego przez władcę traktatu Demonologia, przesyconego obsesjami i zabobonami.

Lista aniołów i demonów

Przyznać jednak trzeba, że księgi poświęcone walce z czarami i atakujące magię nie wzięły się znikąd. Nie powstałoby ich tyle, gdyby nie istniejące traktaty okultystyczne, budzące obawy duchownych. Owe stare okultystyczne księgi zwano grymuarami – nazwa ta wywodziła się od francuskiego określenia tekstu zapisanego w trudnym do zrozumienia języku.

Te podręczniki dla zainteresowanych arkanami wiedzy tajemnej zawierały rzekome zaklęcia, listy aniołów i demonów oraz praktyczne porady dotyczące wyrobu i używania talizmanów. Najczęściej odwoływały się do wiedzy „zakazanej” pochodzącej od starożytnych mędrców z Europy i z Bliskiego Wschodu. A karierę robiły na całym świecie. Na przykład na Haiti do dziś można napotkać egzemplarze tzw. Wielkiego grymuaru (Grand Grimoire), zwanego też Prawdziwym Czerwonym Smokiem (Le Véritable Dragon Rouge). Dotarł tam z Francuzami, którzy kolonizowali karaibską wyspę i ściągali na nią setki tysięcy niewolników z Afryki. Ci przejęli część wiedzy tajemnej z Prawdziwego Czerwonego Smoka do własnych zabobonów.

Złote jaja

Wielką sławę zdobył średniowieczny grymuar Picatrix, przetłumaczony ponoć z dzieła Cel mędrca napisanego w X stuleciu przez arabskiego matematyka, chemika i astronoma Maslama al-Majritiego. Od XIII stulecia karierę robiła żydowska Księga blasku (Zohar) autorstwa rabina kabalisty Mojżesza z Leonu. Samemu królowi Salomonowi przypisano autorstwo Większego Klucza Salomona (Clavicula Salomonis). Za jedną z najstarszych ksiąg ezoterycznych uchodzi zaś pochodzący z II–III w. n.e. Corpus Hermeticum. Jego autorem miał być niejaki Hermes Trismegistos – mityczne, hellenistyczne bóstwo, posiadające cechy egipskiego boga Thota i grecko-rzymskiego Hermesa/Merkurego.

Być może najciekawsza była jednak lektura grymuaru o niezbyt obiecującym tytule Czarna Kura (fr. La poule noire). Autor, rzekomo oficer Napoleona, przedstawia w nim receptę na… wyhodowanie kury znoszącej złote jajka. To musiało się dobrze sprzedać!

ilustracja: Igor Kubik
ilustracja: Igor Kubik

Czytaj również:

Śpiew czarnego łabędzia epidemii
i
Zaraza w Winterthur w 1328 r. (litografia) A. Corrodi, 1860 r., ; źródło: Wellcome Library
Opowieści

Śpiew czarnego łabędzia epidemii

Adam Węgłowski

Pandemia na zawsze zmieni nasze życie – słyszymy wokół. Będzie miała konsekwencje ekonomiczne, bo miliony ludzi zostały bez pracy. Społeczne, ponieważ bezpośrednie relacje międzyludzkie zastępujemy namiastkami w rodzaju połączenia wideo na komunikatorze, pracy zdalnej i szkoły online. Kulturowe zaś chociażby takie, że zagraniczne wojaże staną się przyjemnością rzadką i kosztowną, a wielkie mecze i koncerty – niebezpiecznymi atrakcjami.

Jeśli zerknąć w głąb historii, to widać, jak wiele epidemie przyniosły zmian nieoczekiwanych: krótkoterminowych i długofalowych, geostrategicznych i dotyczących jednostek. Za sprawą plag zmieniały się życiowe filozofie, rozprzestrzeniały nowe trendy (nie zawsze światłe) i upadały mocarstwa. Libańsko-amerykański uczony Nassim Nicholas Taleb nazwał takie nieprzewidywalne wstrząsy rządzące naszym światem i życiem „czarnymi łabędziami”. Piękna nazwa jak na koronawirusa i inne paskudztwa!

Czytaj dalej