Serce pełne niepokoju
Przemyślenia

Serce pełne niepokoju

Maria Hawranek
Czyta się 16 minut

Medycyna zachodnia osiągnęła mistrzostwo w diagnozowaniu i leczeniu objawów chorób serca za pomocą coraz lepszych technologii. Pomóc można jednak już wcześniej, zanim pojawią się poważne dolegliwości. I nie chodzi tu tylko o odpowiednią dietę oraz aktywność fizyczną. Okazuje się, że równie ważnymi czynnikami są stres czy kultura. Z kardiologiem Sandeepem Jauharem rozmawia Maria Hawranek.

Maria Hawranek: Obaj Twoi dziadkowie zmarli na zawał serca, mama też. Czy dlatego zostałeś kardiologiem?

Sandeep Jauhar: Bałem się o ojca, że umrze nagle jak jego tata. To było w Indiach w 1953 r., dziadek miał wtedy 57 lat. W sklepiku, który prowadził, ukąsił go wąż. Wrócił do domu na lunch. Sąsiedzi przynieśli ciało kobry – sądzili, że to ona go ugryzła. Na jej widok dziadek zbladł i upadł. Tak się przestraszył, że umarł na zawał serca. Mój tata miał wtedy 14 lat. Kiedy usłyszałem tę historię, serce stało się moją obsesją. Na jeden z projektów biologicznych postanowiłem zrobić sekcję serca żaby. Niespecjalnie mi się to udało.

Ja z tatą lekarzem robiłam sekcję serca świni na kuchennym blacie. Ale to było w liceum, a Ty byłeś przecież jeszcze w podstawówce.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Pamiętam, że jako dziecko leżałem pod wiatrakiem i obserwowałem, jak się kręci. Próbowałem dopasować rytm bicia serca do jego obrotów. Dowiadywałem się wiele z książek, zresztą wciąż to robię – ten organ nie przestaje mnie fascynować. Wiesz, że serce wyjęte z ciała może bić nawet przez kilka miesięcy, funkcjonując niezależnie od mózgu? To nasz pierwszy i ostatni organ: zaczyna bić, gdy płód ma 3 tygodnie, jeszcze zanim pojawi się krew, a jego zatrzymanie powoduje śmierć. Uderza około 100 tys. razy dziennie, przepompowując w tym czasie ponad 7 tys. litrów krwi.

Jako kardiolog potrafisz śmierć dziadka wytłumaczyć emocjami, a mamy, która zmarła we śnie – koszmarami. Nie wiedziałam, że zły sen może zabić.

Najprawdopodobniej właśnie tak było. Kiedy mama umarła, nie zdawałem sobie sprawy, że przez wiele lat cierpiała na zaburzenia snu w fazie REM. Było to związane z chorobą Parkinsona. Koszmary zaczęły ją intensywnie nawiedzać, kiedy była po czterdziestce. Choroba rozwinęła się 20 lat później. Zacząłem czytać o śmierci kardiologicznej we śnie. Koszmar może doprowadzić do aktywacji układu współczulnego, odpowiedzialnego za przygotowanie nas do walki lub ucieczki, a w konsekwencji – do arytmii. Szybkie bicie serca powoduje wzrost ciśnienia krwi, co z kolei może doprowadzić do destabilizacji blaszek miażdżycowych, zakrzepicy i zawału serca. Śmierć w głębokim śnie może też spowodować genetyczna choroba – zespół Brugadów. Cieszę się, że jako dziecko nie wiedziałem o nagłej śmierci we śnie – byłbym przerażony.

Z jednej strony to przeraża, a z drugiej – gdybym mogła wybrać, chciałabym umrzeć właś­nie tak.

Rzeczywiście, najwięcej osób marzy o takiej śmierci, jednak paradoksalnie też najwięcej osób się jej obawia – czują, że zostaną okradzione z czasu, który im się należy. Ludzie godzą się na nagłą śmierć, kiedy nadejdzie ich czas, ale nikt nie chce umrzeć przedwcześnie. W przypadku mojej mamy to był jej czas, ale w przypadku dziadka ze strony ojca – wręcz przeciwnie. Miał przed sobą dużo dobrego życia, był relatywnie zdrowy.

Lorraine Flood, Twoja pacjentka, której wszczepiłeś defibrylator, w efekcie nabawiła się zespołu stresu pourazowego (PTSD) i z osoby otwartej stała się lękliwa. Bała się nawet wejść pod prysznic, ponieważ urządzenie tam się kiedyś wyładowało.

Lorraine nie chciała umrzeć nagle, dlatego zdecydowała się na wszczepialny defibrylator serca. Ten spowodował u niej wiele niepotrzebnych wyładowań elektrycznych, co pogorszyło jakość jej życia. Mam pacjentów, u których do wyładowania doszło w tańcu i nawet go nie przerwali, ale ona wyładowania odczuwała szczególnie silnie – jakby osioł kopał ją w klatkę piersiową. W efekcie nabawiła się zespołu PTSD, chronicznego stresu, który tylko napędzał jej arytmię. Zapytałem ją, czy było warto, odpowiedziała, że tak, bo czuje, że dzięki temu pożyje dłużej o kilka miesięcy, może rok. Dysponujemy dziś technologiami, które mogą uchronić nas przed nagłą śmiercią związaną z chorobami serca, i po raz pierwszy w historii musimy zastanowić się nad odpowiedzią na pytanie, jak chcemy umrzeć. Czy chcesz żyć najdłużej, jak to tylko możliwe, bez względu na wszystko?

Ja na pewno nie. Jakoś ten defibrylator nie daje mi spokoju. Czy objawy takie jak u Lor­raine są częste?

Średnio 15–30% pacjentów cierpi w jakimś stopniu na PTSD po wszczepieniu defibrylatora. Czyli to nie jest rzadkie, ale też nie występuje u każdego. Dlatego nie odwodziłbym od zakładania tego urządzenia relatywnie młodym ludziom mającym niezłej jakości życie. Za to na pewno nie zachęcałbym tych, którym został rok życia. Urządzenie nie tylko może spowodować niepokój z powodu wyładowań – jak u Lor­raine – lecz także zmniejsza prawdopodobieństwo, że śmierć przyjdzie nagle. A wiele osób pod koniec życia chciałoby tak właśnie umrzeć.

Piszesz w książce, że Wy, kardiolodzy, nadużywacie stentów i rozruszników serca. Dlaczego?

Jest wiele powodów, dla których nadużywamy technologii, a pacjentom wcale nie jest od tego lepiej. USA wydają na opiekę zdrowotną najwięcej na świecie – 1 na 5 dolarów, to 20% naszego budżetu! Możesz to sobie wyobrazić? A przecież Amerykanie nie żyją dłużej niż obywatele innych krajów uprzemysłowionych, nawet tych, które przeznaczają na służbę zdrowia o połowę mniej. Czasem nadużywanie technologii wynika z tego, że lekarze chcą zarobić więcej, czasem ze specyficznej kultury medycznej – przeświadczenia, iż nowa technologia zawsze będzie lepsza niż stara. Niekiedy skutek jest taki, że lekarze mają mało czasu.

Jak to?

Zgłasza się pacjent z bólem w klatce piersiowej, masz niecałe 15 minut, ponieważ tyle przypada średnio w USA na wizytę, i nie jesteś w stanie dociec przyczyny, więc wysyłasz go do specjalisty. Oczywiście ból w klatce piersiowej to poważny sygnał, ale już np. ból pleców? Bardzo często jest związany ze stresem zawodowym. Ale nie masz czasu, więc co wybierasz? Wypuszczasz go z gabinetu z aspiryną i zaleceniem fizjoterapii? Czy będziesz martwić się, że coś przeoczyłaś, więc na wszelki wypadek wysyłasz go do ortopedy? A ten – na drogi rezonans magnetyczny? I tak dalej i dalej. Czasem tego wszystkiego można by uniknąć, gdyby lekarz rodzinny miał chwilę na spokojną rozmowę z pacjentem.

Dawniej w Polsce lekarz rodzinny był kimś ważnym, znał historię chorób danej rodziny. Dziś tej niewdzięcznej ścieżki kariery niemal nikt nie wybiera.

W USA medycyna rodzinna umiera, jest słabo płatna, a wiąże się z nią dużo obowiązków. Coraz trudniej o wizytę. Jestem zdania, że we współczesnej medycynie brakuje nam głębokiego zrozumienia pacjentów. W USA, kiedy ludzie są przyjmowani do szpitala, ich lekarze rodzinni nawet do nich nie przychodzą. Pacjenci zostają systemowo odseparowani od lekarzy, którzy najlepiej znają ich historię medyczną. Są przez to zdani na łaskę często świetnych specjalistów, którzy jednak pracują w szpitalach skupionych na zabiegach, a nie na zrozumieniu chorych. Często ważne decyzje, np. czy przekazać pacjenta pod opiekę hospicjum, podejmuje się bez danych od lekarza rodzinnego. Brakuje nam zrozumienia całości. Sądzę, że z tego powodu nasz system jest taki niewydajny i szkodliwy.

O co pytasz, kiedy przyjmujesz pacjenta?

Dawniej miałem poczucie, że w bardzo krótki czas wizyty muszę upchnąć jak najwięcej pytań, pokierować narracją pacjenta. Z czasem zacząłem go po prostu słuchać. Paradoksalnie sądzę, że jeśli potrafisz ugryźć się w język i wsłuchać w to, co pacjent chce ci powiedzieć, możesz być bardziej efektywny. Dane wskazują, że większość lekarzy przerywa pacjentom po 16 sekundach wywiadu. Czyli leci to mniej więcej tak. Pytam: „Co się dzieje?”. Ty zaczynasz odpowiadać i zanim dojdziesz do tego, o co ci chodzi, ja już dopytuję: „Masz palpitacje?”, „Brakuje ci tchu?”. Jest takie powiedzenie: w medycynie diagnoza to w 80% historia opowiedziana przez pacjenta. Myślę, że pomimo rozwoju technologii wciąż jest w tym wiele prawdy. Możemy potwierdzić diagnozę przy użyciu zaawansowanych maszyn, takich jak tomografia komputerowa czy pozytonowa tomografia emisyjna (PET), jednak wskazówka co do jej kierunku zwykle pada z ust pacjenta. Trzeba tylko umieć słuchać. Opowieść jest wszystkim.

Ale niecały kwadrans to za mało, by ją usłyszeć.

To zależy od tego, jak chcesz praktykować medycynę. Jeśli zamierzasz zmaksymalizować swój dochód i nie obchodzi cię specjalnie postawienie dobrej diagnozy, możesz przyjmować pacjentów co 10–15 minut, znajdą się chętni. Ja już dawno temu zdecydowałem, że chcę praktykować trochę inaczej i mam ten luksus, że mogę – pracuję w szpitalu akademickim i mój dochód nie jest uzależniony od liczby pacjentów, których przyjmę. Na pierwszą wizytę rezerwuję sobie godzinę, na kolejną – pół godziny.

W realiach polskiej publicznej służby zdrowia to na razie niemożliwe. Może masz jakieś pytanie wytrych, które odkryłeś? Na przykład dotyczące emocji?

Celowo nie zaczynam od grzebania w tej sferze. Jednak to jasne, że rytm bicia serca silnie zależy od stanów emocjonalnych. Często za objawami chorób układu krążenia kryją się istotne emocjonalne czynniki. Nie dowiedziałem się tego na studiach i szkoleniach, dopiero doświadczenie zawodowe i osobiste oraz czytanie prac naukowych nauczyły mnie zwracać na to większą uwagę. Nie mam gotowych pytań, scenariusza, jeśli o to pytasz. Pacjenci sami mówią. Niedawno pacjentka, która doświadczyła po raz pierwszy niewydolności serca, zaczęła opowiadać o krewnym, który zmarł. Miała klasyczny zespół takotsubo, zwany zespołem złamanego serca: pod wpływem silnych emocji, stresu serce na jakiś czas zmienia kształt. Przypomina wtedy tradycyjne japońskie naczynie z wąską szyjką i szerokim dnem. Jeśli przerwałbym jej, zamiast słuchać, wizyta mogłaby mieć zupełnie inny przebieg i zniekształcić diagnozę.

Piszesz, że zespół ten może wywołać nie tylko utrata ukochanej osoby, ale także doświadczenie katastrofy naturalnej, np. tornada czy trzęsienia ziemi, a nawet przegrana w kasynie. Co się wtedy dzieje? I kiedy serce wraca do siebie?

Silne emocjonalne wzburzenie wiązano z nagłą śmiercią od tysięcy lat. Antropolodzy zaobserwowali, że zdrowe osoby przeklęte przez czarownika umierały w ciągu kilku dni, a nawet godzin – prawdopodobnie z powodu niewydolności serca wywołanej olbrzymim stresem. Wierzyły w moc przekleństwa i czuły się wobec niej bezradne. W latach 40. pisał o tym harwardzki fizjolog Walter B. Cannon w artykule Voodoo Death. Nie rozumiemy jeszcze dokładnie mechanizmu fizjologicznego zespołu takotsubo, ale na pewno jest on powiązany z aktywacją układu współczulnego [część układu nerwowego odpowiedzialna za mobilizację organizmu – przyp. red.]. Nadmierna produkcja adrenaliny wpływa na receptory w sercu i powoduje jego bezpośrednie uszkodzenia. Przez jakiś czas mięsień sercowy może być ogłuszony. Adrenalina może też spowodować skurczenie mięśni gładkich w ścianach naczyń krwionośnych, czyli zwężenie ich światła. Zajmuje trochę czasu, zanim krew znów popłynie w nich normalnie i uleczy serce. A kiedy działa ono w uszkodzonym trybie, jest bardziej podatne na arytmię, może pojawić się migotanie komór. Większość pacjentów z osłabionym mięśniem sercowym wcale nie umiera na zawał, tylko z powodu ostrych arytmii. Dojście do siebie zajmuje zwykle kilka tygodni, przeważnie ludzie zdrowieją i wiodą normalne życie – do czasu kolejnego silnego stanu emocjonalnego.

Co doradziłbyś osobie, która przeszła właśnie jakieś trudne doświadczenia?

Na pewno nie powiedziałbym: „Weź się w garść, bo inaczej dostaniesz zawału”. Takim zachowaniem tylko spotęgowałbym jej stres. Myślę, że mózg w jakimś stopniu musi po prostu zapomnieć, stworzyć nowe wspomnienia, które zastąpią traumę tych starych. To wymaga czasu i nie zawsze się udaje – po śmierci dziecka rodzice często nie są w stanie się otrząsnąć. Niedawno zmarł mój 40-letni pacjent, który kilka lat wcześniej stracił małe dziecko: zabił go chroniczny stres objawiający się szeregiem dolegliwości kardiologicznych. Natomiast ro­zejście się z partnerem, utrata rodziców, gdy już są starzy – tu mimo wszystko łatwiej iść dalej. Badania pokazują, że rok po rozstaniu ryzyko zawału serca wyraźnie spada. Pamiętam, jak rozstałem się z dziewczyną w liceum – moje serce biło szybciej przez kilka tygodni. Zwykle bije w tempie 60 uderzeń na minutę, wtedy skoczyło do 100.

Mierzyłeś?

Tak. Byłem napięty, podenerwowany, serce to czuło.

W swojej książce wspominasz, że relacje z bliskimi to dla serca niemal być albo nie być. Badanie porównawcze nagrobków par wykazuje, że małżonkowie zwykle umierają jeden po drugim. Jednocześnie piszesz, że nieszczęśliwy związek zwiększa ryzyko chorób serca.

Niezdrowe relacje rujnują nasze zdrowie – nie tylko serce. A te, które trwają i nas karmią, przedłużają nam życie: ludzie w długoletnich związkach, szczególnie mężczyźni, żyją dłużej. Pacjenci przychodzą do mnie z problemami kardiologicznymi i szybko okazuje się, że jest wiele dziedzin w ich życiu, nad którymi należałoby popracować. Chcą jednak skupić się na ciśnieniu i cholesterolu, a lekarzom w to graj – o wiele łatwiej jest je kontrolować niż emocjonalny stres, na który wpływa zbyt wiele czynników. Opanowanie emocji wymaga wysiłku, a efekty trudno mierzyć. Za to leki na cholesterol działają świetnie. Takie podejście ma swoją długą tradycję: w szeroko zakrojonych badaniach układu krążenia – Framin­gham Heart Study – które rozpoczęto pod koniec lat 40. XX w., bada się właśnie to, co da się zmierzyć: ciśnienie krwi, cholesterol, palenie, cukrzycę i czynniki dziedziczne. W ten sposób powstała formuła na oszacowanie ryzyka problemów sercowych, a lekarze zaczęli doskonalić sposoby, by to ryzyko zmniejszać oraz kontrolować. I świetnie. Jednak pozostałe aspekty są równie ważne, a od 50 lat nie rozmawiamy o żadnym czynniku spoza wymienionych. Napisałem książkę, ponieważ chciałem przebić się z wiadomością, że jest cała dziedzina medycyny ciała i umysłu, która może i powinna być stosowana w leczeniu chorób serca. A do tej pory nie była.

Wzajemny wpływ ciała i duszy był oczywisty dla wielu uzdrowicieli na całym świecie. Medycyna zachodnia lekceważyła tę zależność. Czy nadszedł czas odkrywania jej na nowo?

Współczesna medycyna poczyniła olbrzymie postępy. Wciąż mnie to fascynuje, że właściwie wszystkie największe skoki rozwojowe w kardiologii dokonały się po drugiej wojnie światowej, czyli niemal przed chwilą: cewnikowanie serca, angiografia naczyń krwionośnych, pomostowanie aortalno-wieńcowe, czyli wszczepienie bajpasów, prze­szczepy serca, rozruszniki, defibrylatory. Tymczasem jeszcze pod koniec XIX w. uznawano majstrowanie przy otwartym sercu za niestosowne, a lekarze, którzy się tego podejmowali, byli narażeni na utratę szacunku wśród kolegów. W USA od końca lat 60. śmiertelność z powodu ­chorób serca zmalała o 60%. Jednocześnie niewydolność serca wciąż pozostaje pierwszą przyczyną śmierci w USA i jest ­odpowiedzialna za co trzecią śmierć na świecie.

Mimo całej tej niesamowitej techniki? Dlaczego?

Mam wrażenie, że docieramy do granic tego, co możemy osiągnąć. Sięgamy sufitu, którego technologia nie będzie w stanie przebić. Uważam, że teraz musimy powrócić do klasycznego nauczania, do starożytnych filozofów, którzy uznawali serce za repozytorium emocji. Mamy długą historię wyjątkowego traktowania serca. To jedyny organ, który Egipcjanie zostawiali w czasie mumifikacji uznawali, że jest kluczowy dla odrodzenia po śmierci. Aztekowie wyrywali serca swoim wrogom. Nawet w baśni o Królewnie Śnieżce zła królowa, zlecając myśliwemu zabójstwo swojej pasierbicy, każe przynieść w szkatułce jej wyrwane serce.

Przeprowadzono wiele badań, z których wynika, że poziom stresu można obniżyć dzięki życiu we wspólnocie, wsparciu społeczności, jodze, medytacji. Na Zachodzie nie przyjęliśmy jeszcze tych strategii. Oczywiście takie podejście w medycynie alternatywnej lub komplementarnej istnieje od dawna, ale nie przebiło się do medycznego mainstreamu. W medycynie serca niemal zupełnie je ignorowano. Lekarze nie przepisują jogi na receptę, mimo że – jak pokazują badania dr. Deana ­Ornisha – dzięki jodze zmniejszenie stresu może mieć korzyści porównywalne do uprawiania sportu czy zdrowej diety.

Badania, które przeprowadził Ornish na początku lat 90., wykazały, że pacjenci z miażdżycą, którzy przeszli na nowy styl życia – zdrową dietę, regularne ćwiczenia, a do tego więcej czasu spędzali z przyjaciółmi i rodziną oraz potrafili skutecznie zarządzać stresem – po roku mieli o 5% mniej blaszek miażdżycowych niż grupa kontrolna, u której ich liczba wzrosła: też o 5%. Zarzucano, że badania dotyczyły małej grupy, a mimo to Dean Ornish stworzył na tej podstawie specjalny program, zwany potocznie Ornish Lifestyle Medicine.

Nie da się ukryć, że styl życia ma znaczenie. Kluczowa jednak zdaje się nie dieta czy ćwiczenia, lecz umiejętność radzenia sobie ze stresem. Prawdopodobnie metody komplementarne będą potrzebowały nowego rodzaju badań, bo przecież trudno określić, na ile dobrze ktoś na przykład praktykuje medytację. To zupełnie coś innego niż połknięcie tabletki. Ale metody te zasługują na dokładne przebadanie. Wysoko rozwinięta technologia odnosi się do powikłań choroby, lecz nie zajmuje się jej prewencją. A to właśnie prewencji będzie dotyczyła kolejna faza rozwoju medycyny. Istotne stanie się też rozwiązywanie problemów socjoekonomicznych.

Czy możemy zatem powiedzieć, że chory układ krążenia ma wiek, narodowość, status ekonomiczny?

Ludzie, którzy muszą mierzyć się z uprzedzeniami i dyskryminacją, takimi jak rasizm, seksizm itp., odczuwają silny stres. Afroamerykanie w USA bardzo często zapadają na choroby układu krążenia, cierpią na nadciśnienie. Chętnie przypisujemy winę złej diecie lub genetyce. Owszem, to mogą być istotne komponenty, ale z pewnością nie są jedyne. Prawdopodobnie dokłada się do nich społeczny stres, którego siły nie doceniamy. Jeśli napięcie wywołane trzęsieniem ziemi na jednej z wysp w Japonii w 2004 r. mog­ło spowodować masowe występowanie zespołu takotsubo i większą liczbę zawałów serca, to niższy poziom stresu ­przeżywany przez dłuższy czas zapewne będzie się wiązał z ich mniejszą liczbą.

Czyli im ktoś biedniejszy, im bardziej boryka się z wykluczeniem i ma trudniejszą codzienność, tym większe prawdopodobieństwo, że wystąpią u niego choroby układu krążenia?

Dokładnie. Ale jeszcze sporo nie wiemy. Na przykład dlaczego Azjaci południowi, tacy jak ja, często lądują w gabinecie kardiologa, choć kulturowo nie występują u nich tradycyjne czynniki ryzyka. Są przecież zazwyczaj wegetarianami, nie cierpią na cukrzycę, otyłość. Ciekawe są badania Japończyków. Choroba niedokrwienna serca w Japonii jest stosunkowo rzadka. Częstość jej występowania podwaja się u japońskich imigrantów żyjących na Hawajach, a potraja u tych, którzy mieszkają na samym kontynencie amerykańskim. Co więcej, u osób zasymilowanych z zachodnią kulturą jest bardziej prawdopodobne, że choroba się rozwinie.

To ciekawe. Wydawałoby się, że skoro się zasymilowali, to już pewien rodzaj stresu mają z głowy.

Być może jest wręcz odwrotnie: to ci, którzy pozostają w bliższym kontakcie ze swoją tradycją, doświadczają mniej stresu. Rozmawiają w domu po japońsku, biorą śluby z Japończykami. Emigracja to bardzo stresogenne wydarzenie w życiu. Z pewnością trzymanie się razem może zredukować tego typu napięcia. Jako chłopiec zawsze się zastanawiałem, dlaczego moi rodzice, którzy wyemigrowali z Indii, mieli samych hinduskich przyjaciół. Teraz rozumiem. A może ci bardziej tradycyjni Japończycy po prostu stosują zdrowszą, japońską dietę? Jednak nawet jeśli wziąć pod uwagę takie zmienne jak dieta czy styl życia, wydaje się, że zasymilowani z nową kulturą i tak chorują częściej.

Właśnie. Badanie z królikami na cholesterolowej diecie pokazuje, że jedzenie to nie wszystko.

Oczywiście. Podczas badania króliki karmione wysokocholesterolową dietą podzielono na dwie grupy. Zwierzęta z pierwszej pozostawiono samym sobie, z drugiej – regularnie przytulano, wchodzono z nimi w interakcje. W drugim przypadku zauważono o 60% mniejsze odkładanie się płytek miażdżycowych. Choć nie znamy dokładnie przyczyn, z tych wszystkich badań płynie przynajmniej jedna jasna konkluzja: psychospołeczne czynniki muszą odgrywać rolę w chorobach serca. Schorzenia te nie zależą tylko od biologii, ale również od kultury, polityki i emocji.

Piszesz: „By wyleczyć serca, musimy wyleczyć nasze społeczeństwa”. To zadanie tak skomplikowane i ogromne, że aż przytłaczające. Od czego zacząć?

Nie wiem. Sądzę jednak, że kluczem jest uświadomienie sobie zależności między stresem a naszym zdrowiem oraz poznanie samego siebie. To, co sprawdzi się u jednej osoby, niekoniecznie będzie działać u drugiej. Na przykład moja żona ćwiczy vikram jogę, która uspokaja ją jak nic innego w świecie. Na mnie zupełnie nie działa: nie cieszy, nie relaksuje, co więcej – po tych ćwiczeniach czuję się bardziej zestresowany niż przed nimi. Z kolei 15- lub 20-minutowy jogging potrafi w moim przypadku zdziałać cuda. Najważniejsze to mieć świadomość, że emocjonalny stres źle wpływa na serce, a to, jak sobie z nim poradzisz, często musi być skrojone dokładnie na twoją miarę. Potrzeba nam różnych opcji. Chociaż mówię o projektach wspólnotowych, spotkaniach z przyjaciółmi, to jeśli mam być szczery, sam ich specjalnie nie potrzebuję – jestem raczej samotnikiem, bycie z sobą samym ekstremalnie mnie relaksuje. Musimy dopasować techniki redukcji stresu do naszej osobowości.

Często powtarzasz, że kardiologom potrzebny jest nowy paradygmat. Jaki?

Lekarze myślą dziś o sercu jak o maszynie. Oczywiście jest ono maszyną, ale nie tylko. To spojrzenie jest zbyt wąskie. Wierzę, że nasze nastawienie, strategie radzenia sobie z trudnościami, wyzwaniami, stresem, ale też umiejętność kochania to dosłownie sprawa życia i śmierci.

Sandeep Jauha:

Kardiolog, dyrektor Heart Failure Program w North Sho­re University Hospital w Nowym Jorku, publicysta „New York Timesa”. Wydał trzy książki, ostatnio Heart: A History.

Czytaj również:

Głos serca
i
Opracowanie graficzne: „Przekrój”. Wykorzystaliśmy archiwalne rysunki Mariana Eilego i Sławomira Mrożka (Diogenes Verlag AG) oraz rycinę Leonarda da Vinci.
Wiedza i niewiedza

Głos serca

Łukasz Kaniewski

Serce to nie tylko pompa tłocząca krew. To także organ wpływający na myślenie, uczucia, percepcję oraz tożsamość człowieka.

Serce człowieka jest zwykle wielkości jego pięści albo nieco większe.

Czytaj dalej