Nieprzyjemne spotkanie z matką Gulnozy i Odiła – część I
i
Keith Baumwald, CC BY 2.0
Doznania

Nieprzyjemne spotkanie z matką Gulnozy i Odiła – część I

Piotr Krawczyk
Czyta się 19 minut

Marcin uniósł się na krześle, żeby pójść po kobiety, ale ledwie ostatni technik wyszedł z gabinetu, one same bezceremonialnie wkroczyły i rozsiadły się na krzesłach. Starsza kobieta, bez żadnego odruchu przywitania, od razu przystąpiła do rzeczy. Mówiła nie najlepiej po rosyjsku, często wplatała uzbeckie słowa, więc Marcin musiał się bardzo koncentrować, żeby ją zrozumieć. Wyglądała na prostą kobietę z ludu, ale taką z gatunku zahartowanych w codziennej walce o przetrwanie, niezwykle twardych. Taką, co to jak sobie coś wbije do głowy, to wołami tego nie wyciągniesz.

– Jestem matką Odiła, mojego synka Odiła – zaczęła.

– Tak, domyśliłem się – powiedział Marcin.

– Pan go wyrzucił z pracy, po tylu latach wiernej służby! Zatrudnił pan na jego miejsce innego dwornika, tego przeklętego dziada z gór, Firuza.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Marcin aż sapnął. No, to teraz dostanę za swoje, pomyślał.

– To zły człowiek – ciągnęła, nie zważając na zachowanie Marcina, który usiłował zaprotestować przeciwko takiemu wyrażaniu się o babaju Firuzie. – To przybłęda! Po co tu przyjechał krzywdzić innych ludzi? Siedziałby tam w tym swoim kiszłaku! A z pańskiej strony to był podły, niesprawiedliwy czyn, Odił niczym sobie nie zasłużył na takie traktowanie – ciągnęła niczym niezrażona. – Domagam się, jako jego matka, żeby pan tego starego dziada wyrzucił, zwolnił stanowisko dwornika, a mojego synka przyjął z powrotem do pracy.

Gulnoza jak zwykle milczała. Siedziała nieco dalej, za matką. Wyglądała jak posępna, nastroszona sowa. Nienawiść emanowała z każdego poru jej skóry. A matka, po wygłoszeniu swojej kwestii, poprawiła chustę na głowie i wpatrywała się w Marcina spojrzeniem pełnym złości.

Marcinowi ręce opadły. Nie wiedział, od czego zacząć. Był przekonany, że ta rozmowa do niczego nie doprowadzi, a niebawem pojawią się nerwy, emocje, być może również z jego strony. Nie wiedział nawet, w którą stronę rozmowę skierować. To nie miało najmniejszego sensu. Nie zdoła się z tą kobietą dogadać i z obiema rozstać w zgodzie. Wszystko na to wskazywało: wpisana a priori w ich mózgi odporność na wszelkie jego argumenty, obarczanie go winą za nieszczęście Odiła, za jego chorobę i jej skutki, niezrozumienie i żywa niechęć do zrozumienia całej sytuacji, w tym jak najlepiej pojętego interesu samego Odiła. O czym tu gadać, skoro Odił został wychowany przez tę skrajnie apodyktyczną kobietę na mentalnego kalekę? Jak osiągnąć jakiekolwiek porozumienie, kiedy ich postawy, ba, osobowości całe, różnią się tak fundamentalnie? Może najlepiej zerwać to spotkanie od razu? Zdusić sprawę w zarodku?

Popatrzył uważnie na sześćdziesięciokilkuletnią kobietę, która z racji wieku mogłaby być jego niewiele starszą siostrą. Wszystko ich różniło. Miał wrażenie, że nawet sposób układania się zmarszczek na twarzy, efekt całego życia, był wynikiem zupełnie innej gry mięśni. Wydatne bruzdy nadawały jej obliczu wyraz wrogości, i to właśnie takiej apriorycznej. Patrzył na jej zawziętą minę i starał się wypracować w sobie spokój i dystans, ale widział przed sobą tylko złość, upór, małostkowość i pamiętliwość. Matka siedziała nadęta, z zaciętą twarzą i czekała na jego reakcję. Nie spuszczała z niego gniewnego spojrzenia. Złapał w locie myśl, że złe uczucia tak mocno pogłębiły jej naturalne w tym wieku zmarszczki, że zmieniły jej twarz w opuszczoną krainę wyschniętej, spękanej ziemi. Nie był to piękny widok, jakkolwiek potrafił zafascynować swoją ponurą grozą.

– No, co? Zatkało pana? Słów zbrakło? Co ma nam pan do powiedzenia? – krzyknęła butnie.

Marcin w końcu zareagował, choć zabrał głos bez przemyślanego planu, niemal odruchowo.

– Doskonale pani wie, że Odił ciężko zachorował na serce.

– A co pana obchodzą choroby mojego syna? – wrzasnęła.

Marcin drgnął i podniósł na nią oczy. „Ostro zaczyna, zupełnie niczym się nie krępuje” – pomyślał. Widząc, co się święci, wstał bez słowa i zamknął drzwi na klamkę. Nie chciał, żeby krzyki z gabinetu rozchodziły się po całym hotelu.

– Bardzo proszę się opanować, rozmawiajmy spokojnie – powiedział zimno, omiatając ją w drodze powrotnej do biurka obojętnym wzrokiem. Tym razem to on zdecydowanym gestem dłoni nie pozwolił przebić się kobiecie, która już otwierała usta, by mu przerwać i coś krzyknąć. – Cóż, trochę mnie obchodzi stan zdrowia pracownika, szczególnie kiedy wykonuje ciężką fizyczną pracę w pełnym słońcu, a ma chore serce i zdarzają mu się omdlenia w pracy – powiedział po zajęciu miejsca w fotelu.

Poprawił sobie krawat pod szyją. Ciągle rozważał, czy w ogóle powinien starać się z tą kobietą porozumieć, czy nie odpuścić i przynajmniej chociaż trochę oszczędzić nerwy.

– On pracował w tym hotelu kilka lat – podjęła Uzbeczka. – Zaczął jakieś sześć lat temu, choć była przerwa, bo rozkradli wszystko, zniszczyli i hotel zamknęli. Chyba przez trzy lata ten hotel był nieczynny, co, Gulnoza? – obejrzała się na córkę.

Gulnoza pokiwała posępnie głową.

Może to wcale nie sowę przypominała? Chyba raczej innego ptaka. Zresztą było w niej zarazem coś ptasiego, jak i gadziego. Szukał bezwiednie w myślach, przymierzał różne ptaszyska, w końcu uznał, że ponura i głęboko smutna twarz najbardziej przypomina chyba jakiegoś padlinożercę. Może ścierwnika? Z jego pokrytą żółtą skórą przednią częścią głowy, z pomarszczonym czołem i krogulczym zakrzywionym dziobem? „Tak – pomyślał, zerkając na Gulnozę badawczo co kilka sekund – to do ścierwnika jest podobna, szczególnie z ruchów głowy, no i z wyrazu twarzy. A przecież to ładna dziewczyna! Co ta baba zrobiła ze swoimi dziećmi!”.

Właściwie było mu żal Gulnozy. Bo Odiła – to na pewno. Kobiety chyba naprawdę są odporniejsze na długotrwałą presję psychiczną, córka zachowała większą wewnętrzną autonomię. Wyobraził sobie zapłakanego chłopczyka, stojącego gdzieś w kącie, twarzą do ściany, tak bardzo potrzebującego miłości, uśmiechu, przytulenia przez mamę. A w zamian ciągle upokarzanego i karanego przez despotyczną wiedźmę, która każdego dnia, każdego okropnego poranka, mimo wszystkich modlitw, mimo szeptanych w nocy przez łzy zaklęć, okazywała się ciągle i niezmiennie jego mamą. A przecież już wtedy chłopczyk czuł, że dzięki jakimś strasznym czarom zły duch wygnał jego prawdziwą mamusię z jej ciała i zajął jej miejsce, by codziennie go bić i na niego wrzeszczeć. Musiał podstępnie wcielić się w ciało jego wytęsknionej i wymarzonej w snach, kochającej właśnie jego, małego Odiła, jego prawdziwej mamusi.

– Odił dzielnie pracował tu przez tyle lat, ciągle rosną krzewy, które on własnymi rękami zasadził, a pan przyjechał skądś ze świata i nagle niszczy mu całe życie! Jak pan śmie! Kto panu dał do tego prawo? – krzyknęła z gniewem.

Taka go złość zalała, że postanowił kontynuować tę beznadziejną rozmowę.

– Proszę pani – popatrzył na matkę i kiedy złowił jej wzrok i raz spojrzał jej w oczy, tak patrzył w nie nieustannie ani na moment nie spuszczając spojrzenia, wręcz przeciwnie, wpatrując się w jej źrenice z całą mocą i zachowując poważną minę. Starał się mówić powoli i wyraźnie.

– Prawo do tego typu decyzji dał mi obecny właściciel hotelu, pracodawca zarówno pana Odiła, jak i mój. A ja to uczyniłem nie tylko dla dobra hotelu, potrzebującego silnego człowieka na tym stanowisku, bo przecież dwornik musi tu od rana do wieczora, prawie codziennie, ciężko nad tymi roślinami pracować, ale także dla dobra samego pana Odiła. On nigdy więcej w życiu nie powinien tego typu pracy już wykonywać. Jest stanowczo dla niego za ciężka. On ma chore serce, trzeba się z tym pogodzić i nie wyzywać niepotrzebnie losu. Przecież to mogłoby się skończyć któregoś dnia nie omdleniem, jak mu się to teraz przytrafiło, ale atakiem serca, który mógłby go zabić! Uważam, że właśnie pani, jako jego matka, powinna to rozumieć. I mam nadzieję, że tak jest.

Kobieta słuchała go, owszem, ale co i raz kręciła przecząco głową, a na jej twarzy pojawiał się wyraz zniecierpliwienia i przemożna chęć przerwania Marcinowi. On jednak twardo nie pozwalał jej dojść do słowa, przez co musiał coraz bardziej podnosić głos.

– Proszę pani! – niemal krzyknął, pragnąc przykuć jej uwagę. – Chcę panią o coś bardzo ważnego zapytać. Czy pani kocha swojego syna?

Pozwolił jej mówić. Wystrzeliła jak nadmuchany balon, któremu ktoś wreszcie zwolnił zacisk.

– A cóż to za pytanie! Pewnie, że kocham! Bardzo go kocham! Kto panu dał prawo zadawać matce pytanie o to, czy kocha własnego syna? To przecież mój syn! A on teraz nie ma w sobie w ogóle życia, pan mu odebrał cały świat! Siedzi w domu i nic tylko całymi dniami wzdycha. Nie gada, mało je, nie odzywa się, nie uśmiecha. Ja chcę go ratować! Niech go pan przyjmie z powrotem do pracy, bardzo pana proszę! Bardzo pana proszę, niech pan go tak nie krzywdzi, niech go pan przyjmie z powrotem! On ten hotel umiłował, on tutaj się czuł potrzebny, to było całe jego życie!

Marcin się zdziwił. Kobieta płynnie zmieniła taktykę i uderzyła z innej flanki, tym razem nie ostrym tonem, ale żałością i jękami. Popatrzył na nią uważnie i dostrzegł prawdziwe łzy w jej oczach. Pojawiły się jak na zawołanie. Chociaż czuł teatralność sytuacji i właściwie nic a nic tym łzom nie wierzył, wywarły jednak na nim wrażenie.

– Proszę mnie wysłuchać, bardzo proszę – powiedział najspokojniejszym głosem, na jaki zdołał się zdobyć. – Przecież, jeśli go pani kocha, to chyba nie chce pani doprowadzić jego serca do ciężkiego stanu? Prawda? A tak ciężka praca na słońcu dla kogoś, kto ma silną arytmię, to wręcz zabójstwo. To jest coś śmiertelnie niebezpiecznego, proszę mi wierzyć. I zupełnie bez sensu jest upierać się przy tym samym zajęciu, w tym samym ogromnym hotelu, kiedy zdarzyło się nieszczęście i pojawiła się poważna choroba serca wykluczająca na zawsze jakikolwiek wysiłek na słońcu. To jest tak, jakby pani namawiała kierowcę, który właśnie stracił wzrok, żeby nadal prowadził ciężarówkę! To bez sensu!

– Przecież gdyby się źle poczuł, to poszedłby od razu do lekarza i na zwolnienie! – wpadła mu w słowo. Już nie była taka płaczliwa, głos znowu jej zhardział. – A pracę dwornika umiłował, od dziecka go brały rośliny, przesadzanie, zasadzanie, okopywanie. Skąd mu się to wzięło? Sama nie wiem. Ale niczego innego nie chce robić, on chce dalej pracować w tym hotelu, jak to robił od lat. Proszę go przyjąć z powrotem.

– Ależ mnie i o to także chodzi, o jego samopoczucie w trakcie pracy! Przecież to jest jasne jak słońce, że on większość sezonu spędziłby na zwolnieniu lekarskim, a nie w pracy! A kto by się miał przez ten czas zajmować hotelowymi roślinami?

– A jakież znaczenie mają głupie rośliny wobec zdrowia i szczęścia mojego syna! – kobieta krzyknęła spontanicznie, ale chyba się zaraz zorientowała, że powiedziała trochę za dużo, bo złapała się za usta i poczęła nieudolnie wycofywać się z wypowiedzianych słów.

– To znaczy, chciałam powiedzieć, że gdyby się kiedyś jakoś niedobrze poczuł, to zawsze pozostaje w ostateczności lekarz i możliwość odpoczęcia kilku dni na zwolnieniu. Ale on by przecież pracował! Przecież tyle lat to robił i dobrze było!

Marcin znalazł się w punkcie, który na początku rozmowy jasno przewidział. Nie było sensu kontynuować tego spotkania, tej głupiej gadaniny. Siedziało przed nim skrzyżowanie głupoty z zaciętym cynizmem.

– Chciałem jeszcze zapytać, czemu pan Odił sam tu do mnie nie przyszedł, tylko matkę i siostrę przysyła? On jest przecież dorosły, chyba potrafi sam załatwiać swoje sprawy, nie sądzi pani, że tak powinno być?

– Oj, co mi pan tu będzie takie bzdury wygadywał! Ja jestem jego matką i do śmierci będę się o niego troszczyć. On jest taki nieporadny, dał się zwolnić jak dziecko, jak ostatni głupiec!

– A dlaczego go pani nie namawia, żeby pochodził po Samarkandzie od hotelu do hotelu i sobie znalazł pracę dwornika w jakiejś mniejszej placówce, a nie w takim molochu? Jeśli rzeczywiście już musi być tym dwornikiem, choć jest przecież tyle innych zajęć, mniej męczących fizycznie! No, ale jeśli musi być akurat dwornikiem i tylko to chce w życiu robić, to mógłby sobie znaleźć jakiś mały hotelik, gdzie tej pracy jest po prostu dziesięć razy mniej i wtedy dałby radę. Nawet chorując na serce.

– On nie będzie nigdzie łaził, a ja już jestem za stara na takie chodzenie i proszenie po ludziach. Na pewno wszystko jest już zajęte, kto by go tam chciał. On ma tutaj wrócić i nie wyjdę z tego pańskiego gabinetu, dopóki mi pan tego nie zagwarantuje, że on tutaj zaraz wróci do pracy! – powiedziała to tak stanowczo, że i Marcin musiał przejść do następnej fazy, która od początku była tak oczywista, że wszystkie wypowiedziane dotąd słowa okazały się zupełnie niepotrzebne.

– Pan Odił w tym hotelu, przynajmniej dopóki ja tu jestem szefem, jako dwornik pracować nie będzie, proszę pani – powiedział jasno i wyraźnie. Jakkolwiek starał się nie dopuszczać do głosu emocji, czuł jak w nim buzują. Dlatego wypowiedział te słowa z zaciśniętymi ustami, bardzo zimnym tonem. – Proponowałem mu inne stanowisko, ale…

– O, właśnie! – brutalnie mu przerwała. – Jeszcze go pan tak strasznie skrzywdził i upokorzył! Za co? Co on panu złego zrobił, że się pan tak pastwił nad nim? Kto to widział, żeby mężczyźnie kazać czyścić kible? Za co go pan tak sponiewierał? Jak pan śmiał? – rozdarła się na całe gardło, a złość aż ją dławiła, aż ucieleśniała się pod postacią malutkich bąbelków białej piany, które zaczęły się jej tworzyć w kącikach ust.

– To jest doprawdy niesłychane! Jak się pani zachowuje? Proszę się natychmiast opanować, albo w ogóle przerwiemy to idiotyczne spotkanie – krzyknął Marcin, któremu w końcu także zaczęły puszczać hamulce.

– Na całym świecie mężczyźni wykonują również i takie prace, żadna praca nie hańbi! – dorzucił po kilku sekundach. – Kto to widział, żeby akurat tego zajęcia nie mógł wykonywać mężczyzna? – sparafrazował wypowiedź kobiety. – Nie przyjmuję do wiadomości takiego argumentu. Mógł mieć pracę, mógł nadal czuć się potrzebny, mógł pracować w najlepsze w klimatyzowanych wnętrzach, nie ryzykując już pogorszeniem stanu serca, i jeszcze pracować w jednym miejscu razem z siostrą. I to dokładnie za te same pieniądze. Nie, musiała go pani potępić i doprowadzić do ostateczności – Marcin skierował swoje ostatnie słowa do Gulnozy, która cały czas świdrowała go zza matki lodowatym spojrzeniem. – Zamiast wesprzeć brata, to pozwalała pani na to, żeby przejmował się głupimi uwagami kobiet i sama mu pani dawała do zrozumienia, że nie powinien być hotelowym sprzątaczem. To ma być niby prawdziwa miłość do brata?

– Mężczyźni nie powinni myć kibli – wycedziła przez zęby Gulnoza. Gdyby mogła, zagryzłaby Marcina na śmierć. Na miejscu.

– Odił ma tutaj wrócić do pracy! – krzyknęła znowu matka. – Ma powrócić do swojej starej pracy, ma tu pracować jako dwornik! Tutaj, w tym hotelu! A tego dziada przeklętego niech pan odeśle tam, skąd przyjechał! Niech go diabli wezmą, żeby tak dobrym ludziom kraść pracę!

– Czemu upiera się pani wysyłać syna na słońce? Czemu go pani nie kieruje i nie zachęca do pracy w klimatyzowanym wnętrzu? Chce pani go stracić? Naprawdę chce pani ryzykować jego atakiem serca? Czy tak myśli kochająca matka o swoim synu?

– Cudzoziemiec nie będzie mnie uczyć, jak mam wychowywać syna! – odkrzyknęła.

– Jeśli syn ma ponad czterdzieści lat, to trudno tu mówić o wychowywaniu, mogłaby mu pani już tylko mądrze doradzać – odparował Marcin, coraz bardziej wściekły. Była już najwyższa pora, żeby to kończyć. Po co w ogóle podjął tę rozmowę?

Kiedy wstawał już, żeby grzecznie wyprosić obie panie z gabinetu, rozpoczęła się nowa odsłona dramatu.

Matka, widząc, na co się zanosi, radykalnie zmieniła front. Rozszlochała się i przez łzy zaczęła błagać o litość dla syna, dla całej jej biednej rodziny.

– Ja pana błagam, błagam pana z całego serca, niech pan ma litość w sercu, niech pan pozwoli mu wrócić! – jęczała przez łzy. – Ja już jestem stara, niech pan wybaczy złe słowa starej kobiecie, to te nerwy przeklęte, ciężkie życie je stargało, on musi pracować, a on w ogóle teraz nie gada, nic nie robi całymi dniami, leży albo siedzi przy oknie i cały dzień gapi się na ulicę, błagam pana – jęczała i jęczała.

Po chwili ogarnęła ją prawdziwa histeria. Ramiona trzęsły się jej, wstrząsane porywami płaczu. Gulnoza ją objęła, ale matka ze zniecierpliwieniem zrzuciła jej rękę.

– Strasznie pana proszę, niech pan ma litość nad nami, niech go pan przyjmie na powrót do roboty – łkała.

– Nie mogę, naprawdę nie mogę – starał się spokojnym tonem tłumaczyć Marcin. Miał tego serdecznie dość. Choć było dokładnie tak, jak to na samym początku przewidział, tego, co miało rychło nastąpić, jednak nie przewidział.

Kobieta nadal rozpaczała, lamentowała już po uzbecku, odtrącała wysiłki córki, która próbowała ją swoimi drewnianymi rękami uspokoić, łkała, aż w końcu płacz był już tylko dość cichym kwileniem. Oparła łokcie na biurku, twarz skryła w rozłożonych na niej dłoniach, spomiędzy rozstawionych szeroko palców kapały na blat łzy. Marcin sięgnął do szufladki i podsunął jej chusteczki higieniczne. W końcu je dostrzegła, złapała jedną i hałaśliwie wydmuchała nos, a zużytą chusteczkę wetknęła sobie gdzieś w ukrytą w szatach kieszeń.

– Niech go pan przyjmie – wyjęczała jeszcze raz płaczliwym tonem.

– Nie, nie mogę i nie chcę – odpowiedział spokojnie, ale stanowczo Marcin. – Doskonale pani wie, że mam rację i że moja stanowczość tylko wyjdzie na dobre pani synowi. Wie pani o tym, czuję to. Jest pani zbyt inteligentna, żeby mogło być inaczej. Nie rozumiem, co panią powoduje, nie rozumiem pani tępego uporu.

Wtedy nastąpiła nagła i całkowita metamorfoza. Może to ostatnia wypowiedź dyrektora, tego przeklętego cudzoziemca, tak kobietę rozpaliła, a może kolejna odsłona dramatu była zawczasu przygotowana, w każdym razie doszło do wybuchu.

Kobieta zerwała się na równe nogi i zaczęła miotać na Marcina straszliwe przekleństwa. Niewiele z tego rozumiał, bo po kilku klasycznych rosyjskich wulgaryzmach o pochodzeniu jego i jego matki przeszła na uzbecki, ale z jej zachowania, tonu i piorunów, które w niego ciskała, domyślał się, że są to ciężkie przekleństwa.

Tego było już zdecydowanie za wiele. Marcin także wstał.

– Proszę wyjść – powiedział zdecydowanie i wskazał ręką drzwi.

Kobiety jednak ani drgnęły. Matka nadal bluzgała mu prosto w twarz niezrozumiałe słowa, Gulnoza także wstała, ale nie ruszyła się z miejsca. Puszczała Marcinowi oczami takie bazyliszki, że niemal czuł, jak mu wszystko kamienieje.

– Proszę natychmiast stąd wyjść – powtórzył dobitnie.

Znowu nie spotkało się to z żadną reakcją. W matkę wstąpił szatan. Darła się wniebogłosy, a pomiędzy wykrzykiwane złorzeczenia wplatała niespodziewanie jakieś słowa zupełnie innym tonem, ciszej i sycząc jak wąż. Ta przeplatanka robiła straszne wrażenie. Ziała z tego wystąpienia nienawiść, a niezrozumienie języka zamieniało w uszach Marcina cały przekaz w strumień czystej złej energii. Bardzo złej energii. Głos rozwrzeszczanej czarownicy podnosił się coraz bardziej.

Stali tak wszyscy troje i patrzyli na siebie. Dwa nieruchome posągi i trzeci rozedrgany, opętany gniewem.

Pochylił się wobec tego do telefonu i poprosił Wadima do siebie. Chyba niczego nie musiał tłumaczyć, bo wrzask rozhisteryzowanej kobiety słychać było w pomieszczeniu ochrony pewnie i bez pośrednictwa telefonu.

Po kilku sekundach drzwi się otworzyły i stanął w nich Wadim, a za nim jeden z ochroniarzy. Marcin grzecznie poprosił szefa ochrony, żeby wyprowadził obie panie i pokierował je aż do wyjścia z hotelu. Jasno dał do zrozumienia, że mają opuścić hotel natychmiast.

Wtedy z Wadimem zaczęło się dziać coś dziwnego, niezrozumiałego. Zaczął się kulić, twarz mu się zmieniła, pojawił się na niej prawdziwy lęk. 

***

Fragment niepublikowanej powieści Piotra Krawczyka pt. Dziewiętnaście tygodni (rozdział 7).

Dalszy ciąg tego fragmentu powieści – za miesiąc.

Czytaj również:

Roztańczona aktywistka
i
Josephine Baker, zdjęcie: George Hoyningen-Huene, 1929 r., © George Hoyningen-Huene Estate Archives
Doznania

Roztańczona aktywistka

Stach Szabłowski

Josephine Baker wyszła ze slamsów, ale nigdy o nich nie zapomniała – mówiła o tym, stojąc u boku Martina Luthera Kinga podczas marszu na Waszyngton. Kiedyś była oglądana jako „egzotyczna piękność”, dzisiaj jej taniec rozpatrywany jest w kategoriach sztuki zaangażowanej.

Trwająca jeszcze do 1 maja berlińska wystawa poświęcona Josephine Baker ma tytuł Icon in Motion (Ikona w ruchu). Bo naturalnym żywiołem tej wszechstronnej artystki był właśnie gest, performans, taniec, którym rozgorączkowała międzywojenną Europę.

Czytaj dalej