Tajemnica edredona
i
Kaczkowate, "Naturgeschichte der Vögel Mitteleuropas", Gera-Untermhaus, F.E. Köhler, 1895–1905r, Biodiversity Heritage Library/Flickr (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Tajemnica edredona

Szymon Drobniak
Czyta się 8 minut

Jaką rolę odgrywa współczesna nauka? Czy jest w niej jeszcze miejsce na nieposkromioną ciekawość i ekscytację towarzyszącą odkrywaniu nieznanego? Warto zastanowić się nad tym, czytając o humanistycznych korzeniach nauki i o historii pewnej niezwykle ubarwionej kaczki. Pewnego dnia 1807 r. zamknięty w laboratorium Humphry Davy zamierzał podłączyć do swojego nowego aparatu jeden z biegunów sporej baterii elektrycznej (miała dobre kilkaset woltów, zamknięte w przekładańcu złożonym z metalowych blaszek i płatków bibuły nasączonych kwasem). W samym centrum aparatu znajdował się niewielki tygiel z pokruszoną białą substancją podgrzewaną palnikiem umieszczonym pod naczyniem. Białym proszkiem był potaż, czyli wodorotlenek potasu – żrący związek chemiczny, który pod wpływem ciepła topi się, zmieniając w oleistą, mętną ciecz. Jedna kropla tej wrzącej mikstury może wypalić człowiekowi oko. Badacz jednak nie zważał na niebezpieczeństwo. Metalowy tygiel był już podłączony do baterii. By rozpocząć swój eksperyment, Davy musiał jeszcze tylko podpiąć ogniwo do wetkniętej w roztopiony potaż elektrody. Gdy obwód elektryczny został zamknięty, wewnątrz tygla coś głośno huknęło, a spod platynowej elektrody eksplodowały na wszystkie strony syczące krople płynnego ługu i dymiące, palące się fioletowym ogniem iskry. Davy na szczęście nie ucierpiał, zafascynowany wpatrywał się jedynie w fontannę płomieni i zniszczenia – oznaczała ona bowiem, że miał w swoich naukowych przewidywaniach rację. Elektroliza ługu potasowego faktycznie prowadziła do powstania wysoce reaktywnego metalicznego potasu, co w kolejnych próbach Davy jeszcze skrupulatnie dopracował, otrzymując wreszcie po raz pierwszy czystą próbkę tego miękkiego metalu. Dla zewnętrznego obserwatora podobna katastrofa byłaby w zupełności wystarczającym argumentem, by nigdy więcej nie łączyć w jednym miejscu wysokiego napięcia i roztopionych ługów. Davy jednak nie poprzestał na potasie. W kolejnych miesiącach, stosując udoskonaloną wersję swojego urządzenia, wyodrębnił w czystych postaciach sód, stront, bar i magnez – za każdym razem balansując na granicy naukowego odkrycia i zagrożenia okaleczeniem na całe życie przez eksplozję. Davy’ego napędzało uczucie, które chyba każdy naukowiec zna bardzo dobrze. Ciekawość. Żądza wiedzy. Palące wręcz pragnienie odkrycia nieznanego, zrozumienia zawiłych zasad działania rzeczywistości.

Wycinek obezwładniającej złożoności

Czy w dzisiejszych czasach – w erze nauki uprawianej w sterylnych laboratoriach, pośród litanii zasad bezpieczeństwa i reguł finansowania badań – jest jeszcze miejsce na nieposkromioną ciekawość? Sam jestem badaczem, każdego dnia rozpracowuję jakiś mikrokawałek otaczającego mnie świata: rozkładam na jeszcze mniejsze części pewien niewielki wycinek obezwładniającej złożoności, jaką jest badana przeze mnie biologia najrozmaitszych form życia. Trudno nie odnieść wrażenia, że nauka z romantycznej pogoni za wiedzą – za odpowiedziami na niekończące się pytania, możliwością nieograniczonego poszukiwania – zamieniła się w stateczny strumień równo ociosanych, przyciętych i ładnie zapakowanych faktów. Uprawia się ją pod dyktando wskaźników bibliometrycznych, od których zależy rozwój kariery badacza i jego dostęp do cennych, bo limitowanych środków na prowadzenie badań. Dwa wieki skrupulatnego konstruowania mechanizmu uprawiania nauki opartego na publikowanych w czasopismach naukowych raportach – weryfikowanych później przez innych naukowców – stworzyły cały protokół kodyfikujący wszystko to, co dzieje się wokół odkrycia. W złym tonie jest więc nadmierna ekscytacja czy zbytni entuzjazm. Gdy czyta się prace naukowe, można odnieść wrażenie, że dominuje w nich powściągliwa uprzejmość; że pisane są one językiem wygładzonej dyplomacji stale poszukującej złotego środka między ogłoszeniem światu wielkiego odkrycia a zaznaczeniem rezerwy i ostrożności, które zawsze powinny cechować dobrego naukowca – nieustannie krytycznego i czujnego w codziennym dążeniu do odkrywania naukowej prawdy. Kiedy pewnego dnia, wraz z moją koleżanką badaczką, zastanawiałem się nad złamaniem (albo raczej delikatnym nagięciem) sztywnych reguł określających strukturę typowego artykułu naukowego, zadziwiał mnie upór mojego własnego, sformatowanego latami edukacji umysłu, niedopuszczającego takich transgresji. Ostatecznie w pracy znalazł się – zaproponowany przez moją współautorkę i formalnie ujęty w bibliografii, między stricte naukowymi pozycjami – cytat z Don’t Cry for Me Argentina Madonny. Dodatkowym problemem jeszcze bardziej usztywniającym myślenie badaczy jest doprowadzone niemal do granic możliwości rozdrobnienie nauki na „mikrowyzwania”. W epoce XVII-wiecznej rewolucji naukowej badacz był prawdziwym pionierem, jego odkrycia obalały antyczne wizje świata, ugruntowywały zrozumienie najbliższych człowiekowi praw fizyki, ujawniały istnienie poszczególnych pierwiastków. Dziś niektórzy twierdzą, że w nauce odkryto już wszystko, a jej dalszy postęp polegać będzie wyłącznie na mierzeniu się z coraz bardziej precyzyjnymi, coraz bardziej izolowanymi problemami – zagadnieniami o takim stopniu szczegółowości i abstrakcji, że wymagać one będą nieustannego zawężania naukowych specjalizacji. W konsekwencji z horyzontu badawczych zainteresowań znikną wspaniałość i piękno rzeczywistości jako takiej, wszystko to, co napędzało romantyczną pogoń za tajemnicami kosmosu.

Edredon zwyczajny, zdjęcie: Tim Worfolk/Flickr (CC BY 2.0)
Edredon zwyczajny, zdjęcie: Tim Worfolk/Flickr (CC BY 2.0)

Nowe szaty kaczki

Jakież było moje zdziwienie, gdy w ten poukładany i stateczny świat wkradła się na nowo niczym nieposkromiona, pierwotna niemal ciekawość. Od razu muszę tutaj zaznaczyć, że jako przyrodnik nigdy chyba nie pozbyłem się tego przyjemnego ukłucia podniecenia, które nieustannie towarzyszyło pytaniu: „A co, jeżeli…?”. Bycie przyrodnikiem miało w sobie coś z poszukiwania coraz to nowych wrażeń i wyzwań – tak przynajmniej postrzegałem tzw. historię naturalną, w przeciwieństwie do bardziej precyzyjnych, molekularnych odłamów nauk biologicznych. A jednak stopniowo ulegałem tej tendencji, mościłem sobie miejsce w wyspecjalizowanej, wąskiej działce – obszarze biologii, z którego mógłbym wypuszczać własne mikrokampanie ukierunkowane na rozwiązanie jakiegoś szczegółowego problemu. Unikałem tym samym wielkoskalowych inwazji obliczonych na obalenie teorii i paradygmatów – równie ekscytujących, co ryzykownych. Wtem do tego bezpiecznego świata przypłynął edredon. Metaforycznie, oczywiście. Dokładniej rzecz ujmując: przypłynął wraz z moją doktorantką. Edredony zwyczajne to piękne ptaki. Należą do rodziny kaczek. Spotkamy je nad polskim Bałtykiem, zwłaszcza zimą, ale ich podstawowym siedliskiem – gdzie spędzają sezon lęgowy – są bałtyckie i atlantyckie wybrzeża Skandynawii oraz Arktyki. Samiec edredona zwyczajnego w swojej szacie godowej ma olśniewające upierzenie: biały grzbiet i szyja kontrastują z czarnym spodem ciała i wierzchem głowy. Pierś pokrywa pudrowy róż przechodzący w beż. Najciekawszy jednak jest kark. Rozlewa się na nim plama szarej zieleni – bardziej spłowiałej lub intensywnie mszystej, w zależności od świeżości szaty.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Nie mieć zielonego pojęcia

Kolor jest jednym z tematów moich badań – „przyprowadzony” przez doktorantkę edredon był więc czymś niezwykle intrygującym. Zastanawialiśmy się, skąd bierze się ten niesamowity odcień zieleni. W mig przerodziło się to w niemal dziecięcą fascynację. Po przewertowaniu wielu przewodników o ptakach i przeczytaniu publikacji rozpracowujących ptasie kolory doszliśmy do wniosku, że edredon nosi na swoim karku coś unikatowego, nawet biorąc pod uwagę całą różnorodność ptasich barw. Stało się to dla nas oczywiste: musieliśmy poznać mechanizm powstawania tego koloru. W całej literaturze przedmiotu znaleźliśmy tylko jeden stary artykuł, który przedstawiał widmo edredonowego karku – rodzaj wykresu uzyskiwanego dzięki próbkowaniu plamy koloru fotonami o różnym zabarwieniu i zapisywaniu, jak niektóre z nich są przez taką plamę pochłaniane, a inne odbijane. Ani słowa o realnym sposobie powstawania edredonowej zieleni. Czy odpowiada za nią jakiś tajemniczy barwnik wstrzykiwany w promienie rosnącego pióra przez zawarte w skórze ptaka komórki? A może jest to tzw. kolor strukturalny, mieniąca się dzięki swojej mikroskopowej budowie – trochę jak w przypadku holograficznych naklejek na kartach płatniczych – niezabarwiona tkanka pióra? To, co nastąpiło w ciągu kolejnych tygodni, było fascynującym maratonem najcudowniejszej nauki, na jaką kiedykolwiek się w swoim życiu zdobyłem. Niczym w detektywistycznej historii ja i moja wspólniczka próbowaliśmy rozebrać na czynniki pierwsze pióra edredona. (Szczęś­liwym trafem w nasze ręce wpadł dorosły samiec; podczas sztormu stracił swoje życie na skałach w Gotlandii, a my akurat odwiedzaliśmy tę wyspę przy okazji innych badań). Robiliśmy więc wszystko, co nasze biologiczne instrumentarium było nam w stanie zaoferować: rozcieraliśmy pióra w kulowym młynie i w moździerzu z dymiącym, ciekłym azotem. Gotowaliśmy je w najrozmaitszych miksturach – w nadziei, że tajemniczy barwnik da się namówić na wyjście z tkanki pióra, ujawniając tym samym swoją tożsamość. Kroiliśmy też skrawki piór na cieniutkie plasterki, a te prześwietlaliśmy superszybkimi elektronami, by „posmakować” różnych atomów, mogących czaić się w zwitkach i fałdach ptasiej keratyny, oraz podejrzeć w nanoskali zakamarki pierzastej struktury.

Edredon zwyczajny, zdjęcie: Tim Worfolk/Flickr (CC BY 2.0)
Edredon zwyczajny, zdjęcie: Tim Worfolk/Flickr (CC BY 2.0)

Nauka na uwięzi

Mimo wielu starań edredonowa zieleń obroniła swoje tajemnice. Nie udało nam się jednoznacznie zidentyfikować jej źród­ła. Choć trzeba przyznać, że elektronowe bombardowanie seledynowej tkanki naprowadziło nas na pewien trop: możliwość istnienia w piórach edredona barwnika zawierającego w swoich cząsteczkach atomy miedzi. Wyprawa po „zielone runo” – chwilowo zawieszona ze względu na koronawirusowe perturbacje – trwa więc dalej. A ja nie mogę przeboleć jednego: że całej tej ekscytacji, detektywistycznej pasji, pełnego emocji zastanawiania się nad możliwymi scenariuszami nie zamieścimy w potencjalnej publikacji. Że po raz kolejny skończy się na suchym, precyzyjnym, ścisłym opisie naszych hipotez, metod i wyników. Bo przecież „nie wypada”. Zresztą niewykluczone, że każdą próbę takiego „rozluźnienia” narracji w pracy naukowej storpedowałby decydujący o jej publikacji edytor czy recenzent. Tylko czy nie jest to właśnie droga, którą powinna podążać nauka? Rolę ciekawości, niczym nieskrępowanej kreatywności podkreśla się bardzo często. Prawią o niej redaktorzy naukowych periodyków, wykładowcy witający co rok nowych studentów, rektorzy i dziekani na uniwersytetach, kolejni ministrowie nauki i badań (ci ostatnio niekoniecznie, choć przecież powinni). Po czym z podziwu godną jednomyślnością wszyscy, łącznie z edukowanymi studentami, wracają do sztywnych gorsetów naukowych raportów i nudnych do bólu schematów prac badawczych. A przecież naukowiec nie jest robotem. Jest czującym, emocjonującym się swoją pracą człowiekiem. Przeżywa wątpliwości. Doświadcza euforii, gdy odkrywa coś nowego, albo frustracji, gdy hipotezy nie udaje się zweryfikować. Myślę, że pokazanie badaczy od innej strony – ich emocji i wrodzonej ciekawości, które ewoluują wraz z biegiem procesu naukowego; tego, jak motywują ich kolejne kroki, jakie decyzje dzięki nim podejmują – przywróciłoby nauce i naukowcom bardziej ludzką twarz. Może nawet w większym stopniu chcielibyśmy ufać takiej nauce, uprawianej przez zwykłych ludzi, a nie odklejonych od rzeczywistości „kapłanów wiedzy” i strażników świętego ognia poznania. Istnieje oczywiście ryzyko wykorzystania do niecnych celów takiej formy komunikowania wyników badań. Trzeba wiele uwagi, wrażliwości i konsekwencji, by emocjonalnej, humanistycznej strony nauki nie strywializować, nie wypaczyć jej sensu i roli w procesie odkrywania rzeczywistości. Nie jest to jednak niemożliwe, a przeprowadzone sprawnie i z wyczuciem mogłoby się stać nowym narzędziem w walce z brakiem zaufania do nauki, który w coraz bardziej widoczny sposób dotyka kluczowe sfery naszego życia, takie jak zdrowie publiczne, ochrona przyrody czy transformacja energetyczna. W czasach antycznych i w renesansie badanie rzeczywistości miało wartość głęboko humanistyczną. Czy kolejna rewolucja naukowa będzie właśnie takim powrotem do humanistycznych korzeni?

Czytaj również:

Dzicy pływacy
i
Niedźwiedź polarny, Svalbard, zdjęcie: Rob Oo/Flickr (CC BY 2.0)
Doznania

Dzicy pływacy

Leszek Naziemiec

Planując zanurzenie w otwartych wodach, warto przygotować się na wszystko, nawet na spotkanie z niedźwiedziem. Nie zawsze jest łatwo, ale za każdym razem odczuwa się ten sam zachwyt nad przyrodą i radość z obcowania z nią. Przedstawiamy fragment książki Dzikie pływanie Leszka Naziemca.

Jak dobierać wyzwania w dzikiej wodzie? Obowiązuje tutaj całkowita wolność. Każdy może robić, co chce. Być może wstępem do dzikiego pływania mogą być imprezy typu slow swimming. Pomagają one ludziom przełamać się do pływania w ogóle, a niektórzy z nich mogą też przy tej lżejszej formule po prostu pozostać. Tę bardzo prostą ideę podejrzałem na stronie internetowej angielskich pływaków z Colchester. Zachęcają oni do spokojnego pływania, niespiesznego pokonywania pięknej trasy, by na koniec przygotować piknik i częstować się nawzajem ciastem.

Czytaj dalej