Schyłek Wielkiej Rafy
i
praca: Bonnie Monteleone/Plastic Ocean Project, Inc.
Ziemia

Schyłek Wielkiej Rafy

Alanna Mitchell
Czyta się 29 minut

Są książki, które z każdym rokiem tracą na aktualności, są też takie, które jej nabierają. Wydana w 2008 r. Sea Sick. The Global Ocean in Crisis (Choroba morska. Globalny ocean w kryzysie) Alanny Mitchell należy do tej drugiej kategorii – niestety. Właśnie ta książka uświadomiła światu, że z morzami jest bardzo źle – a będzie jeszcze gorzej. Oto fragment.

Gdyby pewnego dnia wyginęły wszystkie istoty lądowe, życie w oceanach nadal by kwitło. Gdyby natomiast wyginęło życie w oceanach, istoty lądowe czekałaby zagłada. Wszystko musiałoby się zacząć od początku.

Przez większość dziejów Ziemi, trwających 4,5 miliarda lat, nie było życia poza oceanami. Pierwsze organizmy, podobne nieco do bakterii, pojawiły się w pierwotnej zupie około 3,3 miliarda lat temu. Najwcześ­niejsze formy życia lądowego – rośliny, takie jak paprocie czy mchy – powstały przed zaledwie 400 milionami lat.

Ludziom trudno to sobie wyobrazić. Homo sapiens żyje na planecie mniej więcej 200 tysięcy lat, lecz wmawia sobie, że świat należy do niego właśnie i może nim rozporządzać jak tylko uzna za stosowne.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Jednak z biologicznego punktu widzenia jesteśmy zdani na łaskę i niełaskę oceanu. Ocean daje nam życie. Dwa fakty z zakresu medycyny ukazują jego metaforyczne znaczenie. Po pierwsze, ludzkie wody płodowe na wczesnym etapie nie różnią się zbytnio od wody morskiej. Po drugie, pod względem składu chemicznego wodę morską przypomina też nasza plazma krwi.

Mimo to, kiedy myślimy o ocea­nie, skupiamy się na innych kwestiach. Odkąd ujrzeliśmy go pierwszy raz, stał się dla nas niewyczerpanym źródłem pożywienia, potem zaś drogą, prowadzącą ku dalekim krai­nom. Poznaliśmy rozmaite jego pożytki, lecz dopiero w kilku ostatnich pokoleniach okazało się, że ocean to także najważniejszy system podtrzymywania życia. Kontroluje temperaturę planety, jej klimat i podstawowe cykle chemiczne.

Do niedawna nie było szczególnie istotne, co ludzie sobie myślą albo jakie sobie powtarzają opowieści. Nie odgrywaliśmy większej roli. Nasze uczynki czy zaniechania nie liczyły się ani dla planety, ani dla mórz i ocea­nów. Ziemia była zbyt ogromna, potężna, odporna na nasze wpływy.

Ludzkie myśli i czyny nabrały znaczenia, odkąd zaczęły przyczyniać się do niszczenia oceanu. Stanowimy teraz zagrożenie dla samych siebie i dla milionów innych żywych istot. Nie chodzi tylko o niszczenie fragmentów mórz i oceanów przez fatalne wycieki ropy naftowej, o erozję wybrzeży, o masowe wymieranie ryb, lecz także o skomplikowany system globalnych oceanów, stanowiący podstawę życia na ziemi.

Nie będzie ocea­nu, nie będzie nas. Pycha nie pozwala nam dostrzec tego faktu.

Uważaliśmy dotąd, że ocean jest tajemniczy, a zarazem niezmienny. Przyszła jednak pora, byśmy poznali jego funkcjonowanie i dzięki temu lepiej zrozumieli, w jaki sposób mu szkodzimy. Wówczas będziemy w stanie zapobiec dalszym zniszczeniom. Pozwolimy mu wrócić do równowagi. Zdaniem wielu naukowców to jedyna szansa na przetrwanie gatunku ludzkiego.

 

Jeśli pragniemy przekonać się, jak powinien funkcjonować ocean, jednym z najlepszych po temu miejsc jest Wielka Rafa Koralowa, rozciągająca się wzdłuż wschodniego wybrzeża Australii. Dlatego właś­nie stoję teraz na pokładzie chyboczącego się katamarana w towarzystwie kilkudziesięciu turystów nękanych chorobą morską. Mimo wichru i potężnych fal płyniemy ujrzeć rafę.

Wielka Rafa Koralowa to ekosystem matka, cudownie dziewiczy fragment oceanu, współczesny odpowiednik zakątka, w którym powstało niegdyś życie. Przejechałam cały świat, by się nacieszyć tym widokiem. To podwodny raj przed upadkiem, ostatnie z najwspanialszych miejsc na Ziemi.

Uchodzi za jeden z siedmiu cudów naturalnych świata. To największa rafa koralowa, a konkretnie zbiorowisko przeszło 2900 mniejszych raf. Znajdziemy tu najstarsze kolonie koralowców na planecie. Razem tworzą one długą, kościstą strukturę, widoczną gołym okiem z kosmosu.

Jest to biologiczna kopalnia złota, bardziej płodna niż lasy tropikalne, najważniejszy bodaj wytwór najważniejszego żywiołu. Można ją porównać do ogromnego oddziału porodowego. Próżno szukać zakątka planety, gdzie żyje więcej gatunków roślin i zwierząt. Wielka Rafa Koralowa, bujna i dorodna, to silnik ewolucji.

Jak działa?

Ocean jest nieprawdopodobnie skomplikowany. Wszystko wiąże się tu ze wszystkim. To zmienny system, w którym nic nie przebiega liniowo i który wpływa na każdy aspekt życia na Ziemi. Człowiek może go zrozumieć tylko dzięki uproszczonym modelom myślowym. Na przykład: każda twoja łza kończy ostatecznie w oceanie. Trafia tam też co trzecia cząsteczka dwutlenku węgla, którą wydychasz. Co drugi oddech zawdzięczasz tlenowi produkowanemu przez plankton.

Wyobraź sobie puzzle – nie dwuwymiarowe, lecz pięcio- lub sześciowymiarowe. Do tego poszczególne elementy mogą się ze sobą łączyć na wiele różnych sposobów.

Weźmy choćby wiatry u wybrzeży Australii. Wszystkie łodzie turystów musiały dziś pozostać w porcie, z wyjątkiem ogromnego katamarana, którym płynę. Zazwyczaj wiatry te postrzega się jako groźne lub irytujące. Kiedy rano wchodziliśmy na pokład, załoga ostrzegała, że wody są bardzo wzburzone, więc choć podróż potrwa tylko godzinę, zaleca się wzięcie czegoś na chorobę morską, na przykład leków zawierających dimenhydrynat lub pastylek imbirowych.

Katamaran kołysze się w górę i w dół; jedna z pasażerek płacze, ściskając kurczowo białą papierową torebkę na wypadek, gdyby zebrało się jej na wymioty. Jakiś młody chłopak idzie na rufę, by popatrzeć na horyzont. Podobno można w ten sposób uspokoić żołądek, ale sztuczka raczej nie działa. Członkowie załogi wzdychają ciężko i próbują zachować pogodę ducha.

 

Wiatry stanowią jedną z sił napędowych dla prądów morskich. Z kolei prądy, morskie i powietrzne, przenoszą ciepło pochodzące ze słońca z równika ku biegunom, dzięki czemu nasza planeta nadaje się do zamieszkania. Ciepło przemieszcza się w dużej mierze wielkimi, krętymi podwodnymi rzekami. Kiedy rozgrzana woda bogata w sól dociera w chłodniejsze okolice w pobliżu biegunów, oddaje ciepło i rusza w drogę powrotną przy morskim dnie. Tak oto powstaje gigantyczny pas transmisyjny, najważniejszy kanał dystrybucji energii słonecznej na Ziemi.

Jeśli więc pójdziesz na plażę z wiaderkiem i zaczerpniesz do niego wody, jej poszczególne cząsteczki mogą pochodzić z okolic bieguna południowego (gdzie w głębinach zimne wody mieszają się niby w gigantycznej misce), z równika lub z dowolnego innego miejsca, należącego do systemu oceanicznego.

Podobnie jak krew w twoich żyłach, wody oceaniczne nieustannie się przemieszczają. Nie istnieje osobna krew dla mózgu czy dla kciuków. Tak samo nie istnieje woda morska należąca wyłącznie do Pacyfiku czy Oceanu Indyjskiego. Ocean jest jeden. Tworzy ogromny system chemiczny, fizyczny i biologiczny.

Zależnie od długości i szerokości geograficznej ocean ma inną temperaturę w pobliżu powierzchni, co sprzyja różnym formom życia. Ale wszystkie zbiorowości są od siebie wzajemnie zależne. Upraszczając, plankton roślinny lubi chłodne wody – tam właśnie najchętniej się rozmnaża. Żywi się nim natomiast plankton zwierzęcy, który z kolei sam stanowi pożywienie szczętek i innych skorupiaków. Te są pokarmem dla małych ryb zjadanych przez większe ryby, podróżujące na długich dystansach: tuńczyki, marliny i rekiny.

Poza tym choć temperatura na powierzchni różni się od temperatury przy dnie, silne wiatry – również huragany – przyczyniają się do mieszania się wód z powierzchni i z głębin. Wody głębinowe zawierają składniki odżywcze i związki chemiczne, których potrzebują istoty żyjące „na górze”, zwłaszcza plankton. Gdyby nie wiatr, owe składniki i związki pozostałyby dla planktonu niedostępne. Układ warstw wody, które nie mieszałyby się bez udziału czynników zewnętrznych, nazywamy stratyfikacją.

Plankton jest arcyważnym ogniwem w oceanicznym łańcuchu pokarmowym. Los największych istot morskich zależy od planktonu – dlatego, że same się nim żywią, lub dlatego, że żywią się nim stworzenia przez nie zjadane. Można zatem stwierdzić, że choć plankton znajduje się na samym końcu łańcucha, pełni najistotniejszą funkcję w biogeochemicznym systemie planety i pomaga kontrolować obiegi węgla oraz tlenu. Od tego z kolei zależy, jak obieg owych pierwiastków będzie wyglądał w organizmie każdej żywej istoty.

Wiatry przyczyniają się też do wymiany, która dokonuje się na styku powierzchni oceanu z atmosferą ziemską. Tam, w strefie granicznej dzielącej dwa żywioły, zachodzą najważniejsze chemiczne transfery między powietrzem a wodą. Odbywa się wymiana węgla i tlenu, zimna i ciepła oraz rozmaitych gazów.

Cały system funkcjonuje według zdumiewająco sztywnych reguł, dzięki spełnieniu najrozmaitszych ścisłych warunków. Niektóre spośród owych reguł i warunków nie zmieniły się od dawien dawna. Przykładowo równowaga między kwasowością a zasadowością (czyli pH), powiązana ze skupieniem dwutlenku węgla w atmosferze, pozostaje taka sama od ponad dwudziestu milionów lat. Dane historyczne mówią, że pH oceanu wynosi 8,2, co oznacza odczyn zasadowy (wartość odczynu obojętnego to 7, wszystko poniżej to odczyn kwasowy).

U wybrzeży, gdzie do oceanu wpada słodka woda, żywe istoty nawykłe są do innego pH. Woda jest bardziej kwaśna, niekiedy wartość skali wynosi 7,5. Jeśli wyjść poza ten zakres, ocean nie może pełnić efektywnie swoich funkcji chemicznych ani biologicznych. Jest to także fatalne dla rozmaitych stworzeń niezbędnych, by cały system działał.

 

Docieramy od północy do Wielkiej Rafy Koralowej. Przed nami zaczyna się szelf kontynentalny i załom schodzący tysiąc metrów w głąb. Tam na dole, w zimnych wodach, płynna lawa wydostająca się przez szczeliny skorupy ziemskiej nieustannie przekształca dno oceaniczne.

Rafa na tym odcinku jest nietknięta i nieskażona – rzadka rzecz w przypadku współczesnych ekosystemów, zwłaszcza raf koralowych, które niegdyś rozrastały się w najlepsze w ciepłych, płytkich wodach w pobliżu równika.

Teraz rafy na całym świecie są zagrożone. Przez ostatnie dwadzieścia lat żywe koralowce były niszczone w tempie pięciokrotnie szybszym niż lasy tropikalne. W ostatnim dziesięcioleciu zagłada przyspieszyła. Niektóre koralowce w wodach wokół wysp Galapagos są na granicy wyginięcia. Nie ma już ponad jednej czwartej istniejących dawniej raf, połowa jest w poważnych tarapatach. Zaledwie trzydzieści lat temu Karaiby stanowiły koralową krainę czarów. Teraz po 80 procentach tamtejszych raf pozostały tylko wapień i glonowy szlam. By w ogóle zobaczyć cokolwiek podobnego, trzeba cofnąć się daleko w danych uzyskanych na podstawie badania skamieniałości. Bywało, że po masowym wymieraniu raf musiały upłynąć miliony lat, by koralowce wróciły i sytuacja się poprawiła.

Niestety, jeśli podążyć dalej na południe wzdłuż Wielkiej Rafy Koralowej, sytuacja przedstawia się niezbyt różowo. Widać tu już ślady zniszczeń powodowanych zanieczyszczeniami na lądzie, zbyt intensywnym połowem ryb, niechlubnymi praktykami związanymi z pozyskiwaniem ryb akwariowych i wzrostem temperatury wód na skutek globalnego ocieplenia.

Mimo to Turtle Bay, część rafy Agincourt, pozostaje prawdziwym cudem. Woda jest tu szmaragdowozielona z domieszką niebieskiego. Dno, widoczne wśród rozrośniętych korali, to biały piasek, zaledwie kilka metrów pod powierzchnią.

Załoga katamarana mówi o żyjących tu leniwych żółwiach, o małżach wielkości volkswagena, które potrzebują dwóch godzin, by się zamknąć, o ławicach wielobarwnych tropikalnych ryb. Mnie jednak interesują koralowce, starodawne prymitywne organizmy, obecne na naszej planecie od czterystu pięćdziesięciu milionów lat.

Wkładam kombinezon nurkowy i płetwy, które wiozłam przez pół świata. Spluwam do maski, by nie zaparowała, i wskakuję w fale.

Widok zapiera dech. Jakiż spokój po długiej, męczącej podróży. Katharina Fabricius, badaczka z Australian Institute of Marine Science w Towns­ville (a także moja opiekunka i gospodyni), przygotowała mnie na to, co zastanę w głębinach. Kilka dni wcześniej w swoim domu na Magnetic Island urządziła mi pokaz swoich podwodnych fotografii. Nazywa to „prezentacją Dobra Rafa – Zła Rafa”. Wykorzystuje ją od 2001 roku, żeby tłumaczyć, między innymi politykom, na czym polegają obecne problemy oceanów.

Dobra rafa to potężna struktura – mówi Fabricius. Jest wysoka i składa się z najrozmaitszych organizmów, między innymi młodych koralowców i różnych morskich stworzeń szukających schronienia. Zła rafa jest niewielka, płaska, mniej zróżnicowana. Są tu martwe koralowce, puste miejsca, niewiele ryb. Jedź na rafę Agincourt – radzi. Tam nadal wszystko ma się świetnie.

Faktycznie, w Turtle Bay rafa jest w doskonałym stanie. Na każdym centymetrze kwadratowym pełno korali w najrozmaitszych kształtach i kolorach. Próżno szukać pustych, płaskich, rozpadających się odcinków, które tak często spotyka się na przykład na Karaibach czy w Azji. Żadnych martwych korali, żadnej duszącej kołdry z glonów.

Mamy tu dziesiątki różnych rodzajów koralowców. Każdy wytwarza imponującą strukturę, zmyślnie wykorzystując wapń i węgiel z ocea­nu. Owe struktury będą rosły, dopóki żyje koralowiec, cienka istota przyczepiona do wapiennej skały.

Są tu szybko rozwijające się korale, przypominające kształtem gałęzie drzew. Widzę całe połacie zbudowane przez przedstawicieli gatunku Acropora – tworzą błękitne fragmenty rafy podobne do rogów łosia lub jelenia. Miałam okazję oglądać je na Karaibach, tam jednak zostały tylko szkielety rozkładające się w słonej wodzie. Tu natomiast bogactwo życia jest wprost urzekające.

Są też korale rozwijające się powoli, duże, stanowiące fundamenty rafy, pełne zakamarków, otworów, jaskiń i ukrytych szczelin, gdzie oczywiście żyją rozmaite inne gatunki, przez co całość jest szaleńczo różnobarwna. Przywodzi to na myśl podwodne ogrody. Niektóre pną się tak wysoko ku powierzchni, że muszę uważać, by przypadkiem ich nie kopnąć, kiedy pomału płynę w górę.

Wszystkie te kostne kształty muszą istnieć, by rafa mogła być domem, schronieniem i źródłem pożywienia dla różnych organizmów morskich. Mniej więcej jedna czwarta zwierząt odławianych przez ludzi na sprzedaż spędza część życia w pobliżu rafy koralowej.

 

Fabricius mówi, że kiedy już powstaje pierwotna struktura, zjawiają się miękkie koralowce, następnie ryby i robaki, ssaki i bakterie, i gady, ponad powierzchnią wody zaczynają krążyć ptaki. Najrozmaitsze stworzenia wykorzystują rafę, by złożyć tam jaja i wychować młode.

Wielka Rafa Koralowa to ojczyzna niezliczonych roślin i zwierząt. Nikt ich nigdy nie zliczył, nie porachowano nawet koralowców. Wiele z nich wciąż nie zostało nawet sklasyfikowanych.

Mnóstwo organizmów potrzebuje rafy, by przetrwać. Z kolei ona sama istnieje dzięki roślinom. Koralowce, które ją tworzą, muszą mieć pod dostatkiem jasnokolorowych jedno­komórkowych glonów zwanych zooksantellami. Przekształcają one energię słoneczną w pokarm. Bez tego koralowce głodują i tracą swoje piękne barwy. Z kolei bez ochrony koralowców umierają glony. Mamy tu podręcznikowy przykład symbiozy.

W jaki sposób inne stworzenia żyjące na naszej planecie mają sobie poradzić bez koralowców? Co stanie się z fizycznymi, chemicznymi i biologicznymi strukturami oceanu, jeśli rafy umrą? Nikt nie zna odpowiedzi.

 

Kiedy nurkuję i podziwiam wirtuozerski popis kreatywności świata przyrody, zastanawiam się, czy ludzie nie stali się aby symbiontami, którzy zapomnieli, że potrzebują innych istot. To poważny problem i zagrożenie. Skoro nasze przetrwanie zależy od koralowców, glonów, planktonu i milionów innych gatunków i skoro je zabijamy, co z nami będzie?

Podręcznikowa definicja pasożyta brzmi następująco: gatunek, który rozwija się kosztem żywiciela. Tyle że w przypadku ludzi żywicielami są najrozmaitsze istoty, a nawet całe ekosystemy. Biologia uczy, że zabicie żywiciela jest dla pasożyta wielce ryzykowne – chyba że istnieją inni żywiciele, na których można się przerzucić.

Czy koralowce, te proste, starodawne stworzenia, niemające nawet mózgów, mogą nas na nowo nauczyć podstawowych zasad symbiozy? Może Wielka Rafa Koralowa pozwala nam nie tylko ujrzeć dziewiczą przeszłość – może jest też przepowiednią nadchodzących zniszczeń?

W swym domu na Magnetic Island Katharina Fabricius tłumaczyła mi, czego między innymi ludzie mogą się nauczyć od Wielkiej Rafy. Obserwujemy tu działanie najrozmaitszych czynników zagrażających przyszłości oceanu i najróżniejsze problemy – ale znajdziemy również nadzieję.

Fabricius jest drobną, wysportowaną kobietą o urodzie modelki. Odebrała mnie z lotniska po długim transpacyficznym locie i zrobiła mi miejsce w sypialni dla gości w wielkanocny weekend.

Kiedy wylatywałam z Toronto, padał śnieg. Tymczasem na Magnetic Island temperatura wynosi trzydzieści kilka stopni. Panuje upał. Wyspa słynie z plaż, z fal idealnych dla surferów i z ośrodków oferujących nowożeńcom wymarzony miesiąc miodowy. W ten akurat weekend zjeżdża się tu najwięcej turystów w roku. Hotele są pełne, na plażach tłoczą się tłumy turystów.

Fabricius i jej partner Glenn De’ath (również wybitny oceanolog) nie lubią drzwi, okien i ścian. W domu wieje więc wciąż lekka bryza i łażą tu sobie różne zabłąkane gekony, pająki i oposy. Czasem trafi się nawet wąż. W nocy, kiedy spałam otumaniona jet lagiem, obudził mnie dziwny stukot. Wybiegłam z pokoju, świecąc latarką i w kuchni ujrzałam gromadkę tłustych zielonych żab. Mają swoje schronisko na ganku.

Nie ulega wątpliwości – mówi Fabricius – że Wielka Rafa Koralowa jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

To nie tylko kwestia typowych miejscowych zagrożeń, jak w przypadku innych raf na całym świecie. Australia wymierza surowe kary tym, którzy przyczyniają się do wymierania koralowców – na przykład łowią zbyt dużo ryb, trałują, używają cyjanków albo dynamitu do wyłapywania ryb tropikalnych do akwariów.

 

Wielka Rafa Koralowa ma status parku narodowego i chronią ją surowe przepisy. Jedna trzecia to strefa zamknięta dla klientów komercyjnych (dostęp innych osób także jest ściśle regulowany). Jednak największego zagrożenia australijski rząd nie może zatrzymać samodzielnie. Chodzi o globalną zmianę klimatu.

Naukowcy od niedawna wyróżniają trzy najważniejsze sposoby bez­pośredniego oddziaływania zmiany klimatu na korale. Po pierwsze, wysoka koncentracja dwutlenku węgla w atmosferze powoduje podgrzewanie oceanów i wymieranie glonów będących symbiontami koralowców. Prowadzi to do tak zwanego wybielania: kiedy umierają glony, koralowce głodują i tracą kolor, który zawdzięczają glonom, aż w końcu zaczynają się rozpadać. Zostaje tylko gnijący szkielet. Nawet jeśli uda się przyciągnąć nowe glony, koralowiec, który uległ wybieleniu, ma trudności z rozwijaniem się i rozmnażaniem.

O wybielaniu dowiedzieliśmy się zaledwie kilkadziesiąt lat temu. W miarę zmian klimatycznych na całym świecie zjawisko to nabiera tempa.

Od końca XIX wieku temperatura wód wokół Wielkiej Rafy Koralowej wzrosła średnio o niecałe pół stopnia Celsjusza, ale wybielanie postępuje szybciej, niż się spodziewano. Według przewidywań do końca obecnego stulecia temperatura wzrośnie o kolejny jeden do trzech stopni Celsjusza. Już przed rokiem 2050 na Wielkiej Rafie Koralowej będziemy mieli do czynienia z regularnymi, masowymi wybieleniami. Jako że nie czekają nas nawet pojedyncze chłodne lata od czasu do czasu, koralowce nie zdołają się zregenerować ani odzyskać zdolności reprodukcyjnych.

Po drugie, zmiana klimatu może oznaczać, że przybędzie wód morskich, gdyż topnieją lodowce Antarktydy i Grenlandii. Nie wiadomo, kiedy i o ile wzrośnie poziom morza. Jedni mówią, że w tym stuleciu będzie to niespełna metr, inni przewidują, że aż dziewięć metrów. Tak czy inaczej, wiele istniejących jeszcze raf znajdzie się głębiej pod powierzchnią i glony nie będą mogły pochwycić dostatecznie dużo promieni słonecznych, by przeprowadzać fotosyntezę. Krótko mówiąc, koralowce zatoną.

Trzecie i najpoważniejsze zagrożenie to zmiany chemiczne zachodzące w wodach oceanu. Badacze okreś­lają to mianem „goryla w kącie”.

Atmosfera i ocean są ze sobą nierozerwalnie związane. Zdaniem niektórych należy je traktować jak jeden system. Zachodzą między nimi interakcje, podobne do wymiany związków chemicznych (na przykład tlenu i dwutlenku węgla) między płucami a krwią w naszych ciałach. Kiedy wykorzystujemy paliwa kopalne – węgiel, ropę, gaz – w atmosferze przybywa dwutlenku węgla. A skoro przybywa go w atmosferze, to również w oceanie. Ocean wchłonął około jednej trzeciej dodatkowego węgla, który wysłaliśmy do atmosfery, odkąd zaczęliśmy używać paliwkopalnych.

Stężenie CO2 w atmo­sferze wynosi obecnie około 387 ppm (części na milion; w istocie przekroczyliśmy już 400 ppm – przyp. red.). Przed nadejściem epoki przemysłowej wynosiło tylko 280 ppm. Najnowszy międzyrządowy panel ekspercki do spraw zmian klimatu przewiduje, że kiedy osiągniemy poziom 450 ppm – co może się zdarzyć w połowie stulecia – ludzie doprowadzą do wyginięcia około jednej czwartej istot żyjących na planecie. 550 ppm to genetyczna eksterminacja nawet 70 procent żyjących organizmów, szóste wielkie wymieranie w dziejach Ziemi.

W atmosferze dwutlenek węgla pozostaje bierny pod względem chemicznym, ma jednak ogromny wpływ na klimat. Natomiast w ocea­nie odgrywa aktywną rolę. Wchodzi w reakcje z innymi związkami i zakwasza wodę.

Jak dotąd zmiany są względnie nieznaczne – średnio około 0,1 pH różnicy. Może się wydawać, że to niewiele. Ale skala pH nie jest liniowa, lecz logarytmiczna. Każda kolejna wartość stanowi dziesięciokrotność wartości poprzedniej. Słowem: małe zmiany wartości oznaczają olbrzymie zmiany chemiczne. Jeśli pH spadło o 0,1, kwasowość wzrosła o 30 procent.

Im więcej dwutlenku węgla trafia do oceanu, tym bardziej kwaśna staje się woda. Zależnie od tego, jak będziemy wykorzystywali paliwa kopalne, pH spadnie przed końcem stulecia o 0,4–0,5. Oznacza to gigantyczną zmianę.

Węgiel i wapń wchodzą w oceanie w reakcje i tworzą nowe związki chemiczne. Skoro węgla jest teraz więcej, wapń nie będzie dostępny dla istot, które potrzebują go, by wykształcać kości i struktury szkieletowe – na przykład dla koralowców. Rafy będą rozwijały się wolniej. Gdy zaś kwasowość wzrośnie jeszcze bardziej, koralowce zupełnie stracą zdolność do ich budowy.

Chemiczne zmiany oznaczają także, że kiedy pH spadnie poniżej pewnego poziomu, zakwaszona woda spowoduje korozję istniejących jeszcze zdrowych raf. Koralowce rozpuszczą się jak słynna perła, którą Kleopatra wrzuciła do czary z octem, by olśnić Marka Antoniusza swoją rozrzutnością.

Oczywiście kiedy znikną koralowce, znikną też istoty od koralowców zależne.

Jeśli ludzie nie znajdą sposobu, by zapobiec takiemu obrotowi wydarzeń, dojdzie do katastrofalnego sprzężenia zwrotnego, które doprowadzi do zasadniczej zmiany.

Raz jeszcze warto posłużyć się medyczną analogią. Kiedy ciało cierpi z powodu zakażenia bakteryjnego, próbuje się chronić, podnosząc temperaturę. Gorączka służy zabiciu organizmów powodujących infekcję. Bakteriom lub wirusom trudniej wtedy przetrwać. Jeśli jednak infekcja jest zbyt silna, wówczas temperatura rośnie niebezpiecznie wysoko, gorączka wymyka się spod kontroli i powoduje śmierć. Powstaje nowy, zupełnie inny system: system rozkładu, służący temu, by związki chemiczne tworzące ciało stały się dostępne dla innych żywych istot. Stary system – żywy człowiek – przestaje istnieć i nie da się go odtworzyć.

Wielka Rafa Koralowa ma problem z utrzymaniem swojego obecnego stanu. W latach 1998 i 2002 doszło do poważnego wybielania koralowców. System zaczął się wówczas leczyć i na nowo rozwijać. Jeśli jednak wydarzą się zapowiadane wyżej nieszczęścia – zakwaszanie, śmierć koralowców na skutek głodu, wzrost poziomu wody, cyklony i powodowane przez nie zniszczenia – rafa przejdzie w nowy tryb. Zrezygnuje z utrzymywania dotychczasowej równowagi. Postawi na rozwijanie innego, odmiennego systemu.

Tak właśnie dzieje się na Karai­bach, gdzie wyginęło już 80 procent koralowców. Teraz rządzą tam glony; koralowce, ryby i ssaki spotyka się niezwykle rzadko.

Naukowcy uważają, że koralowce nie zdołają przystosować się do nowych warunków spowodowanych wzrostem dwutlenku węgla, jeżeli człowiek nie ograniczy emisji tego gazu. Zmiany zachodzą zdecydowanie zbyt szybko, z dekady na dekadę, co wszak dla ewolucji jest zaledwie sekundą. Równowaga chemiczna oceanu ulega obecnie największym zaburzeniom od milionów lat. Koralowce rozwijają się powoli, trudniej im się reprodukować i przystosowywać do środowiska.

Podobnie się działo, kiedy poprzednio dochodziło do wielkich zmian chemicznych. Badania skamieniałości wykazują, że ilekroć koralowce masowo ginęły, odtworzenie populacji zajmowało im miliony lat. Udawało się to tylko dlatego, że kilka gatunków gdzieś się przechowało i po długotrwałej, żmudnej adaptacji wreszcie zdołały się porządnie rozmnożyć.

Nawet gdyby koralowce ewoluo­wały dostatecznie szybko, skąd mają wiedzieć, do jakiego systemu powinny się przystosować? Wszystko przecież nieustannie się zmienia. Aby zapobiec zagrożeniom dla Wielkiej Rafy Koralowej i najrozmaitszych stworzeń, których los zależy od jej przetrwania, człowiek musiałby zadbać o powstrzymanie wzrostu stężenia dwutlenku węgla w atmosferze.

To możliwe – mówi Fabricius. Jej zdaniem mamy etyczny i moralny obowiązek uczynić co w naszej mocy, by zapobiec śmierci Wielkiej Rafy Koralowej. Wymaga to jednak natychmiastowej zmiany naszych przekonań. Musimy zdać sobie sprawę, że ludzka populacja i wykorzystanie paliw kopalnych nie mogą rosnąć w nieskończoność. Fabricius spogląda w kierunku Australii. Prężnie pracują tam kopalnie węgla, który eksportowany jest na wielkich statkach do Chin. Jeszcze więcej spalania, jeszcze więcej dwutlenku węgla w atmosferze.

Badaczka kręci głową. Australijczycy są dumni ze swojej gospodarki, która rozwija się w dużej części dzięki sprzedaży paliw kopalnych. Trzymamy się pomysłu na rozwój powstałego setki lat temu – mówi Fabricius. Tymczasem w systemach oceanicznym i klimatycznym zachodzą zmiany, jakich nie oglądaliśmy od milionów lat.

Jej zdaniem tradycja okaże się silniejsza od rozsądku, co spowoduje katastrofę. Wciąż nie nauczyliśmy się patrzenia w długiej perspektywie.

 

Nurkowanie z fajką w Turtle Bay nie idzie łatwo. Wieje wiatr i morze jest wzburzone, słona woda dostaje się przez rurkę do ustnika, więc często musimy wypływać na powierzchnię i rozpaczliwie łapać powietrze.

Wiem, że ludzka plazma krwi to pod względem chemicznym bliźniaczka wody morskiej – wszak wszystkie stworzenia, a więc również nasi przodkowie, ewoluowali w ocea­nie. Kiedy jednak wypluwam z ust słoną wodę, boleśnie uświadamiam sobie, że jestem w obcym żywiole, w nieswoim, straszliwym miejscu, gdzie człowiekowi trudno się bronić.

Miotają nami fale. Muszę się starać, by z nimi nie walczyć, nie próbować tego kontrolować. I tak przecież nie dam rady.

Bycie tutaj wymaga pokory.

Zauważam żółwia zielonego, płynącego spokojnie wśród cudownych korali. Żółw jest szeroki na metr, niczym stolik kawiarniany. Towarzyszę mu przez chwilę zazdrosna o łatwość, z jaką przemierza ocean, o pełne gracji ruchy jego nóg, o baletowy talent.

Staram się nie płynąć bezpośrednio nad nim. Niekiedy żółw potrafi się wystraszyć, zanurkować zbyt głęboko i się udusić.

Żółwie zielone to gatunek zagrożony. Giną przy okazji połowów ryb, zabija się je dla mięsa i jaj. Francuzi mówią na nie tortue comestible, żółw jadalny. Na świecie żyje obecnie zaledwie 200 tysięcy samic w wieku rozrodczym.

Obok dostrzegam długą, cienką jak wstążka, jasnożółtą rybę z czarnym okiem i ustami przypominającymi flet. Dalej gromada wielkich małży o niebieskich otworach gębowych. Wszędzie ławice ryb i feeria kolorów niczym w sklepie z cukierkami.

Wychodzimy z wody. Dzień dobiega końca, wiatr wzmógł się jeszcze bardziej, fale są naprawdę potężne. Musimy zrezygnować z nurkowania z fajką w innym miejscu rafy zwanym Castle Rock.

Z trudem zdejmuję kombinezon, przebieram się w suche spodnie i koszulę. Mimo upału cała się trzęsę. Wiele godzin w oceanie wyziębia do kości. Moja skóra pachnie solą i rybami. Rozmaite małe skaleczenia czy ranki zupełnie się zagoiły i zniknęły.

Organizator wyprawy, Quicksilver Group, odwala kawał świetnej roboty, naukowcy chwalą go za pomoc w badaniach morza. W swoich materiałach reklamowych Quicksilver Group podkreśla, że zatrudnia największy zespół oceanografów w Australii, nie licząc jednostek rządowych. Zarazem nie znajdziemy w owych materiałach choćby jednej wzmianki o zagrożeniach Wielkiej Rafy Koralowej, z wyjątkiem ostrzeżeń, by jej nie dotykać i nie odłamywać jej kawałków – z powodu surowych grzywien. Mogłoby się zdawać, że głównym niebezpieczeństwem są turyści.

Rozmyślam o moim wczorajszym spotkaniu z Paulem Marshallem i Johanną Johnson w Townsville. Pracują dla Great Barrier Reef Marine Park Authority i są częścią zespołu próbującego oszacować wpływ zmiany klimatu na rafę. Ich sława zawodowa sięga poza granice kraju. I z pełną szczerością mówią, że w najlepszym razie mogą jedynie zapewnić rafie nieco więcej czasu. Jeśli uda się ograniczyć połowy ryb, żeglugę i inną lokalną działalność mogącą prowadzić do wymierania koralowców.

Badaczom przyświeca prosta zasada: jeśli zminimalizować wpływ niekorzystnych czynników będących pod kontrolą człowieka, rafa z większym prawdopodobieństwem poradzi sobie, gdy nadejdą potężne zmiany klimatyczne.

Zwłaszcza że ze wszystkich raf to właśnie Wielka Rafa Koralowa ma największą szansę na przetrwanie. Marshall i Johnson chcą jej pomóc za wszelką cenę.

Marshall wymienia mocne strony Wielkiej Rafy Koralowej mogące ją uratować. Po pierwsze, rozmiar. Nawet kiedy nadejdzie zagłada, małe fragmenty zdołają zapewne ocaleć, a potem odrodzić się na nowo. Po drugie, w rejonie rafy jest silny obieg wody, a zatem istoty morskie mogą się swobodnie przemieszczać. Istnieje szansa, że jeśli nic nie przetrwa, i tak powstanie nowa rafa dzięki koralowcom, które przybędą tam z innych zakątków oceanu.

Trzeba też pamiętać, że w pobliżu Wielkiej Rafy Koralowej mieszka niewiele osób. Zanieczyszczenia powodowane przez przemysł i rolnictwo są mniejsze, niż gdyby wybrzeża Australii były tak gęsto zaludnione jak chociażby wybrzeża Indonezji czy Florydy.

No i wreszcie rafa jest fenomenalnie zróżnicowana gatunkowo. Jej przodkiniami są rafy z Papui-Nowej Gwinei. Nie każda rafa zaczynała żywot z tak ogromnym zróżnicowaniem. Im więcej gatunków, tym większa szansa, że niektóre ocaleją.

W naszej rozmowie wciąż powracało słowo „ostoja”. Chodzi w tym wypadku o niewielkie skupiska materiału genetycznego koralowców, które wymkną się zagładzie i zbudują kolejną rafę. Marshall i Johnson liczą, że skupiska takie gdzieś się uchowają.

Oboje nie mają jednak wątpliwości, że Wielką Rafę Koralową czekają ogromne zmiany. To już przesądzone. Monsuny w Australii stały się mniej regularne. Chmury znikają, rośnie temperatura powietrza, piasku i wody. Wiatry nie są tak silne jak dotąd, toteż studzą mniej skutecznie.

Moi rozmówcy widzą wpływ zmian systemu na ptaki morskie i żółwie. Rok 2005 był najgorętszym rokiem w dziejach Wielkiej Rafy Koralowej, odkąd dysponujemy pomiarami (książka ukazała się w 2010 r., od tego czasu rekord z roku 2005 został pobity w Australii dwukrotnie, w latach 2013 i 2016 – przyp. red.). Masowo ginęły pisklęta. Początkowo sądzono, że winny jest upał. Okazało się jednak, że problem ma inne źródła. Otóż wody wokół rafy stały się tak gorące, że plankton przeniósł się gdzie indziej. Ryby podążyły za nim. Ptaki nadal szukały ryb, by nakarmić młode, lecz na próżno.

 

Żółwiom morskim rok 2005 zgotował równie podły los. Badacze nie potrafili znaleźć młodych żółwików na plaży Mon Repos, głównym miejscu wylęgania się tych gadów. Aż w końcu odkryli jaja – zupełnie ścięte. Temperatura zabiła żółwie, nim zdążyły się wykluć.

Marshall ma jednak nadzieję. Naukowcy mogą odegrać dużą rolę w organizowaniu działań, które ulżą rafie. Mogą też gromadzić wiedzę i znajdować rozwiązania problemów. Jego zdaniem znów żyjemy w erze wielkich odkryć naukowych, jak za czasów Darwina. „Nawet jeżeli ocalimy tylko od 5 do 15 procent rafy, i tak będzie to warte wysiłku” – mówi.

Przyglądam się moim współpasażerom na katamaranie. Jedzą ser i słodycze. Co by było, gdyby o tym wszystkim wiedzieli? Czy czuliby się wstrząśnięci? Czy biliby na alarm, domagali się rozwiązań?

Ogarnia mnie absurdalne pragnienie, by wstać i krzyknąć: „Macie pojęcie, co się tu dzieje? Zdajecie sobie sprawę, jak bardzo jest to ważne?”.

Kończy się podwieczorek. Załoga znowu rozdaje tabletki przeciw­wymiotne i pastylki imbirowe – czeka nas trudna podróż na ląd. Pomkniemy śmiało przez wzburzone wody, ponad koralami, żółwiami, rybami, rekinami i wielkimi małżami. Wkrótce znikniemy, jak gdyby nigdy nas tu nie było.

Część pasażerów już drzemie.


Fragment książki Alanny Mitchell Sea Sick. The Global Ocean in Crisis, wyd. McClelland & Stewart, Toronto 2009.

Czytaj również:

Bomba i koniec
Doznania

Bomba i koniec

Nie dajmy się zwieść pięknu tych fotografii. Nie dajmy się też zwieść umieszczonym pod nimi datom. Choć dziś testy broni jądrowej są już nielegalne, światowe mocarstwa, głównie USA i Rosja, wciąż są w posiadaniu ponad 15 tys. głowic.

Czytaj dalej