Odizolowani od problemów planety
i
zdjęcie: Elizabeth Lies; źródło: Unsplash (domena publiczna)
Ziemia

Odizolowani od problemów planety

Łukasz Saturczak
Czyta się 14 minut

Procesy klimatyczne mają swoje punkty krytyczne, zza których nie ma powrotu. Gdy krańce lodowców na Antarktydzie cofną się za daleko w głąb lądu, ich topnienia nie da się powstrzymać, nawet jeśli temperatura nie będzie już rosnąć. Ziemia zmieni się wtedy nie do poznania – mówi fizyczka atmosfery, popularyzatorka nauki, autorka Książki o wodzie Aleksandra Kardaś. Rozmawia Łukasz Saturczak.

Łukasz Saturczak: Zastanawiam się, o ile wcześniej ode mnie wiedziałaś, że będzie dziś padać?

Aleksandra Kardaś: A pada?

Nie zauważyłaś po układzie chmur?

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Niektóre zjawiska można przewidzieć na podstawie obserwacji, ale w dobie powszechnego dostępu do Internetu wygodniej jest skorzystać z map pogodowych. Można znaleźć nie tylko takie ze słoneczkiem i chmurką, ale też bardziej profesjonalne, na których widać jak przesuwają się fronty itp. Bardzo wygodnym źródłem informacji są też zdjęcia satelitarne oraz obrazy z radarów meteorologicznych.

Czytać mapę? Mam wrażenie, że ludzie wolą szybkie, proste odpowiedzi, mimo że większości procesów zachodzących na Ziemi nie opiszesz w krótkim poście na Facebooku. Wiele osób uważa, że wie tyle, ile specjaliści, choć wystarczy poczytać kilka internetowych dyskusji, aby zobaczyć, że problemem jest już choćby odróżnienie pogody od klimatu. Ty właśnie napisałaś Książkę o wodzie, w której wykładasz podstawowe fakty o najważniejszym znanym nam związku chemicznym. Punktem wyjścia dla Ciebie była właśnie próba zaczęcia sensownej dyskusji od początku?

Ja tę rozmowę prowadzę od dawna. Na studiach pomagałam przy prowadzeniu kursów internetowych na temat meteorologii dla ludzi, którzy się tym po prostu interesowali. Niektórzy byli żeglarzami lub wspinaczami, inni potrzebowali tej wiedzy z powodów zawodowych. Trzeba było pamiętać, że rozmawiam z osobami, które niekoniecznie rozumieją naukowe słownictwo: turbulencja, konwekcja, gradient suchoadiabatyczny. Nauczyłam się mówić prostym językiem o zjawiskach, jakie zachodzą w atmosferze. Dodatkowo ciągle mam kontakt z ludźmi, którzy po prostu są ciekawi tych tematów, bo spotykam ich na festiwalach nauk czy na otwartych wykładach. Oczywiście piszę też artykuły na stronę Naukaoklimacie.pl, która jest bardziej zaawansowana, ale również tu nieraz muszę porównać lodowiec do ciasta, żeby być lepiej zrozumianą.

zdjęcie: Lucy Chian; źródło Unsplash (domena publiczna)
zdjęcie: Lucy Chian; źródło Unsplash (domena publiczna)

Jesteś również współautorką publikacji Nauka o klimacie, która w przeciwieństwie do Książki o wodzie jest publikacją naukową i omawia między innymi, a może głównie, globalne ocieplenie.

Moim zadaniem jest popularyzacja nauki. Popularyzacja na różnym poziomie. Tak jest z tymi dwoma książkami. Książka o wodzie miała być łatwa i przyjemna, a Nauka o klimacie jest bardziej zaawansowana, trzeba się w nią wgryźć, bo dostaniesz trudniejsze słownictwo, wzory, odnośniki do źródeł naukowych. Stanowi też pomoc dla studentów, którzy mają do czynienia z naukami o zmianie klimatu. Obie mają przekazać wiedzę, ale na różnym poziomie.

Jeśli weźmiemy pod uwagę wyłącznie przekaz medialny, to widzimy, że zmiany klimatyczne to jeden z ważniejszych obecnie tematów. Jak to wygląda z twojej perspektywy? Ludzie chcą dowiadywać się o tym coraz więcej?

Popularyzacja nauki wypełnia niemal cały mój czas, więc jestem w kontakcie ze „zwykłymi ludźmi” oraz dziennikarzami i widzę wzrost zainteresowania. Zwłaszcza od końcówki poprzedniego roku, kiedy mieliśmy w Katowicach szczyt klimatyczny i ukazał się specjalny raport Międzyrządowego Zarządu ds. Zmian Klimatu. Nastąpiło wzmożenie, bo nawet w redakcji dostajemy więcej listów z pytaniami oraz pomysłami.

Za zwiększeniem ciekawości idzie zwiększenie świadomości?

Wydaje mi się, że ludzie najpierw zaczynają być świadomi pewnych rzeczy, a przez to zaczynają szukać informacji. Usłyszą w mediach, że wydarza się coś strasznego, to ich budzi i sprawdzają, o jakie zagrożenie chodzi, kiedy nastąpi oraz co można w tej kwestii zrobić.

W jakim stopniu twoja praca polega na uświadamianiu ludziom zagrożeń, a w jakim jest walką z mitami, które wokół nauki o klimacie narosły?

Gdy pięć lat temu zakładaliśmy stronę Naukaoklimacie.pl, głównie zajmowaliśmy się prostowaniem informacji. Pisaliśmy: tak, człowiek wpływa na klimat, produkuje więcej dwutlenku węgla niż wulkany itd., trzeba było ciągle to powtarzać. W książce, którą wydaliśmy, już nie obalamy mitów, ale – jak w podręczniku – omawiamy po kolei zjawiska rządzące klimatem, co się dzieje w atmosferze i oceanach. Taką publikację mogliśmy wydać, dopiero gdy z ilomaś mitami już się rozprawiliśmy.

Aby w rozprawianiu się z pseudonaukowymi teoriami mieć silny argument w postaci naukowego podręcznika?

Trochę tak. Podobnie jak strona internetowa, gdzie odwołujemy się do wyników badań naukowych. Teraz mogliśmy zebrać wszystko i wydać po polsku. Nie ślizgamy się po temacie, ale też nie jest to poziom wykładu na wydziale fizyki.

Czytali ją zarówno naukowcy, jak i czytelnicy zainteresowani tematem, którzy nie mają merytorycznych narzędzi, aby jednak fachowo ją ocenić. Uwagi braliśmy od jednej i drugiej strony, więc zdarzało nam się i skracać, i rozszerzać pewne kwestie oraz rozdziały.

Twój ulubiony mit związany z nauką o klimacie?

Mój evergreen to wulkany, bo jest to temat, który wraca niemal zawsze w dyskusjach o klimacie, zwłaszcza w komentarzach pod artykułami. Miewa różne formy, ale brzmi mniej więcej tak: „jeden wulkan podczas jednej tylko erupcji emituje więcej CO2 niż cała ludzkość” i tutaj pojawiają się różne warianty, bo czasem czytasz, że w ciągu dekady, a innym razem nawet „w historii”. To jest rozczulające, bo to rzecz, która została zweryfikowana pomiarami (w rzeczywistości wszystkie wulkany świata emitują w ciągu roku ponad 100 razy mniej dwutlenku węgla niż ludzie), a informacje na ten temat można bez problemu odszukać. Teraz coraz częściej pod takim wpisami pojawiają się linki z odnośnikiem do badań albo pobłażliwy uśmiech. Popularność innych komentarzy, na przykład nieodróżnianie pogody od klimatu albo twierdzenie ze stoickim spokojem, że zmiany są nieuniknione i zawsze były i będą, a więc nie ma problemu, jestem w stanie zrozumieć. Psychologia wyjaśnia, czemu mamy problem ze zrozumieniem lub przyjęciem do świadomości takich rzeczy. Ale w przypadku wulkanów chodzi o taki naprawdę prosty do sprawdzenia fakt.

zdjęcie: Marc Szeglat; źródło Unsplash (domena publiczna)
zdjęcie: Marc Szeglat; źródło Unsplash (domena publiczna)

Opisujesz naszą planetę, zmiany, które na niej zachodzą od setek milionów lat i gdyby nie jeden czynnik wszystko byłoby, mówię w wielkim uproszczeniu, pewnym stałym procesem. Tym czynnikiem jest oczywiście człowiek oraz zmiany, jakie wprowadził w świecie w czasach rewolucji przemysłowej.

Zmiana klimatu miała swój początek w czasie rewolucji przemysłowej, chociaż istnieją także opracowania sugerujące, że już pierwotny rozwój rolnictwa opóźnił naturalne ochłodzenie klimatu, które zaczęło się kilka tysięcy lat temu. Aby tworzyć pola uprawne, wycinano lub wypalano lasy, co łączy się z emisjami dwutlenku węgla. Ale fakt, prawdziwe spustoszenie rozpoczęła rewolucja przemysłowa.

Istnieją dane, które pokazują zależność, w jakim tempie niszczymy planetę.

Oczywiście, chociażby to, ile zużywamy paliw, czyli ropy, węgla czy gazu; produkcja, handel, to wszystko jest spisywane, istnieją statystyki, więc rok po roku wiemy również, ile CO2 emitujemy do atmosfery. Co więcej, dzięki badaniom paleoklimatycznym możemy dowiedzieć się, jaki był dawniejszy skład atmosfery, bo badamy bąbelki powietrza w warstwach bardzo starego lodu kryjącego się w głębi lądolodów.

I nigdy nie było tak źle, jak dziś?

Nigdy nikt szybciej nie wprowadzał CO2 do atmosfery i nie następował tak szybki wzrost temperatury. Mieliśmy w historii wydarzenia, które dziś nazywamy „katastrofami”, na przykład związane z trwającą tysiące, podkreślam, tysiące lat aktywnością wulkaniczną podczas formowania Dekanu albo z uwolnieniem z dna Oceanu Arktycznego dużych ilości metanu. Te wydarzenia miały poważne konsekwencje dla środowiska przyrodniczego Ziemi.

To kiedy całkowicie zdewastujemy planetę?

Pytanie, co to właściwie znaczy, zdewastować planetę? Na naszej planecie zachodzą zmiany i one dotyczą różnych dziedzin – są zmiany w oceanach, są zmiany w Arktyce, gdzie zanika lód morski, są zmiany w dżungli amazońskiej, która wysycha. Te różne procesy mają swoje punkty krytyczne, zza których nie ma powrotu. Gdy krańce lodowców na Antarktydzie cofną się za daleko w głąb lądu, ich topnienia nie da się powstrzymać, nawet jeśli temperatura nie będzie już rosnąć. Ziemia zmieni się wtedy nie do poznania. Jeśli Ziemia od początku naszej cywilizacji wyglądałaby tak, że nie ma na niej lodowców, to ludzkość potrafiłaby na takiej Ziemi żyć, po prostu od początku zamieszkalibyśmy w innych częściach lądu. Problem w tym, że zmiany zachodzą w miejscu, w którym człowiek nauczył się egzystować i za tymi zmianami zwyczajnie nie nadąży, nie przyzwyczai się tak po prostu do życia w zupełnie innych warunkach. Niegdyś jak człowiekowi było źle, to zwijał namiot i wędrował. A my wszyscy mamy już swoje domy, rodziny, ziemię, więc nie zamienimy się nagle w nomadów. Dla większości z nas migracja to duże obciążenie. Zresztą, gdzie mielibyśmy się przenieść, Ziemia i tak jest dość przeludniona.

Jakie to uczucie, wiedzieć, że od dobrych kilku lat stoimy u progu katastrofy, widzieć więcej od innych, a jednocześnie czuć bezradność, bo w dalszym ciągu nie wszyscy chcą słuchać?

Może to trochę na wyrost, ale porównałabym to do pracy lekarza. On też się spotyka z chorobami, często nieuleczalnymi, ze śmiercią, z przypadkami, których jeszcze medycyna nie rozumie, ale nie załamuje rąk, tylko robi swoje. Gdyby każdy się załamywał, to nie mielibyśmy lekarzy. Oczywiście, dalej wielu ludzi nie wierzy w zmianę klimatu, ale dzięki temu mam pracę.

Ile właściwie nam zostało czasu? Kilkaset lat?

Kilkadziesiąt. Niektóre zmiany widoczne są już dziś, inne zauważymy w ciągu kilku dekad. Oczywiście wzrost średniego poziomu morza o kilkadziesiąt metrów wymaga więcej czasu, ale dla wielu państw wystarczy wzrost o metr, żeby znaleźć się pod wodą. Czekają nas silniejsze huragany, więc możliwe, że kilka miast zostanie zmiecionych z powierzchni Ziemi. Krótko mówiąc, czekają nas częstsze katastrofy wyrządzające coraz więcej szkód. Oczywiście nie będzie tak, że walnie piorun, który zniszczy planetę, ale gdzieś pojawi się susza, gdzie indziej powódź, w innym miejscu huragan.

Może naszą katastrofą jest to, że paradoksalnie jest nam w Polsce za dobrze; nie potrafimy współodczuwać z innymi, bo nie mamy susz jak na południu, ani nasze miasta nie trafią pod wodę szybciej od innych, problem mimo wszystko jest nam bardziej odległy?

Jesteśmy w komfortowej sytuacji. W czasie poprzedniego szczytu klimatycznego kobieta z Afryki zapytała mnie, czy są u nas susze? Odpowiedziałam jej, że jasne, ale zrozumiałam wtedy, jak duża jest różnica pomiędzy sytuacją u nas i u nich. W Polsce susza oznacza wyschnięcie kilku pól oraz wzrost cen jabłek, ale nie tego, że zabranie mi wody w kranie, choć w ostatnich latach brakowało już wody do chłodzenia elektrowni i pojawiał się pomysł, aby wyłączać pewne zakłady produkcyjne. Jeśli nie pracujemy we wrażliwych branżach, często jesteśmy odizolowani od problemów.

zdjęcie: NASA; źródło Unsplash (domena publiczna)
zdjęcie: NASA; źródło Unsplash (domena publiczna)

Mimo że w Polsce problem z wodą zaczyna się pojawiać.

Tak, żyjąc w mieście, szybko tego nie odczujesz, ale rolnicy już tę świadomość mają, kiedy przychodzi im zmagać się z efektami suszy. W ciągu najbliższych lat zaczniemy pewnie zmieniać ziemniaki na kukurydzę, która nie potrzebuje tak wilgotnej gleby.

A powietrze?

Tu sprawa wygląda lepiej, bo jego jakość zaczyna się poprawiać. Instytucje zaczynają dostrzegać problem. Początkowo chodziło nie tyle o zdrowie obywateli, ile o coraz częściej występujące w latach 70. i 80. kwaśne deszcze, pozostawiające widoczne ślady w lasach czy infrastrukturze. Aby im zapobiegać, zaczęto używać filtrów na kominach zakładów przemysłowych, co znacznie poprawiło jakość powietrza. W Polsce główny problem stanowią teraz gospodarstwa domowe, a dokładnie to, czym je ogrzewamy. Rozpowszechniła się już wiedza, że spalanie śmieci jest szkodliwe ze względu na emisje substancji rakotwórczych. Ale zastąpienie ich węglem czy drewnem nie załatwi sprawy, bo może nie umrzemy na raka, ale za to dostaniemy astmy albo umrzemy z powodu choroby serca. Jakość powietrza poprawi dopiero zamiana węgla na gaz. Trzeba jednak pamiętać, że nie będzie to jeszcze rozwiązywać problemu zmiany klimatu, bo także spalanie gazu wiąże się z emisjami dwutlenku węgla.

Nie jest to chwilowa moda?

Chyba nie, na szczęście zaczynają się tu tworzyć normy społeczne. Wiemy, że już „nie wypada” palić śmieci, że w niektórych miejscach „nie wypada” palić w kominku, bo truje się sąsiadów. Oczywiście nie każdy może od razu wprowadzić radykalne zmiany, bo dla przeciętnego człowieka mogą być drogie lub stanowić wyzwanie organizacyjne, ale norma społeczna będzie już kierować naszymi decyzjami w przyszłości.

Od czego najlepiej zacząć?

Od nacisku społecznego, bo potrzebne są przede wszystkim zmiany systemowe. Tak, żeby rozwiązania korzystne dla środowiska były też „łatwe” dla zwykłych ludzi i żeby nie musieli się zastanawiać nad każdym zakupem czy inwestycją.

Udało się stworzyć regulację ograniczającą produkcję plastikowych przedmiotów jednorazowych, to bardzo duża zmiana. Już nie będziemy mieć wyboru: drewniana czy plastikowa łyżeczka – będzie tylko drewniana, proste. Zobacz, niektórych już dziwi, że nie chodzisz z siatką bawełnianą, tylko bierzesz w sklepie plastikową reklamówkę. Może za kilka lat każdy będzie mieć w torbie „niezbędnik” z łyżką i widelcem.

Rozwiązaniem, które stworzyli zwolennicy wolnego rynku, aby zmniejszyć emisję szkodliwych substancji do środowiska, jest wprowadzenie opłat za emisje. Można wprowadzić konkretny podatek albo kazać przedsiębiorstwom wykupować pozwolenia. W obu wersjach zarząd firmy zaczyna widzieć konkretne koszty związane z emisjami w swoich podsumowaniach finansowych i naturalnie zaczyna dążyć do ich ograniczenia. Dopóki tego nie ma, motywację ma niewielką. Wprowadzając jeden podatek, można zapewne zrezygnować z innych. Ekonomiści z pewnością mogą podpowiedzieć, jak ukształtować system tak, by skłaniał ludzi do działań, które na dłuższą metę będą korzystne dla całego społeczeństwa.

Czy człowiek przed rewolucją przemysłową żył istotnie na innej planecie? Te zmiany są aż tak radykalne na przestrzeni dziejów?

Tak. To wielka zmiana. Przez kilka tysięcy lat, podczas których rozwijała się nasza cywilizacja, klimat był bardzo stabilny. Rewolucja przemysłowa zapoczątkowała też rewolucję w klimacie. Obecnie mamy do czynienia z największym tempem zmian średniej temperatury czy poziomu morza w historii człowieka.

Co jest z twojej perspektywy największym obecnie zagrożeniem dla ludzkości?

Wiele rzeczy, ale myślę, że najpoważniejsze problemy przyniesie wpływ zmiany klimatu na nasilanie się lokalnych konfliktów. Mamy globalną gospodarkę, więc jesteśmy w stanie zabrać jedzenie z jednego miejsca na świecie w drugie, ale jeśli jedzenia będzie za mało, to komuś może go zabraknąć.

Stracą biedni.

Tak, czekają nas kryzysy humanitarne, co może się przerodzić w konflikty międzynarodowe. Już teraz zwiększenie migracji z powodu braku jedzenia czy wody prowadzi do napięć.

A eksploatacja planety?

Co roku oblicza się ją, kiedy przypada „Dzień Długu Ekologicznego”. Wylicza się, ile roślin można ściąć, ile wody pobrać, ile dwutlenku węgla wypuścić do atmosfery tak, by planeta miała możliwość odbudować te zasoby (lub wyczyścić zbiorniki) w ciągu roku. Następnie sprawdza się, jak nam idzie zużycie tego wszystkiego, w którym dniu roku zaczynamy w związku z tym „żyć na kredyt”. „Dzień Długu Ekologicznego” przypada każdego roku coraz wcześniej.

zdjęcie: The New York Public Library; źródło Unsplash (domena publiczna)
zdjęcie: The New York Public Library; źródło Unsplash (domena publiczna)

Czy to wina wyłącznie energetyki?

Nie tylko. Na przykład coraz więcej osób je mięso.

Więcej?

Tak. To symbol powodzenia, dostatku, święta, które możemy mieć na co dzień, gdy poprawia się nasz status materialny. Niestety, jego produkcja wymaga poświęcenia olbrzymich obszarów na pastwiska lub uprawę paszy, co oznacza konieczność wylesiania i pustynnienie, z którymi wiążą się emisje CO2. Ale nie tylko to jest problemem, jest nim w ogóle gromadzenie rzeczy, samochodów, przykłady można mnożyć.

Trzeba zacząć od siebie?

Nie tylko. Trzeba zacząć wpływać na polityków i instytucje, które mają realny wpływ na nasze życie, bo małe kroki już nie wystarczą. Trzeba działać na wszystkich poziomach jednocześnie – od codziennych decyzji konsumenckich po planowanie inwestycji w infrastrukturę czy zmiany systemu podatkowego. W Specjalnym raporcie IPCC z 2018 r. czytamy jasno, że jeśli chcielibyśmy zatrzymać ocieplenie klimatu na poziomie 1,5 czy 2 stopni względem epoki przedprzemysłowej, to zmiany muszą zacząć się natychmiast.

 

dr Aleksandra Kardaś:

fizyczka atmosfery, popularyzatorka nauki, autorka Książki o wodzie, członkini redakcji portalu Naukaoklimacie.pl, pracuje w Zakładzie Fizyki Atmosfery.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Czytaj również:

Co może Greta?
i
Greta Thunberg w Parlamencie Europejskim w marcu 2020 r.; zdjęcie: Parlament Europejski/flickr (CC BY 2.0)
Ziemia

Co może Greta?

Paulina Wilk

„Protestuję, bo to tak ważna kwestia, a nikt nic nie robi, nic się nie dzieje, więc ja muszę zrobić to, co mogę” – mówi młodziutka Szwedka, która odważyła się powiedzieć dorosłym, że fundują swoim dzieciom zagładę.

Jest nieduża jak na swój wiek. Kiedy spotyka się z dziennikarzami najważniejszych mediów, oni zawsze to odnotowują – zdziwienie, że ta drobna, nieskora do uśmiechu nastolatka wygłasza tak mocne, bezkompromisowe słowa. Wzywa władców świata na dywanik i daje im burę.

Czytaj dalej