Rocznica miesiąca – 12 grudnia 1922 r.
i
ilustracja: Igor Kubik
Wiedza i niewiedza

Rocznica miesiąca – 12 grudnia 1922 r.

Adam Węgłowski
Czyta się 4 minuty

Po tym, gdy 9 grudnia parlamentarzyści wybrali Gabriela Narutowicza na prezydenta Polski, kraj jest głęboko podzielony. Tak jak nigdy wcześniej przez kilka lat od odzyskania niepodległości. Na ulicach wrze, lewica i prawica wymieniają ciosy.

Dla jednych rodaków Narutowicz to człowiek obyty, wykształcony, majętny, tolerancyjny. Inżynier z rewolucyjną przeszłością i z doświadczeniem ministra spraw zagranicznych. Dla innych rodaków jednak to człowiek, który zbyt wiele lat przeżył w Szwajcarii i jest za mało zakorzeniony w tradycji katolickiej; wręcz obcy i ateista. Może i służył ojczyźnie, ale chimerycznie i bez broni w ręku. Na dodatek został wybrany na prezydenta głosami lewicy, ludowców i mniejszości narodowych.

Kiedy 11 grudnia prezydent zostaje zaprzysiężony, to tylko rozsierdza jego przeciwników. Na ulicach dochodzi do zamieszek.

Nienawiść na papierze

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

12 grudnia w „Rzeczpospolitej” ukazuje się brutalny komentarz endeckiego publicysty Stanisława Strońskiego. „Naród, w którego żyłach płynie krew, a nie gnojówka, musi się wzburzyć, gdy mu się bezczelnie i szyderczo pokazuje, że o najważniejszych i o najdroższych dlań urządzeniach odzyskanego w męce i ofierze państwa niepodległego rozstrzygają wrogo wobec polskości występujące narodowości obce” – pisze. Z kolei na łamach „Kuriera Warszawskiego” publicysta narodowiec Władysław Rabski nazywa Narutowicza „manekinem z ukrytymi sznurkami”. Marionetką w rękach Józefa Piłsudskiego.

Także 12 grudnia ze Lwowa zostaje nadany list do Narutowicza. Anonim ostrzega w nim prezydenta: „Pozostaje Panu do oznaczonego terminu już tylko 4 doby i godzin 20. Przypominam, że grozi Panu śmierć naturalna z powodu ataku sercowego. Czas zrobić testament”.

Anonim nie mylił się. Cztery dni później Narutowicz już nie żył.

Nienawiść w praktyce

16 grudnia prezydent przybył do gmachu warszawskiej Zachęty na otwarcie nowej wystawy. To jeden z przyjemniejszych jego obowiązków tego dnia. Poza tym czekały go poważne spotkania polityczne. Tymczasem na ulicach wciąż było niespokojnie. Tego dnia odbywał się w stolicy pogrzeb Jana Kałuszewskiego, robotnika z PPS, który zginął w dniu zaprzysiężenia Narutowicza – zastrzelony przez endeckich bojówkarzy podczas lewicowej demonstracji.

Prezydent nie czuł się pewnie. Pal licho listy z pogróżkami, gorzej, że przelano już krew, a złe emocje nie ustępowały. W Zachęcie zaś czekał człowiek, który nie mógł się pogodzić z wyborem Narutowicza na głowę państwa. To Eligiusz Niewiadomski – z wykształcenia i zamiłowania malarz, z poglądów narodowiec, mający za sobą służbę wojskową i karierę urzędnika.

Na widok Narutowicza wyjmuje rewolwer i trzykrotnie strzela. Celnie. Ranny prezydent kona na rękach pisarki Kazimiery Iłłakowiczówny. Lekarz stwierdza zatrzymanie akcji serca. Niewiadomski nie ucieka, daje się rozbroić. Jest dumny z siebie.

Decydenci są w panice. Udaje się im jednak zachować na tyle zimnej krwi, by uniemożliwić dotarcie informacji o zamachu do kilkudziesięciotysięcznego tłumu uczestniczącego w pogrzebie PPS-owca. To zapobiega krwawym zamieszkom w stolicy.

Lecz tragedia nie godzi Polaków. „Ciszej nad tą trumną!” – pisze Stroński dzień po zamachu. „Krzyż mieliście na piersi, a brauning w kieszeni. Z Bogiem byli w sojuszu, a z mordercą w pakcie” – odpowiada wierszem poeta Julian Tuwim. Najwyraźniej nie ma wątpliwości, że Niewiadomski nie był „samotnym wilkiem” z poczuciem misji, lecz zainspirowali go bezkompromisowi krytycy prezydenta.

Stracone tropy

Po ekspresowym procesie zabójca Narutowicza zostaje skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano 31 stycznia 1923 r. Wyszło na to, że Niewiadomski był paranoikiem z manią wielkości i działał sam. Nigdy nie wyjaśniono jednak budzących wątpliwości okoliczności zamachu. Tych, które tak dobrze widać w epizodach z 12 grudnia – po pierwsze, w skumulowanych nienawistnych atakach prasy na Narutowicza odbierających mu wszelką godność; po drugie, w liście z pogróżkami ze Lwowa, dokładnie przewidującym datę śmiertelnego zamachu.

Owszem, grafolodzy uznali, że listu nie napisał Niewiadomski, lecz nie w tym przecież rzecz. Pytanie, czy ktoś za nim stał, ktoś mu pomagał, świadomie manipulował? Ponadto podczas procesu pominięto zagadkowy wątek świadków, którzy wspominali rzekomo o zamachu Niewiadomskiego… zanim jeszcze do niego doszło. Pierwszym z nich był redaktor Władysław Ludwik Evert, mający znajomości w środowisku piłsudczyków. Drugim – senator Feliks Bolt, ksiądz z Wielkopolski.

Sąd najwyraźniej uznał jednak, że o żadnym antyprezydenckim spisku nie ma mowy. I to nie tylko prawicowym. Bo okazuje się, że Niewiadomski wcale nie był zagorzałym sympatykiem endecji, uważał ją za zbyt ugodową. Powstała więc hipoteza, że to… ludzie Piłsudskiego (który sam uważał Narutowicza za „szlachetnego, ale niepraktycznego idealistę”) skrycie inspirowali zamachowca. Po to, aby skompromitować narodowców, a następnie przejąć pełnię władzy w kraju.

Kontrowersyjnych tropów nigdy poważnie nie zbadano. Pozostała jedynie odpowiedzialność moralna tych, którzy mniej lub bardziej świadomie podgrzewali atmosferę. Sam Stanisław Stroński kilkanaście lat później wyznał, że zachowanie w roku 1922 było najcięższym błędem jego życia.

Stracona ofiara

Może wystarczyło napisać kilka słów mniej? Zatrzymać się po śmierci Kałuszewskiego i zdobyć na refleksję? Może wtedy 12 grudnia sytuacja nie nabrzmiałaby już tak, że z Polski wysyłano do Narutowicza anonimy, nie rozkręciłby się na całego „przemysł pogardy”, a niezrównoważony psychicznie Niewiadomski miałby jeszcze czas, by ochłonąć? Niestety, brak refleksji 12 grudnia sprawił, że dalszy przebieg wydarzeń wydawał się już nieuchronny. Wojna polsko-polska nabierała rozpędu, aż do swojej tragicznej kulminacji.

I nawet gdyby 16 grudnia socjopata Niewiadomski tylko ranił Narutowicza, Polacy byli już na trwałe podzieleni. Nie tylko, jeśli chodzi o partyjne preferencje. Także w kwestii tego, co warta jest demokracja i do czego można się posunąć w polityce.

Polacy znienawidzili się. I nie wyciągnęli z wydarzeń 1922 r. żadnych wniosków na przyszłość.

ilustracja: Igor Kubik
ilustracja: Igor Kubik

Czytaj również:

Mumie z mokradeł
i
"Bagno", 1900 r., Gustav Klimt
Wiedza i niewiedza

Mumie z mokradeł

Adam Węgłowski

To była sprawa jak z powieści kryminalnej. 13 maja 1983 r. dwóch robotników pracujących na torfowisku w Lindow, niedaleko Manchesteru, wypatrzyło pokryty torfem przedmiot przypominający futbolówkę. Zażartowali sobie, że może to jajo dinozaura i zostaną bogaci. Kiedy oczyścili znalezisko, okazało się, że to… głowa. Bez szczęki, z jednym okiem i resztką włosów. Zgłosili sprawę na policję.

Tak się składa, że od dawna poszukiwała ona dowodów zbrodni popełnionej przez jednego z okolicznych mieszkańców. Nazywał się Peter Reyn-Bardt. Ponad 20 lat wcześniej zniknęła bez śladu jego żona Malika. Mąż był oczywistym podejrzanym, lecz brakowało dowodów, by go oskarżyć. Trafił do więzienia za inne przestępstwa: seksualne. Kiedy więc policyjni fachowcy stwierdzili, że na torfowisku znaleziono głowę kobiety w wieku odpowiadającym zaginionej żonie podejrzanego, sprawa wydawała się oczywista. Funkcjonariusze zatrzymali Reyn-Bardta (który od niedawna znów cieszył się wolnością), a ten zadziwiająco szybko przyznał się do morderstwa i porzucenia ciała na torfowisku.

Czytaj dalej