Kosmiczne różności Łukasza Kaniewskiego – 1/2018
i
Sarkofag Horkhebita kapłana okresu XXVI dynastii / fot. Andrew Moore
Kosmos

Kosmiczne różności Łukasza Kaniewskiego – 1/2018

Łukasz Kaniewski
Czyta się 9 minut

Okrutny świat egiptologii 

Na Ozyrysa! Czyżby klątwa? No bo co jest takiego w piramidzie Cheopsa, że po 4,5 tys. lat każdy, kto weźmie się za jej badanie, nieuchronnie wda się w bezsensowny, wyzwalający niskie emocje spór, który najprawdopodobniej nigdy nie doczeka się rozstrzygnięcia? Podczas gdy naukowcy zajmujący się innymi dziedzinami spędzają czas na konferencjach, jedząc herbatniki, potakując sobie nawzajem i czasem tylko wygłaszając drobne krytyczne uwagi polubownym tonem, badacze Wielkiej Piramidy skaczą sobie do gardeł.

Podajmy świeży przykład. Pod koniec października członkowie międzynarodowego zespołu znanego jako ScanPyramids odkryli puste miejsce w rzeczonej budowli – nad Wielką Galerią. Dokonali tego, rejestrując wtórne promieniowanie kosmiczne, czyli cząsteczki zwane mionami powstające wskutek rozpadu mezonów, które z kolei są owocem bombardowania atomów gazów atmosferycznych przez przybywające z kosmosu protony. Trochę skomplikowane – ale tak to właśnie się toczy i nic na to nie poradzimy.

Miony potrafią przenikać przez gęstą materię (docierają kilkaset metrów pod ziemię), ale też im materia jest gęstsza, tym prędzej, lecąc przez nią, zanikają. Znaczy to, że można za ich pomocą „prześwietlać” wielkie bryły, wystarczy ustawić detektory z wielu stron badanego obiektu i uzyskane pomiary złożyć w trójwymiarowy model. Tak postąpili naukowcy z zespołu ScanPyramids.

Była to żmudna robota, więc opiszemy ją w skrócie: błysnęło, świsnęło i na ekranie komputera pojawiła się piramida Cheopsa – ze wszystkimi znanymi wcześniej komorami i korytarzami oraz jednym pomieszczeniem, długim na 30 m, o którego istnieniu nikt nie wiedział.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

O odkryciu poinformowało następnie czasopismo „Nature”. Inżynierowie i fizycy ze ScanPyramids stwierdzili w artykule, że nieznane wcześniej pomieszczenie istnieje – i tyle. Interpretację odkrycia pozostawili egiptologom. W samym zespole ScanPyramids egiptologów nie było – podobno nie dlatego, żeby ich zdenerwować, ale żeby spojrzeć na piramidy nieuprzedzonym okiem.

Więc jak zareagowali egiptolodzy? Najsławniejszy z nich, Zahi Hawass, stwierdził bez ceregieli, że odkryta pusta przestrzeń to nic specjalnego. Budowniczowie piramidy używali kamieni różnej wielkości, które nie zawsze do siebie pasowały, mogły więc powstać nawet duże szpary. Prócz tego niektóre korytarze mogły służyć wyłącznie do celów konstrukcyjnych i gdy przestawały być potrzebne, zaślepiano je. W sumie – ocenił Hawass – odkrycie nie ma większej wartości i zespołowi ScanPyramids musiało chodzić bardziej o rozgłos niż o pchnięcie nauki naprzód.

Faraon egiptologii okazał się więc bardzo surowy. Inni eksperci wypowiadali się w sposób przychylniejszy, ale cóż z tego? I tak nie bada się już piramid metodami inwazyjnymi, więc nie uda się zajrzeć do pomieszczenia. Nie sprawdzimy – może nigdy! – czy jest ono przypadkową dziurą, korytarzem konstrukcyjnym czy pokojem socjalnym budujących piramidę robotników wyklejonym plakatami BHP. A może w sarkofagu leży tam złowroga mumia? A wypisana na ścianie klątwa ostrzega, że kto za pomocą promieni kosmicznych odkryje tajne pomieszczenie, ten niechybnie wda się w jałowy spór bez końca…


Jak Felicja leciała Weroniką

W Paryżu powstanie pomnik pierwszego kota, który poleciał w kosmos – a właściwie kotki o imieniu Félicette. Została ona wysłana w przestrzeń na pokładzie rakiety Véronique AG1 18 października 1963 r. Tak się jednak stało, że kotka, nie wiedzieć czemu, została zapomniana – w przeciwieństwie np. do suczki Łajki, która ma swój pomnik w Moskwie. Stąd pomysł, by również dzielną Félicette uczcić stosownym monumentem.

Na pokładzie rakiety kotka dotarła na wysokość 157 km, chwilę podyndała w stanie nieważkości, by następnie bezpiecznie wrócić na Ziemię (w przeciwieństwie do nieszczęsnej Łajki). Pomysłodawcy pomnika Félicette udostępnili w Internecie film, który opowiada historię wyprawy. Kotka musiała odbyć intensywny trening przygotowujący podobny do tego, jaki przechodzą astronauci, np. oswajała się z przeciążeniami w wirówce. Wstępnie do lotu ku chwale Francji wytypowano 14 kotów, a Félicette została wybrana ze względu na spokojne usposobienie. Jest też inna wersja – podobno pozostała trzynastka za bardzo przytyła.

Krążyły również pogłoski, że Félicette poleciała w przestrzeń zamiast kocura o imieniu Félix, który dzień przed startem czmychnął. Tezę tę zdaje się potwierdzać fakt, że na okolicznościowych znaczkach wyemitowanych z okazji lotu widniało właśnie męskie imię: Félix. Ale pomysłodawcy pomnika po dokładnym zbadaniu sprawy uznali, że Félicette nie była żadnym zastępcą. A męskie imię na znaczkach pojawiło się dlatego, że ich twórcom trudno było sobie wyobrazić, że płeć żeńska może wyprzedzić męską w jakimkolwiek pionierskim dokonaniu. W końcu przed Tierieszkową był Gagarin, przed Ewą Adam itp.

Tym bardziej, podobnie jak Łajce, Félicette należy się pomnik.

 


Mądrości nabrały wartości

Jerozolimski dom aukcyjny Winner’s sprzedał dwie karteczki z maksymami Alberta Einstei­na (pisanymi jego ręką, oczywiście) za łączną sumę 1,8 mln dolarów. Pierwsza z maksym brzmi: „Spokojne i skromne życie przynosi więcej szczęścia niż pogoń za sukcesem połączona z nieustanną nerwowością”. Anonimowy nabywca zapłacił za nią 1,54 mln USD. Druga zaś, kupiona za 240 tys. USD, poucza: „Tam, gdzie jest wola, znajdzie się i sposób”.

Od razu widać, że choć drugi aforyzm jest krótszy, to jednak cena, jaką uzyskał w porównaniu z pierwszym, jest nieproporcjonalnie niska. Z czego to wynika? Możliwe, że nabywca pierwszej karteczki jest na tyle zamożny, że słowa o skromnym i cichym życiu mają dla niego posmak egzotycznej tajemnicy. Drugi zaś wciąż szuka sposobu, by zrealizować swoją wolę. Są to jednak tylko nasze domysły, bo nie wiemy, kim są tajemniczy amatorzy Ein­steinowskich memorabiliów.

Ciekawa jest historia maksym. Otóż Einstein, podczas pobytu w Japonii, ofiarował karteczki bojowi zamiast napiwku, mówiąc, że kiedyś mogą być więcej warte niż zwyczajowo wręczany obsłudze hotelowej bilon. Niedawna aukcja wykazała trafność tego przypuszczenia – podobnie jak obserwacje Stanleya Eddingtona potwierdziły ogólną teorię względności.

 


Jak ocalał świat

Jeśli komuś wydaje się, że praca fizyka teoretycznego jest nudna, pozbawiona niebezpieczeństw i nagłych zwrotów akcji, powinien zapoznać się z historią odkrycia dokonanego ostatnio przez Marka Karlinera i Jonathana Rosnera. Ci dwaj sympatyczni, niemłodzi już dżentelmeni najpierw wynaleźli sposób na zniszczenie świata, potem postanowili świat uratować, a na końcu zrozumieli, że nic takiego strasznego nie odkryli i spokojnie wrócili do swoich badań.

A oto, co się konkretnie wydarzyło. Karliner i Rosner wyliczyli, że jeśli zderzyć ze sobą dwa kwarki dolne (leciutkie cząstki wchodzące w skład protonów i neutronów), to uwolniona zostanie niemała energia: 138 megaelektronowoltów (MeV). Dla porównania – podczas kolizji jąder wodoru w bombie wodorowej jest emitowanych 18 MeV, czyli ponad siedem razy mniej. Gdyby więc zbudować broń masowej zagłady, w której zderzałyby się kwarki dolne, byłoby to monstrum nad monstrami.

„Muszę przyznać, że kiedy zdałem sobie z tego sprawę, wystraszyłem się nie na żarty” – opowiada Marek Karliner portalowi Live Science. Naradził się z Jonathanem Rosnerem i obaj uznali, że wyniki badań należy utrzymać w tajemnicy.

Kiedy jednak potem, ochłonąwszy już z przerażenia, zaczęli badać sprawę bliżej, stwierdzili, że do celów militarnych ich odkrycia zastosować nie sposób. W bombie wodorowej jest nagromadzonych mnóstwo jąder wodoru, a kwarków dolnych nagromadzić się nie da, bo istnieją one zaledwie 1 pikosekundę. Potem zmieniają się w kwarki górne, już niegroźne. Nawet najbardziej zagorzały militarysta nie dałby funta kłaków za broń o tak krótkim okresie przydatności.

Karliner i Rosner skonsultowali jeszcze sprawę ze swoimi kolegami po fachu, którzy orzekli zgodnie – bomby z tego, na szczęście, nie będzie. Z czystym sumieniem można opublikować badania.

Cała ta historia jest trochę zabawna, ale można też z niej wyciągnąć pewien budujący wniosek. Przypomnijmy, że w roku 1944 Józef Rotblat wycofał się z prac nad bombą atomową w ramach projektu Manhattan i był jedynym naukowcem, który zdecydował się na taki krok. Wygląda na to, że ta niepopularna wówczas postawa jest dziś w środowisku naukowym znacznie powszechniejsza. I dobrze.
Swoją drogą Józefa Rotblata i Marka Karlinera łączy nie tylko niechęć do bomb – obaj urodzili się w Polsce w żydowskich rodzinach i obaj musieli z Polski wyjechać, jeden w 1939 r., drugi w 1968. Ale to już tak na marginesie.

A wracając do kwarków dolnych: teoretyczne ustalenia Marka Karlinera i Jonathana Rosnera za kilka lat będą sprawdzane w laboratorium CERN. Mamy nadzieję, że kolejnych zwrotów akcji nie będzie i nie okaże się, że kwarkowa bomba jednak jest możliwa.


Nicienie w przestrzeni

Zostać astronautą – rzecz, wiadomo, trudna. Wielu już starało się dostać do tego elitarnego grona, ale większości się nie udawało, bo los im nie sprzyjał. Los jednak może działać i w przeciwną stronę. W ziemskiej glebie spokojnie żyją sobie milimetrowej długości nicienie C. elegans i nie podejrzewają nawet, że ktoś planuje uczynić z nich kosmicznych pionierów. A takie zamiary zdradził ostatnio prof. Philip Lubin z University of California.

Naukowiec ten chciałby wysłać nicienie w przestrzeń międzygwiezdną na pokładzie maleńkich statków o wadze około 1 g. Pojazdy wprawiłby w ruch napęd laserowy, który rozpędziłby je do jednej czwartej szybkości światła. Taki napęd, teoretycznie możliwy, lecz dotąd nieskonstruowany, jest na razie jedynym znanym nauce sposobem, by próbować dostać się do innych układów gwiezdnych.
Stworzonka podróżowałyby zamrożone lub w stanie anhydrobiozy (czyli skrajnie odwodnione). Nie brzmi to zachęcająco, ale czegóż się nie robi, by polecieć w kosmos?

Radość nicieni, które już pewnie cieszą się na międzygwiezdną wyprawę, musimy jednak trochę ostudzić. Wycieczka, o ile dojdzie do skutku, odbędzie się za nie mniej niż 30 lat. Tak prof. Lubin oszacował niezbędny czas przygotowań. Długość życia C. elegans w normalnych warunkach to zaś 2–3 tygodnie. Ani więc obecnie żyjące nicienie, ani ich dzieci, ani nawet prapraprawnuki nie doczekają swojej szansy.

 

Czytaj również:

Kosmiczne różności Łukasza Kaniewskiego – 1/2019
i
Przyznanie nagrody Jocelyn Bell Burnell od dawna zapowiadały niezwykłe znaki na niebie. Na tym zdjęciu, wykonanym w 2009 r. przez teleskop kosmiczny Chandra, widzimy promieniowanie X emitowane przez pulsar PSR B1509-58 uformowane w kształcie kosmicznej dło
Kosmos

Kosmiczne różności Łukasza Kaniewskiego – 1/2019

Łukasz Kaniewski

Jocelyn i gwiazdy

Oto pulsar PSR B1919+21 w gwiazdozbiorze Liska. Choć niewidoczny dla oka, wysyła sygnały radiowe z idealnie jednostajną częstotliwością raz na 1,337302088331 s. Pędzą te potężne impulsy przez przestrzeń kosmiczną z najwyższą możliwą prędkością, czyli 299 792 458 m/s. A po tysiącu lat docierają na niewielką niebieskawą planetę, po której przechadzają się przedziwne białkowe stwory.

Oto jedna z tych niedoskonałych, organicznych istot: młoda homo sapiens w rogowych okularach. Chodzi pomiędzy wbitymi w ziemię cienkimi palami. Słupy, których jest około tysiąca, połączone są w pary ukośnymi kijaszkami. Między kolejnymi parami wiszą metalowe druty. Cały teren przypomina trochę pole przygotowane pod uprawę chmielu, lecz w istocie jest to eksperymentalne radiowe obserwatorium astronomiczne University of Cambridge.

Czytaj dalej