Przez wiry i pod prąd
i
Wiktor Schauberger w lutym 1938 r.; zdjęcie: autor nieznany (domena publiczna)
Marzenia o lepszym świecie

Przez wiry i pod prąd

Monika Waraxa
Czyta się 10 minut

Geniusz czy austriacki Don Kichot? Cokolwiek powiemy o wynalazkach Wiktora Schaubergera, pewne jest to, że był człowiekiem, który wyprzedzał swoje czasy – zarówno pod względem wizji technologicznych, jak i wrażliwości na naturę.

Pstrąg trwał w strumieniu nieruchomo, dopiero z bliska było widać minimalne ruchy płetw ryby. Kiedy jednak chłopiec zanurzył palec w wodę, ryba błyskawicznie zniknęła – co więcej, mimo rwącego prądu potoku nie popłynęła z nurtem, tylko w przeciwną stronę.

Mały Wiktor Schauberger uwielbiał las, ale z całej przyrody najbardziej fascynowała go woda. Dlatego najwięcej czasu spędzał, obserwując jej ruch w leśnych strumykach i rwących potokach. Woda hipnotyzowała go i być może wprowadzała w stan odmiennej świadomości, dzięki któremu mógł z nią „rozmawiać” i poznawać jej tajemnice. Syn leśnika, ósme dziecko z dwunastki, która urodziła się jego rodzicom, przy każdej sprzyjającej okazji wymykał się do lasu i nieraz spędzał w nim całe dnie. Także te, w które powinien być w szkole. Jako dziecko był odludkiem, ­rówieśnicy uważali go za dziwaka – tak postrzegany był przez całe życie. Od ludzi zawsze wolał las i rwącą wodę. Od nauki – obserwację przyrody. Potem, kiedy już zyska sławę jako wynalazca i „wodny czarodziej”, nieraz będzie powtarzał, że czytanie zbyt wielu książek odwraca uwagę od naprawdę istotnych rzeczy, czyli od obserwacji przyrody. W swojej na poły ­autobiograficznej książce Die Natur kapieren und kopieren (Zrozumieć i skopiować naturę) przyznawał, że – owszem – nigdy nie zgłębił dostatecznie odkryć Pitagorasa czy Archimedesa, ale za to wiele godzin poświęcił na kontemplację praw natury. Pisał, że wszystkie jego późniejsze pomys­ły zrodziły się z tamtych leśnych medytacji i że prawdy, którą objawiły mu woda, las i powietrze, nie byłby nigdy w stanie poznać ani w szkole, ani w kościele.

Energia wody

Mimo nalegań ojca i w przeciwieństwie do swoich trzech braci Wiktor nie poszedł na studia. W 1904 r. ukończył technikum z tytułem leśnika (Forstadjunkt) i na tym poprzestał, jeśli chodzi o formalną edukację. Po zakończeniu pierwszej wojny światowej rozpoczął pracę w lasach północnej Austrii należących do księcia Adolfa von Schaumburg-Lippe. Milczący i zamknięty w sobie gajowy szybko dał się poznać jako znawca leśnych zwyczajów (a także znakomity myśliwy podczas polowań organizowanych przez młodą księżną von Schaumburg-Lippe), dlatego gdy w 1924 r. książę ogłosił konkurs na konstrukcję do spławiania drewna, w drodze wyjątku wyrażono zgodę, by Wiktor Schauberger – choć bez inżynieryjnego wykształcenia i doświadczenia – również przedstawił swój projekt. Książę Schaumburg-Lippe zgodził się na wybudowanie 50-kilometrowego drewnianego koryta na rzece Mürz w Styrii ściśle według wskazówek swojego gajowego – pod warunkiem jednak, że ten pokryje wszelkie koszty budowy. Jeśli projekt się spodoba, pieniądze zostaną mu zwrócone, jeżeli zaś jego plan się nie powiedzie, nie będzie dochodził żadnego odszkodowania. Wiktor warunki przyjął.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W dwudziestoleciu międzywojennym – podobnie jak w XIX w. i we wcześniejszych stuleciach – drzewa spławiano kanałami i rzekami. Wykorzystywano naturalne nurty, co jednak nie było ekonomicznym rozwiązaniem, ponieważ większe, zbyt ciężkie kłody i pnie osiadały na dnie. Z kolei konny transport był tak drogi, że czasem zupełnie nieopłacalny. Tymczasem w powojennej Austrii powstawały kolejne tartaki i papiernie. Zapotrzebowanie na surowiec było ogromne, nic zatem dziwnego, że wielcy właściciele ziemscy – a lasy księcia von Schaumburg-Lippe rozcią­gały się na powierzchni około 21 000 ha – coraz częściej przeznaczali swoje dawne łowieckie tereny pod wyrąb i prześcigali się w pomysłach na nowe, tańsze sposoby spławiania drewna.

Wiktor Schauberger nie tylko przystąpił do konkursu, lecz także go wygrał. Oparł swój pomysł na wnioskach wyciągniętych z wieloletnich obserwacji mechaniki wody oraz na wiedzy przekazanej przez ojca, który opowiadał mu m.in., że zimna woda ma większą wyporność niż ciepła i najlepiej spławiać drewno w księżycową noc. W zbudowanym przez siebie drewnianym korycie możliwie jak najwierniej odtworzył dno strumienia – takiego samego, nad którym przesiadywał w dzieciństwie. Pamiętał, jak lodowata woda, spływając, wirowała wokół kamieni, pieniła się, jak gdyby zaczerpywała powietrza, i jeszcze przyśpieszała. Analizując jej pęd, Wiktor odkrył naczelną regułę ruchu w przyrodzie: wir. Przypomniał sobie np. pstrągi, które płynęły pod prąd, wykorzys­tując do tego naturalne wiry i zimniejsze prądy wodne. „Któregoś razu obserwowałem w strumieniu wodnego węża i to właśnie jego dziwny sposób poruszania pozwolił mi zrozumieć zasadę podwójnego ruchu spiralnego” – opowiadał wiele lat później. Wykorzystał ją w skonstruowanych przez siebie nowych, tzw. dzikich strumykach. Dzięki temu, że jego konstrukcja – pełna progów i spiętrzeń – tworzyła wodny wir, umożliwiała transport nawet ciężkich dębów oraz buków. Nie opadały, tylko kręcąc się wokół własnej osi, płynęły z prądem.

Kolejną innowacją leśnika były specjalnie skonstruowane zawory, za pomocą których „zużyta”, ogrzana słońcem woda w ko­rycie była na niektórych etapach wymie­niana na świeżą, zimną. Energia wytworzona wskutek wodnych wirów i różnicy temperatury wody była tania (dzięki mechanizmowi Schaubergera koszty spad­ły o, bagatela, 90%) i przyjazna dla środowiska. Wynalazca był przekonany, że człowiek może korzystać z zasobów natury, współpracując z nią. W wyzysku i rabunkowym traktowaniu przyrody przeczuwał katastrofę ekologiczną.

Zrozumieć i skopiować

Za swoje drewniane koryto Schauberger został wyróżniony przez księcia honorowym tytułem wildmeistra (odpowiednik polskiego łowczego), ale większą nagrodą była międzynarodowa sława, dzięki której mógł wejść na ścieżkę wynalazcy i konstruktora. Według opatentowanej przez niego metody spławiano drewno np. w Bułgarii, Bawarii i w krajach bałkańskich. Wiktor zaczął coraz głośniej mówić o tym, że zamiast nieudolnie poprawiać prawa natury, ludzie – dla własnego dobra – muszą zacząć je szanować. Jednakże w czasach futuryzmu, kiedy cały powojenny świat powtarzał jednym głosem, że liczą się tylko miasto, masa i maszyna, Schaubergerowskie motto: „Zrozum naturę, a potem ją skopiuj” nie mogło zyskać popularności. Jego zbyt radykalne na tamte lata tezy, że woda i powietrze są najlepszym rezerwuarem energii, sprawiły, że odkrywca popadł w niełaskę niemal całego ówczes­nego środowiska naukowego. Inżynierowie wypominali mu brak formalnych studiów, on zarzucał im nadmierne okopanie się w naukowej teorii i odgryzał się: „Byłoby lepiej, gdyby Newton zamiast zastanawiać się, dlaczego jabłko spada na ziemię, pomyślał, jakim cudem ono najpierw znalazło się w górze”. Mimo braku akademickich podstaw (Schauberger pewnie powiedziałby: dzięki temu brakowi) jego pomysły były przełomowe i chociaż na papierze wydawały się niezgodne z prawami fizyki (w swojej książce pisał o awanturze z inżynierami, która odbyła się nad projektem drewnianych dzikich strumyków), to jednak w praktyce działały.

Wiktor Schauberger w lutym 1938 r.; zdjęcie: autor nieznany (domena publiczna)
Wiktor Schauberger w lutym 1938 r.; zdjęcie: autor nieznany (domena publiczna)

Następnym wielkim odkryciem Austriaka była nowa metoda regulacji rzek w tych miejscach, w których często występowały powodzie. Ówcześni inżynierowie wzmacniali brzegi kamieniami, łudząc się, że w ten sposób powstrzymają żywioł. Wiktor Schauberger postulował, by kamienie układać nie po bokach, ale w środku: na dnie rzecznego łożyska. Dzięki temu powstanie lej, który przyśpieszy bieg wody, umożliwi głębsze wyżłobienie dna rzeki i zapobiegnie jej występowaniu z brzegów. Pomysł, choć nie wymagał kosztownej przebudowy brzegów rzecznych, spotkał się jednak z nieufnością i musiał czekać ponad pół wieku na wdrożenie. Inżynier hydrauliki Otmar Grober z Technische Universität Graz w latach 2004–2005 prowadził badania nad metodą Schaubergera pozwalającą minimalizować szkody powodowane powodziami. Dziś rozwiązania te stosowane są m.in. na rzece Mürz – tej samej, na której zostało wybudowane pierwsze koryto Schaubergera do spławiania drewna.

Wołanie na puszczy

„Las zawsze mnie wołał do siebie” – mówił. Albo: „Zamykałem oczy, oddawałem swoją świadomość we władanie wody, a ona zdradzała mi swoje tajemnice”. Chociaż po sukcesie drewnianych strumyków pracował jako inżynier, to jednak zawsze bliżej mu było do szintoistycznego mnicha albo szamana z dalekiej Syberii, który widział w naturze duchową istotę i naszego sprzymierzeńca.

Był dobrze zestrojony z przyrodą, ale z ludźmi, zwłaszcza z najbliższymi, już nie tak bardzo. Założył co prawda rodzinę: miał żonę i dzieci, a jeden z synów – Walter – został inżynierem i próbował rozwijać koncepcje ojca, lecz trudno było im się porozumieć. Dla natury miał wiele empatii i zrozumienia, wobec ludzi był nieufny.

Wszystkie jego wynalazki – a był właś­cicielem kilkunastu patentów, w tym np. turbiny wodnej i wiatrowej – miały służyć, owszem, ludziom, ale też przyrodzie. Schauberger był prekursorem ekotechnologii, która za medycyną powtarzała: po pierwsze nie szkodzić. Z międzywojennej perspektywy takie podejście musiało wyglądać na zacofane. Kiedy apelował o to, by zmniejszyć zakres wycinki lasów, tłumacząc, że to zaburza obieg wody w przyrodzie, zwiększa ryzyko ulew i powodzi, a także susz i kryzysu w rolnictwie, budził nie tylko politowanie, ale również zwykły śmiech. „To w końcu ulewy czy susza? – pytali oponenci. – Niech się ten człowiek z lasu w końcu zdecyduje na jedno albo drugie!”. Schauberger tłumaczył, że kiedy nie ma drzew, ziemia nagrzewa się dużo bardziej, przez co woda nie wsiąka w nią i nie uzupełnia poziomu wód gruntowych, tylko paruje, powodując powstawanie chmur – i kolejne ulewne deszcze. Powódź rodzi ryzyko kolejnej powodzi, a jednocześnie kryzysu wodnego, któremu Schauberger chciał zapobiegać poprzez kolejny wynalazek: urządzenie do produkcji wody źródlanej. Na nie też uzyskał patent, jednak nie weszło ono do szerszej produkcji, a chroniące dotąd przed powodziami lasy były wycinane na jeszcze większą skalę.

Popularności nie zdobył także jego „złoty pług”, którego lemiesze były wykonane nie z żelaza, ale z nierdzewnej miedzi. Ten wynalazek – oraz inne miedziane narzędzia do uprawy ziemi – również zyskał szersze uznanie dopiero kilkadziesiąt lat później. Dzisiaj są często stosowane w gospodarstwach ekologicznych.

To właśnie miedziana motyczka połączyła austriackiego wynalazcę z jego współczesną biografką Jane Cobbald. Autorka A Life of Learning from Nature we wstępie do swojej książki pisze, że przez lata uprawiała warzywa i hodowała kwiaty zgodnie z regułami tradycyjnego angielskiego ogrodnictwa. W latach 90. trafiła na informacje o pozytywnym wpływie miedzianych narzędzi na jakość upraw. Postanowiła sprawdzić to we własnym ogrodzie i kiedy wymieniła żelazne łopatki na miedziane, rzeczywiście jej plony się zwiększyły – warzywa rosły większe i były lepszej jakości, a kwiaty stały się bardziej odporne na mszyce oraz inne szkodniki. Gdy zaczęła zgłębiać temat, odkryła, że o zastąpieniu żelaza miedzią i o pługu, który naśladuje kopiącego w ziemi kreta, pisał już pół wieku wcześniej pewien brodaty Austriak!

Pod prąd

Po pełnych sukcesów latach 20. XX w. kolejne dekady życia Schaubergera przynoszą mu głównie rozczarowanie. Prace nad nowym systemem do uzdatniania wody kończą się spektakularnym fiaskiem – podczas prób maszyneria się przegrzewa i przestaje działać. Do awarii dochodzi też w trakcie testów urządzenia do chłodzenia silników lotniczych, które zbudował na zamówienie zakładów Messerschmitta. Nad czym jeszcze pracował w tamtym czasie, nie wiadomo. Najczęstsza wersja opowieści o jego losach mówi, że w połowie lat 30. został jednym z inżynierów służących nazizmowi – podobno jego wynalazki i projekty miał chwalić Adolf Hitler. Według popularnej legendy przed drugą wojną światową opracował prototyp latającego spodka napędzanego eksperymentalnym silnikiem powietrznym z turbiną, którego zasada działania dzisiaj nie jest znana. Podobno już w czasie wojny, kiedy na kilka miesięcy znalazł się w obozie koncentracyjnym, miał kontynuować swoje prace nad silnikami napędzanymi powietrzem. Przeżył, ale po wojnie – zubożały, zmęczony i złamany kolejnymi niepowodzeniami – nie wrócił już do tak intensywnej pracy. Według słów wspomnianego syna Waltera skupił się na projektowaniu ekologicznego, samonapędzającego się domowego generatora prądu, który miał być zbudowany ze spiralnych rur. Energię generowałby wir wody i powietrza. To miało być jego wielkie dzieło życia: domowa elektrownia, która nie zanieczyszcza środowiska, korzysta z sił natury, jest tania i dostępna dla wszystkich. Austriacki marzyciel poświęcił temu projektowi swoje ostatnie lata i najprawdopodobniej to właśnie ten wynalazek zwrócił uwagę teksańskich przedsiębiorców, którzy pod koniec lat 50. zaprosili Wiktora i Waltera do Stanów, by omówić warunki ewen­tualnej współpracy. Do zawarcia kontraktu nie doszło, Schauberger wrócił do domu załamany i z poczuciem zmarnowanego życia. Według wspomnień jego najbliższej rodziny mówił z goryczą: „Nie posiadam już własnego umysłu. Nie posiadam nawet własnych myśli. Po tym wszystkim, co zrobiłem, w końcu nic nie zostało”. Paradoksalnie nawet jego pierwszy i najsłynniejszy wynalazek – ekologiczny i ekonomiczny sposób spławiania drewna w korytach rzecznych – obrócił się przeciwko niemu. Kiedy transport drzewnego surowca był już tani i prosty, nic nie stało na przeszkodzie, żeby zacząć masową, rabunkową wycinkę lasów, której tak bardzo się bał i przed którą tak głoś­no ostrzegał.

Zmarł pięć dni po powrocie z amerykańskiej wyprawy. Zostawił po sobie nie tylko garść patentów i pomysłów, którym dziś uważnie przyglądają się innowatorzy, lecz także przekonanie, że rozwój w dużej mierze polega na ciągłych porażkach. Być może czuł, że miarą sukcesu jest determinacja w realizacji misji życiowej w zgodzie z samym sobą.

Czytaj również:

Rewers rozumu
i
Henri-Louis Bergson, zdjęcie: Henri Manuel (domena publiczna)
Edukacja

Rewers rozumu

Kamila Dzika-Jurek

Kominy fabryk dymią nad Europą, ciężkie parowozy rozjeżdżają nowo położone szyny – ludzki umysł pracuje pod koniec XIX w. jak silnik Watta: pełną parą. I wtedy pojawia się Henri Bergson, który mówi, że to nie intelekt jest największym skarbem ludzkości.

Siła, o której mówi obiecujący filozof, a wkrótce profesor w École i autor książki O bezpośrednich danych świadomości (1889), to intuicja. I choć termin ten pojawił się wieki wcześniej – już w starożytności – u schyłku XIX i w pierwszych dekadach XX w. zyskuje nowe znaczenie. To czas, gdy ważą się losy przyszłych miast, powstają wizje nowocześnie zaplanowanych metropolii i elektrowni, które wkrótce będą musiały nakarmić diabelnie energochłonny świat. W nowym intuicjonizmie Bergsona chodzić będzie nie tyle o Arystotelesowski wgląd w świat duchowy, w ruch ku mistyce, ile o kształt hipotezy naukowej, z której będzie można zbudować długi na kilkaset metrów most, pomyśleć o podróżach w kosmos. Wtedy to intuicja nada matematyce oraz innym naukom empirycznym głębię, dotykalną prawdziwość. „Przez to właśnie zdążyła urosnąć przez dwa wieki do synonimu współczesności” – w drugiej połowie XX w. pisze w artykule O intuicji w filozofii opublikowanym na łamach „Roczników Filozoficznych” Zofia Zdybicka.

Czytaj dalej