Necronomicon, czyli księgi, przy których cierpnie skóra
i
ilustracja: Igor Kubik
Wiedza i niewiedza

Necronomicon, czyli księgi, przy których cierpnie skóra

Adam Węgłowski
Czyta się 5 minut

„Wszędzie tam, gdzie urywa się ludzka działalność, wszędzie tam, gdzie pojawia się biała plama na mapie, czyhają dawni bogowie, gotowi znów zająć swe miejsce. Jak na owej strasznej pustyni Arabii, Rub-Al-Khalid, skąd w 731 roku powraca po dziesięciu latach zupełnej samotności mahometański poeta Abdul Al-Hazred. Zobojętniały na praktyki islamu, poświęcił kolejne lata na pisanie bezbożnej i bluźnierczej księgi, plugawego Necronomiconu, którego kilka egzemplarzy uniknęło stosu i przetrwało wieki” – pisze słynny francuski skandalista Michel Houellebecq w eseju biograficznym H.P. Lovecraft. Przeciw światu, przeciw życiu. Poświęcił go tworzącemu 100 lat temu amerykańskiemu pisarzowi s.f., równie rozczarowanemu współczesnym światem, co sam Houellebecq. Lovecraft był twórcą popularnej wśród fanów fantastyki mitologii Cthulhu: historii bóstw zwanych Wielkimi Przedwiecznymi, kluczem do przywołania których miał być wspomniany Necronomicon.

Rzecz jasna owa bezbożna, bluźniercza i plugawa (ulubione słowa z Lovecraftowskiego arsenału) księga, której nazwę tłumaczyć można jako „Znak prawa umarłych”, nigdy nie istniała. Co nie przeszkadza pisarzom i wydawcom publikować rozmaite jej wersje, mniej lub bardziej poważne. Trafiła też na ekrany. W filmowej serii Martwe zło (ang. The Evil Dead) owa magiczna księga umarłych pojawia się jako budzący grozę tom w okładce z ludzkiej skóry, co później podchwycili inni filmowcy i pisarze.

Necronomicon jest fikcją. Nie musimy się lękać powrotu Wielkich Przedwiecznych. Lecz księgi obłożone skórą zdartą z ludzi istnieją naprawdę. I jest to fakt dużo straszniejszy niż macki Cthulhu.

Od papieży do fetyszystów

Wśród pierwszych wymienianych przez badaczy ksiąg w ludzkiej skórze są dzieła ze średniowiecza: pewien egzemplarz Biblii oraz dekretały papieskie (czyli odpowiedzi na zapytania w spornych kwestiach kościelnych) z XIII stulecia. Widziano je podobno na Sorbonie. Żaden współczesny badacz jednak ich nie odnalazł. Zapadły się pod ziemię. Są więc dzisiaj równie mityczne jak Necronomicon.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Więcej wiemy o podobnie obłożonych XVIII–wiecznych egzemplarzach Deklaracji praw człowieka i obywatela oraz Konstytucji Francji z 1793 r. W czasach rewolucji gilotyny nie próżnowały, więc ludzkiej skóry nie brakowało. Przetrwały nawet relacje z epoki o owych makabrycznych tomach. Zresztą jeśli i stoją na półkach w jakichś księgozbiorach nad Sekwaną, nikt się dzisiaj nimi nie chwali. Podobnie jak egzemplarzem Justine et Juliette markiza de Sade’a – obłożonym w XIX w. dla jakiegoś fetyszysty w skórę z kobiecych piersi.

Są jednak biblioteki, w których bez wątpienia można znaleźć dzieła oprawione w ludzką skórę – chociaż nieco mniejszego kalibru niż Biblia czy Deklaracja praw człowieka i obywatela. A cały fach temu służący ma nawet swoją nazwę: introligatorstwo antropodermiczne. 

Za karę i w dowód szacunku

Na ekspozycji w M Shed Museum w Bristolu można zobaczyć zbiór dokumentów oprawionych w skórę Johna Horwooda, 18-letniego mordercy, który 200 lat temu brutalnie zabił młodą dziewczynę. Po egzekucji, zgodnie z ówczesnym zwyczajem, ciało poddano publicznej sekcji zwłok. Dla sędziów była to dodatkowa, pośmiertna kara dla zbrodniarza. Dla medyków sekcja stanowiła gratkę, bo wciąż trudno było o zwłoki do badań. Dla gawiedzi zaś była to czysta rozrywka, publiczne widowisko niczym cyrk. Zwłoki Horwooda obdarto więc ze skóry, a potem zrobiono z niej okładkę do zbioru dokumentów na temat jego własnego procesu. Ku pamięci i przestrodze.

Tomów obłożonych skórami zbrodniarzy jest więcej. Lecz nie tylko mordercy służyli takim celom. Oto w księgozbiorze brytyjskiej Wellcome Library znajduje się księga opatrzona uwagą, że jej okładkę zrobiono z „wyprawionej skóry Murzyna skazanego podczas amerykańskiej wojny o niepodległość”. À propos Ameryki. W zbiorach tamtejszej Smithsonian Libraries jest tom medyczny Chirurgia e Graeco in Latinum conversa z napisem, że obłożono go w skórę kobiety. Czyżby była pacjentką? Takie przykłady znane są z Filadelfii. W tamtejszym Mütter Museum przechowuje się kilka tomów o położnictwie i kobiecej anatomii w okładkach ze skóry młodej irlandzkiej imigrantki Mary Lynch, która w 1869 r. zmarła na włośnicę. Dr John Stockton Hough, który stał za tym makabrycznym pomysłem, nie poprzestał na nieszczęsnej Irlandce – wykorzystał podobnie wytatuowaną skórę pewnego pacjenta.

I to także w Ameryce, w bibliotece Wydziału Prawa Harvardu znajduje się najstarsza z dostępnych dziś ksiąg obłożonych podobno w ludzką skórę. To zbiór przepisów Practicarum quaestionum circa leges regias Hispaniae z 1632 r. Według notki w książce skóra należała do pewnego nieszczęsnego Anglika obdartego żywcem na polecenie afrykańskiego kacyka. Skórę władca wręczył jego przyjaciołom. Ci zaś zadbali, aby się nie zmarnowała. Póki co żadne badania tomu tego nie potwierdziły. Tak czy inaczej, jednak w XIX w. faktycznie zdarzało się, że oprawiano książki w skóry zmarłych z szacunku: np. żony upamiętniały w ten sposób swoich mężów!

Mrok z Providence

Ciekawe, że kilka tomów w ludzkiej skórze znajduje się w zbiorach Brown University w Providence, rodzinnym mieście Lovecrafta. Na przykład renesansowy traktat medyczny De humani corporis fabrica, którym w XIX stuleciu zajął się ten sam introligator – Belg Josse Schavye – co wyżej wspomnianym tomem o chirurgii ze Smithsonian Libraries. Najwyraźniej było to opłacalne zajęcie.

W księgozbiorze uniwersytetu w Providence są także podobnie oprawione albumy Taniec śmierci z XVI-wiecznymi rycinami Hansa Holbeina. Kto wie, czy kiedyś nie miał ich w ręku twórca mitologii Cthulhu? Tym bardziej jednak dziwne, że Lovecraftowi nie przyszło do głowy, by obłożyć wymyślony przez siebie Necronomicon w ludzką skórę i dopiero filmowcy wpadli na ten pomysł.

Notabene, introligatorstwo antropodermiczne zainteresowało też persony, które podzielały z Lovecraftem jego najbardziej kontrowersyjne zapatrywania. Niedoceniony pisarz, skazany na upokorzenia i zagubiony na ulicach wieloetnicznego Nowego Jorku, zaczął narzekać na „obcych”. Wspominał w listach – jak zwraca uwagę Michel Houellebecq – o „monstrualnych Mulatach”, „wstrętnych Murzynach, przypominających ogromne szympansy”, „Żydach o szczurzych obliczach”, a wreszcie o „rasie Italio-semicko-mongoidalnej”. To język przypominający frazeologię nazistów. Zbrodniarzy, którzy zlecali wykonywanie abażurów i książek ze skóry więźniów z obozów koncentracyjnych.

Okazuje się, że Lovecraft uważał politykę prowadzoną przez hitlerowców za zło zdecydowanie mniejsze od bolszewizmu. Sądził, że Hitler integruje niemiecki naród wokół jego spuścizny i kultury, co jest ważniejsze niż obiekcje pięknoduchów i obcokrajowców. Aczkolwiek w listach nazywał Hitlera liderem fanatycznym, niektóre decyzje nazistów – godnymi ubolewania, a niszczenie książek – głupim. Sam ożenił się z Żydówką, pochodzącą z Ukrainy, z Kresów, Sonią Haft Szafirkin. Jego uprzedzenia nie były więc wcale tak zajadłe. Nie różniły się specjalnie od uprzedzeń wielu ówczesnych białych, protestanckich Amerykanów o tradycyjnych zapatrywaniach.

W swoich fantazjach Lovecraft niszczył ludzką cywilizację, świat postępu i demokracji, którego nie cierpiał. Zmarł jednak w roku 1937, nie dożył więc prawdziwej apokalipsy, przy której zbladły jego wizje z Necronomiconu.

ilustracja: Igor Kubik
ilustracja: Igor Kubik

 

Czytaj również:

Diabelnie ciężkie książki
i
ilustracja: Igor Kubik
Wiedza i niewiedza

Diabelnie ciężkie książki

Adam Węgłowski

Jednym z najważniejszych miejsc w stolicy Armenii Erywaniu jest Instytut Matenadaran. To biblioteka z rękopisami, formalnie istniejąca od 60 lat, w praktyce obejmująca jednak dzieła zbierane przez wieki. Początki tego księgozbioru mają sięgać czasów św. Mesropa Masztoca – twórcy alfabetu ormiańskiego, żyjącego 1600 lat temu, czyli jeszcze w starożytności.

Wśród 20 000 manuskryptów znajduje się tam miniaturowy kalendarz kościelny z 1434 r., mierzący 3 na 4 cm, mający nieco ponad 100 stron i ważący 19 g. Jeszcze większe wrażenie robi jednak XIII-wieczny zbiór kazań z klasztoru w Muş (miasta należącego we wczesnym średniowieczu do Armenii, potem do Cesarstwa Bizantyjskiego, a następnie do Turcji). To, dla odmiany, istny gigant. Mierzy 70 na 55 cm, liczy ponad 600 stron i waży około 30 kg. Ma też niezwykłą historię.

Czytaj dalej