Lesistość polska
i
ilustracja: Karyna Piwowarska
Ziemia

Lesistość polska

Rekolektyw
Czyta się 19 minut

Szukaliśmy po kraju historii drzew, które zostały ostatnio ścięte, i tych, które ocalały, choć zapadł na nie wyrok. Znaleźliśmy historie ludzi.

WNUCZKA

Agnieszka Wójcińska

„Pani Haniu, dlaczego jedną z bohaterek swojej opowieści uczyniła pani mirabelkę z dawnych Nalewek?”

„Bo obok szklanych korali była jedynym realnym śladem dawnego, nieistniejącego świata. Przetrwała wojnę. Żywiła ludzi, z jej owoców robiono kompoty i konfitury. Myślałam, że nowi mieszkańcy otoczą ją opieką i zechcą, by pozostała z nimi na zawsze. Nie wiem, dlaczego zmienili zdanie i uznali, że można się z mirabelką rozstać”.

„Wycięli ją w nocy, bez uprzedzenia? Nie wiedziałam. Jakie to wszystko dziwne…”

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Thurmont, Maryland

Córka mirabelki z Nalewek i jej siostra bliźniaczka rosną na trawniku przed domem z szarym dachem przy drodze numer 15, sto kilometrów na północ od Waszyngtonu. Dom stoi na zboczu u podnóża Appalachów, niżej w równych szeregach rosną winne krzewy. Winnicę założyli Alicja i Wojtek Fizytowie, emigranci z Polski. Etykiety butelek zdobią motyle i portrety kompozytorów muzyki klasycznej – dwie pasje Wojtka z dzieciństwa. Czerwone ze szczepu cabernet franc, zdobywcę wielu nagród, etykieta z paziem królowej, dostarczali do pobliskiej rezydencji prezydenta w Camp David. Jego smak pokochała pierwsza dama Michelle Obama.

Muranów, Warszawa

Mirabelka, o której pisała Hanna Krall*, po wojnie „[…] próbowała odejść. Pochyliła się i wyciągnęła przed siebie gałęzie. Gotowa do podróży, wysunęła korzenie z ziemi. Nowi mieszkańcy otoczyli pień stalową obręczą i umocowali linami. Mirabelka zatrzymała się w pół ruchu”. I żyła przez kolejnych kilkadziesiąt lat. W pewnym momencie przestała owocować. Ale wciąż dbała o swoją pierworodną, która zasiała się z pestki obok na trawniku. Jeśli wierzyć temu, o czym pisze Peter Wohlleben w Sekretnym życiu drzew, żywiła ją podziemnym systemem korzeni i prowadziły rozmowy w swoim drzewnym języku, a córka mirabelki co roku u schyłku lata była obsypana złotymi śliweczkami. Ostatni raz zeszłej jesieni.

Bo w grudniu 2016 przyszedł deweloper, który na podwórku przy Wałowej buduje apartamentowiec z widokiem na park Krasińskich, i nocą wyciął je obie. Miał prawo, drzewa owocowe jeszcze przed lex Szyszko można było ciąć bez pozwolenia.

Ale to zmiany w drzewnym prawie wyzwoliły emocje. Już po nich ludzie pisali o mirabelce na Facebooku i w gazetach, a w komentarzach sypały się przykłady innych wycinanych drzew. Byli smutni i źli. Kochali mirabelkę. „Gdyby to od nas zależało, nigdy nie dalibyśmy jej odejść” – mówili.

„Zrobiono nam krzywdę, bośmy się pod tą mirabelką wychowywali. Jestem chłopiec z Muranowa – mówi Witold Fizyta, brat Wojtka. – Ale najważniejsza była dla mojej mamy, która co roku zbierała te owoce i robiła kompoty”. I pokazuje litrowy słoik, w którym złociste śliweczki kąpią się w syropie. Na szkle data 2015. Ostatni rok, w którym Barbara Fizytowa zrobiła przetwory. Dziś ma 96 lat i mieszka w domu seniora pod Otwockiem.

Możemy sobie wyobrazić, że mirabelkę pierwszy raz zobaczyła w roku 1956. Wtedy rodzina Fizytów dostała przydział na mieszkanie w nowych domach wybudowanych na tyłach ulicy Nowotki (dzisiejszej Andersa). Na 48 m² wprowadzili się Barbara i Edmund, dyrektor Przedsiębiorstwa Kolejowych Robót Elektryfikacyjnych, z trójką dzieci: Wojtkiem, Danką i Witkiem. Barbara pochodziła z Wielkopolski. „Praktyczna i zapobiegliwa” – powiedzą o niej dzieci. „Mirabelka to był dla niej najlepszy owoc na świecie” – doda córka Danka.

Zdobycie cytryny było wtedy cudem, więc kwaśnym mirabelkowym syropem doprawiała czerninę i buraczki. I nasączała biszkopty do tortów, które piekła na wszystkie ważne okazje, i przekładała gęstym maślanym kremem o smaku śmietankowym lub kakao.

Thurmont, Maryland

Czy kiedy Wojtek Fizyta wyjeżdża z Polski w 1981 r., przychodzi mu do głowy, że będzie tęsknił za mirabelką? Trzydzieści sześć lat później powie mi, że nigdzie w Stanach nie spotkał tego drzewka, a dla niego przetwory z jego owoców to smak dzieciństwa. Dwanaście lat temu poprosi więc mamę, by pozbierała kilka śliweczek, ich pestki przywiezie do Ameryki.

Na razie inżynier z żoną lekarką i dwójką dzieci przez obóz przejściowy w Austrii trafią do USA. Ułoży im się. On znajdzie pracę w zawodzie, potem założy swój biznes – zacznie sprowadzać z Polski łożyska. Przez kilkanaście lat sześć łożysk będzie się kręcić w każdym SUV-ie i półciężarówce produkowanych przez General Motors. Zamieszkają w Detroit, potem w dużym domu w North Potomac pod Waszyngtonem. Urodzi im się jeszcze dwójka dzieci. Kiedy dorosną, Fizytowie sprzedadzą duży dom. Alicja zasadzi w glinianej doniczce pięć pestek z Polski. Kilka wykiełkuje, a dwie najsilniejsze będą mieszkały w doniczce przez rok, aż Fizytowie wybudują się w Thurmont. Alicja posadzi wtedy przed domem dwa 30-centymetrowe krzewy. Dziś są wyższe od człowieka.

Muranów, Warszawa

Witoldowi Fizycie mirabelka kojarzy się jeszcze z jednym. Z koralikami, które wychodziły z ziemi wokół niej. O nich też pisała Hanna Krall, że są pozostałością po przedwojennym zakładzie Alfusów, który robił sztuczną biżuterię i pewnie szykowano je na karnawał 1940.

„Miały różne kształty i kolory – opowiada mi Witold (jego siostra Danka zapamięta przede wszystkim niebieskie, wielkości fasolek). – W latach, kiedy jedyną kolorową rzeczą była czerwona flaga podczas pochodów pierwszomajowych, to był skarb”.

Układali je we wzorki, przykrywali szkiełkami i robili witraże ukryte w ziemi.

Muranów – Thurmont – Muranów

„Widoczki” – powie mi performerka i fotografka Patrycja Dołowy. Ponad 50 lat później ona też je robi, tylko trochę inaczej – na kawałki kamieni nakłada stare fotografie i ukrywa w ziemi. Jeden z pierwszych zakopała bardzo blisko mirabelki, na Franciszkańskiej, choć wcale nie wiedziała o tych robionych przez dzieciaki z pożydowskich koralików. Upamiętniła w ten sposób Fenię, dentystkę z warszawskiego getta, kuzynkę babci Doni. Fenia i jej mąż Aleksander najpierw podali cyjanek synkowi Jurkowi, potem zażyli go sami. Donia i jej siostry miały więcej szczęścia. Ona sama z bliźniaczką Simą trafiły do Auschwitz, uciekły z marszu śmierci, dzień po dniu, żeby nie prowokować losu. Żuża, najstarsza, też była w Birkenau. Przeżyła, bo z grupą tysiąca młodych, najsilniejszych kobiet miała kopać okopy przed nadciągającą Armią Czerwoną. Ola z mężem i synkiem Arim uchowali się w łódzkim getcie, we wnęce dwa na dwa metry za gdańską szafą.

Kiedy Patrycja i jej przyjaciółka Monika Tutak, sąsiadka mirabelki, odkryły, że ją wycięto, postanowiły zasadzić jej następczynię. Kiedy z Facebooka dowiedziały się, że w Thurmont rosną córki drzewka z Nalewek, Patrycja miała już w planach wyjazd do USA. Jechała zobaczyć się m.in. z wujkiem Arim, siostrzeńcem babci Doni. Odwiedziła winnicę Fizytów, a Alicja sekatorem ucięła jej kilka szczepków z mirabelki. W tym roku w marcu ich drzewa po raz pierwszy obsypały się kwiatami, ale chwilę później przyszły mrozy, więc owoców ani pestek nie będzie.

Wnuczkę mirabelki planują zasadzić na Muranowie jesienią.

„Wspaniale, że ludziom chciało się sprowadzić mirabelkę spod Waszyngtonu. Chociaż… Tamta z Nalewek była naprawdę. Waszyngtońska będzie trochę na niby”.

„Dlaczego, pani Haniu?”

„Z tych samych powodów, dla których cadycy wrócili do Polski nie z Przysuchy, Warki i Góry Kalwarii (gdzie byli naprawdę), tylko – za sprawą amerykańskich rabinów – z Filadelfii i Nowego Jorku”.

Dlatego, że tamtego świata nigdy już nie będzie naprawdę.

Ale oczywiście dobrze, że są – i cadycy w Filadelfii, i mirabelka w Waszyngtonie.

* Hanna Krall pisała o mirabelce w Obecności, która właśnie ukazała się w zbiorze Fantom bólu (Wydawnictwo Literackie).

WOJOWNICY

Urszula Jabłońska

Iza i Jacek nigdy nie sądzili, że będą musieli bronić cudzych drzew przed wycinką.

Iza zajmuje się badaniami rynku, Jacek jest muzykiem. Mieszkają pod Warszawą już ponad 20 lat, a na wieś pod Komorowem przeprowadzili się we wrześniu zeszłego roku. Byli zafascynowani ideą miasta ogrodu. Jest tu mnóstwo starych drzew – aleja lip, która jest pomnikiem przyrody, dęby, modrzewie. Kilkadziesiąt zabytkowych willi leży w starych, pięknych ogrodach. Zalecano w nich płoty z dużymi otworami, żeby było widać drzewa i żeby zwierzęta mogły swobodnie przez nie przechodzić. Okolice Komorowa porastają natomiast lasy sosnowo-dębowe. Iza niedawno dowiedziała się, że dęby są sadzone przez sójki, które żywią się żołędziami i lubią zagrzebywać w ziemi jedzenie na później.

Być może to właśnie sójki jakieś 50 lat temu posadziły przed domem Izy i Jacka kilka dębów, które tworzyły zagajnik po lewej stronie. To możliwe, bo często widzieli, jak przesiadują w okolicy, podobnie jak wiele innych ptaków. Jednak gwiazdą zagajnika był zdecydowanie bażant Żorż. Bażanty to ptaki terytorialne, wybierają sobie teren, a potem pilnują go i przeganiają inne samce. A on wybrał właśnie okolice ich domu. Był w zagajniku codziennie, czasem podchodził bliżej – na taras, zaglądał im do okien. Martwili się, że zimą nie będzie miał co jeść, więc kupili karmę dla bażantów. Okazało się, że nie może być zbyt tłusta, bo wtedy ptaki tyją, rozleniwiają się i nie chce im się na wiosnę zapładniać samic. Więc zimą bażant miał między dębami stołówkę.

„Na początku marca, byłam akurat w pracy, nagle zadzwonił Jacek i powiedział, że przyjechał facet z piłą i będzie wycinał drzewa – relacjonuje Iza. – Właściciel tej działki, niewielkiego kawałka ziemi na skrzyżowaniu dróg, jest prostym starszym panem. Przyjechał sam z przyczepką, z jedną piłą i rzucił się do wycinki. Jacek wyszedł do niego i spytał, dlaczego wycina drzewa. Odpowiedział, że jego syn zamierza się tutaj budować. Uświadomiłam sobie, że jest już okres lęgowy ptaków i nie ma prawa wycinać drzew, więc zadzwoniłam po policję. Policja przyjechała, zakazała mu wycinki, ale wtedy dęby leżały już na ziemi. Właściciel powiedział policji, że ściął drzewa tydzień wcześniej, a teraz tylko sprząta. Na szczęście Jacek poprosił go, żeby zostawił dwie olbrzymie sosny, ich drewno nie nadaje się na opał.

Bo Iza jest pewna, że dęby spod jej domu pójdą na opał. Właściciel pociął je tak, że nie da się już zrobić z nich desek. Nie wierzy w historię o budowie. Po wycięciu drzew nic więcej się na działce nie wydarzyło. Właściciel przez trzy tygodnie przyjeżdżał, ciął piłą dęby w plastry i ładował na przyczepkę. Obok po pobojowisku spacerował Żorż i krzyczał coś do niego po bażanciemu.

Ledwo skończyli zajmować się drzewami po lewej, już trzeba było bronić drzew po prawej.

Tam, na działce równie malutkiej jak ta z dębami, rosną stare jabłonie. Właściciel tej działki od lat jest za granicą. W grudniu zobaczyli, że po działce chodzą jacyś ludzie. Potem na drzewach pojawiły się znaki namalowane żółtą farbą – na większości namalowano żółte iksy, tylko na jednym znak zapytania. Ale przez kolejne miesiące nic się tam nie działo.

Aż tu nagle pod koniec kwietnia, z samego rana, w uliczkę wjeżdżają trzy samochody z profesjonalną ekipą drwali. Wypada z nich dziesięciu ludzi i zaczynają rżnąć.

„Mieliśmy już doświadczenie, więc natychmiast wybiegliśmy z domu w samych szlafrokach i zaczęliśmy krzyczeć, że nie mogą wycinać drzew, bo to siedlisko ptaków, że zadzwonimy po policję – opowiada Iza. – Policja przyjechała i zabroniła im ścinać, a na to główny drwal zaczął fotografować drzewa i mówić: »Tu jest pęknięte, to może zagrażać bezpieczeństwu«. Zaczął się odgrażać, że pójdzie do urzędu gminy prosić o pozwolenie. Ale my też pójdziemy. Na razie robimy zdjęcia ptakom, które tu przylatują, żeby mieć co pokazywać policji, bo przepis jest niejasny. Ustawa mówi o okresie lęgowym i o drzewach, które są siedliskiem ptaków, ale policjant przecież nie jest ornitologiem. A drwal się odgryza: »No, a gdzie pani widzi te ptaki?«. Wolimy mieć zdjęcia”.

Więc Iza i Jacek nigdy nie sądzili, że będą musieli bronić cudzych drzew przed wycinką. Bo w sumie, co im przeszkadza, że ktoś sobie na swojej działce drzewa wycina?

„Na pewno jest to kwestia estetyki, krajobraz z drzewami jest ładniejszy – zamyśla się Iza. – Mam też wrażenie, że okolice Komorowa to unikatowe miejsce, jeżeli chodzi o mikroklimat. Szanujemy przyrodę, nie chcemy, by ją niszczono”.

„To jest tak inna mentalność niż na przykład w Skandynawii – dodaje Jacek. – Tam na działkę przychodzi architekt i zastanawia się, jak by tu wkomponować dom, żeby żaden krzaczek nie ucierpiał. U nas nikt się drzewami nie przejmuje. Gdybym wiedział, że właściciel ma takie plany, tobym mu po prostu zapłacił, żeby te drzewa zostawił” – wzdycha, patrząc na krajobraz po wycince. Wtóruje mu bażant Żorż przejmującym krzykiem z oddali.

PRZEGRANY

Ziemowit Szczerek

Gdy zapytałem Artura, arborystę**, co sądzi o lex Szyszko, to się za głowę złapał.

„O kuuu… – powiedział. – Tylko nie to. Tyle mnie nerwów ta ustawa kosztowała, że nawet mi nie mów. Po ogłoszeniu, że ustawa ma się niedługo zmienić, zaczęło się szaleństwo. Jeszcze wszystkich zamówień nie odrobiłem. Ze trzy razy więcej niż zazwyczaj”.

„A miałeś – zapytałem – jakieś przypadki, że uważałeś, że czegoś się nie powinno wycinać?”.

„Owszem – odpowiedział. – Miałem na przykład faceta, który chciał na działce rolnej założyć hipisowską permakulturę. Oni żyją z własnych plonów w skrócie. Jestem arborystą, więc prosił mnie o ogarnięcie terenu: kilka ładnych drzew i od cholery szajsu, na które przed ustawą trzeba by było pisać z 500 wniosków, na każde drzewko osobno, bo były minimalnie za duże, żeby to zrobić bez zgody”.

„Czyli ustawa nie taka zła?” – zapytałem.

„Ustawa jak ustawa – wzruszył ramionami. – Opłaty i kary za wycinkę dla przedsiębiorców zostają bez zmian, i okej. Dla osób prywatnych znoszą – to jest niby OK, bo niby wolny kraj, tym bardziej że na obszarach objętych programami ochronnymi, w parkach narodowych itd., zgoda jak była, tak pozostaje. To samo się tyczy chronionych gatunków drzew.

Ale po pierwsze – ciągnął Artur – jak skontrolować, czy ktoś nie oczyszcza swojej działki przed sprzedażą, bo mu kupujący przedsiębiorca kazał? Poza tym wiesz – dodał – prawdziwym problemem jest to, że Polakom brak świadomości ekologicznej. Nikt się nie zastanawia nad wartością ekologiczną 200-letniego dębu. Decyduje kalkulacja: opłata za jego pielęgnację i zabezpieczenie to jakieś 800 zł co pięć lat. Wycinka – tyle samo, a raz się ją robi”.

„A co z tym hipisem?” – zapytałem Artura.

„No nic – odpowiedział. – Wyciąłem mu ten szajs, a ładne, zdrowe drzewa zostawiłem. Facet zadowolony, ale skodą przyjechał jego kolega. E-papieros, krakowskie blachy. I tak do tego kolesia: »A po ch… ty tu te drzewa chcesz zostawić, jak można wyciąć? Zapłacisz, to ci posadzą nowe, rządkiem, gdzie chcesz«. I, k…, koleś kazał wyciąć wszystko w pień”.

„Hipis – spytałem – a drzewa powycinał?”.

„Nie, nie – odpowiedział Artur. – On to hipisom chciał opchnąć dopiero”.

„No i co? Ty się zgadzasz na takie rzeczy?”

„No cóż – odpowiedział. – Było kilka takich zleceń, kiedy ktoś chciał wyciąć zdrowe, niezagrażające drzewo tylko dlatego, że duże. Ja zawsze w takich sytuacjach doradzam cięcia pielęgnacyjne, odciążanie korony czy wiązania niepewnych konarów, ale z reguły klienci idą w zaparte”.

„I co wtedy?”

„Zazwyczaj nie odmawiam, tylko daję megazaporową cenę. Wtedy albo klient rezygnuje, albo daje mi za to takie pieniądze, że szkoda odmówić. Ale raczej rezygnuje i bierze kogoś, kto zrobi to taniej”.

„A jak krajobraz po lex Szyszko?”

„Daj spokój. Widziałem dużo drzew wyciętych bez sensu albo wycinki robione na stokach. Taka wycinka na stoku to strzał w kolano – ziemia nietrzymana korzeniami drzew będzie erodowała i stok się osunie, a jest tak stromy, że i tak nic na nim nie postawisz.

Na wsiach dużo ludzi wycinało drzewa ze względu na opał, jak tylko podjeżdżałem na wycenę, to pierwsze padało pytanie, ile będzie z tego metrów drewna”.

„Ale żyć z czegoś trzeba. To zrozumiałe”.

„No wiesz, najwięcej do powiedzenia to mają sąsiedzi zleceniodawców. Wcześniej bywały teksty: »ładne drzewo, tyle lat rośnie, ale trzeba wyciąć, co zrobić«. Teraz, po tym lex Szyszko, jak wszyscy się nagle zrobili obrońcami przyrody, to się zaczęło. »Ty s…synu« – regularnie, do mnie albo do moich pracowników. Co najmniej tak, jakbym ja wstawał rano, rzucał pracę w biurze i postanowił coś wyciąć, bo mogę”.

„Jakiś przykład?”

„Cukiereczka ci dam – mówi Artur. – Pracowałem dla spółdzielni mieszkaniowej w dużym mieście w Małopolsce. W zakres prac wchodziło: pielęgnacja dębu, wycinka sumaka octowca (obumarłego) i pielęgnacja trzech sztuk żywotnika (czyli tui). Oraz, na dalszym etapie prac, nasadzenie pięciu drzew o większej wartości i kilku krzewów. Jak się potem okazało, jedna tuja musiała zostać usunięta, co poparte zostało decyzją zarządu spółdzielni”.

„No i?”

„No i teraz tak: większość mieszkańców oczywiście nie była na posiedzeniu, co nie przeszkodziło im obrzucać mnie i moich pracowników mięsem, oskarżać o brak kompetencji i grozić policją. Przecież każda taka decyzja musi zostać poparta przez zarząd, którego spotkania są otwarte! Choć, przyznać trzeba, zdarzyli się też tacy, którzy nawrzeszczeli na mnie, że pielęgnuję dąb, zamiast go wyciąć.

Oczywiście przy nasadzeniach, które były tydzień później, nikt nie przyszedł powiedzieć, że fajnie. Tylko jakaś pani przyszła opowiedzieć mi o ch…, co im drzewa wycięli”.

„Wiesz – powiedział Artur pod koniec. – Ja lubię drzewa. I rozumiem, że ludzie je lubią i nie chcą ich wycinać. Ale do k… wnędzy, jak bym do sprawy nie podchodził, zawsze staram się stawać w opozycji do mojego zawodu i namawiam ludzi na półśrodki, to po pierwsze. A po drugie, skoro im tak na tych drzewach zależy, to dlaczego nic nie robią, żeby one nie zostały wycięte? Wszyscy są mądrzy po szkodzie, nikt nie myśli przed faktem. A zbiera się tym na szpicy – czyli drwalom”.

** Arborysta to chirurg drzew, który zajmuje się pielęgnacją drzewostanu, wycinką i przycinką.

NIEDOBITKI

Kaja Puto

W każdej tragicznej opowieści dać trzeba czytelnikowi chwilę wytchnienia i zapewnić, że nie wszystko poszło tak źle. Opowiem więc o drzewach, których los wydawał się przesądzony, ale jakoś udało im się od warkotu piły wywinąć.

Pierwszego niedobitka znalazłam w podwarszawskim Konstancinie, w ogrodzie zacnej, choć nieco skonfliktowanej rodziny. Rodzina – teściowa, mąż, żona, dzieci na emigracji – była normalna i nie rzucała się w oczy, a jak wiadomo odbiorcom mediów masowych, to właśnie w takich zwykle zdarzają się wstrząsające tragedie. Zaczęło się od choroby teściowej, osoby ponoć nieprzyjemnej, roszczeniowej i krnąbrnej. Na tym poprzestańmy, bo o zmarłych źle się nie mówi, a teściowa – no właśnie – zmarła. Winą za tę śmierć obarczono zięcia, który miał doglądać jej z niewystarczającą cierpliwością. Tak przynajmniej uważali członkowie rodziny i dawali temu wyraz po śmierci staruszki. Mężczyzna nie wytrzymał tej presji i pewnego wiosennego dnia powiesił się na drzewie w rodzinnym ogrodzie. Minęło kilka lat, a dzieci nieszczęśnika postanowiły wrócić z emigracji do rodzinnego Konstancina. Zarośnięty ogród nie trafił w ich gusta: po co stare drzewa, jeśli można mieć tuje? Zamówiły architekta krajobrazu i firmę wycinkową, z pomocą przyszedł też minister Szyszko. Ale ekipa, która zjawiła się w ogrodzie wyposażona w piły, zarządziła odwrót: wisielczego drzewa wycinać nie będą. Naoczni świadkowie nie pamiętają już, skąd pilarze znali jego historię: może przyszli do nich sąsiedzi, a może ktoś z ekipy pochodził z Konstancina. Jedno jest pewne: drzewo, na którym powiesił się człowiek, spowite jest klątwą i nikt o zdrowych zmysłach nie podejmie się jego wycinki.

Kolejne drzewo przetrwało z powodu waśni sąsiedzkiej: poszło, rzecz jasna, o ziemię. Stoi sobie więc w niewielkiej miejscowości pod Poznaniem dom bliźniak. Narodził się w latach 80., a więc w pośpiechu i niedbalstwie, w kolejnej dekadzie zaś nabawił się schizofrenii. Z jednej strony zaczął straszyć fluorescencyjną żółcią, z drugiej – omszałą, kostropatą szarością. Bliźniaki coraz bardziej oddalały się od siebie – jeden cieszył się oknami PVC i sztukaterią ze styropianu, drugiemu musiały wystarczyć framugi pociągnięte lichą farbą olejną. Pod jednym stało auto duże i warczące, pod drugim – skromny lanos. Granica przybliźniaczych ogródków stała się z kolei płynna: majątek gromadzony przez mężczyznę z żółtej połówki szybko się pomnażał (najpierw gumowy basen i huśtawki ogrodowe, potem oczko wodne i altana podparta zdobnymi kolumnami), aż przestał się mieścić, więc kolejne łupy (trampolina jedna, gipsowy posążek, trampolina druga) zawłaszczyły skromniejszą część ogródka. Jej właściciel nie narzekał: był bezdzietny, a jego żona zmarła, jeszcze zanim sąsiad stał się prawdziwym bogaczem. „Niech się ludziom wiedzie” – zwykł mawiać, grabiąc podgniłe liście spod rozłożystej lipy stojącej tuż pod jego oknem. Zmienił jednak zdanie, gdy bogaty sąsiad ogłosił, że zamierza poszerzyć parking o miejsce na kolejny samochód, a więc pozbyć się lipy. Pod osłoną nocy przepołowił ogródek siatką, pozbywając się ze swojej połowy majątku sąsiada (upchał pod żółtym domem posążek przy posążku, tylko jedna trampolina zaginęła w akcji). Lipa została, rzecz jasna, po jego stronie. Od tamtej pory nie odezwał się do nikogo ani słowem.

Jest jeszcze cała rzesza rozbitków rozsianych po Polsce. To drzewa, które część rodziny chciała wyciąć, ale napotkała opór rodzinnych przeciwników partii rządzącej. Pewna uparta 50-latka z Pomorskiego woli siedzieć w kompletnej ciemności (drzewo zasłania światło w całym domu), niż korzystać z praw wymyślonych przez nielubianych przez nią polityków. „To zbrodnia przeciwko państwu prawa” – wyjaśnia kobieta, ale potakuje jej tylko część rodzinnych głów. Pięć lub sześć rodzinnych obiadów skończyło się już przez to awanturą, w której głównym argumentem było machanie pożółkłą legitymacją NSZZ „Solidarność”. Oszczędźmy szczegółów: w obecnych czasach każdy ma w rodzinie polityczną jatkę i chce od niej odpocząć, sięgając po czasopisma ilustrowane.

Szukając po kraju drzew, które ocalały, spodziewałam się ckliwych opowieści o ptasich gniazdach, wiewiórczych dziuplach i borsuczych norach. Nie usłyszałam ani jednej.

Wiedeńczycy

Katarzyna Brejwo

Imię ma piękne: Sophora japonica. Konarami grzebie w szaroburym niebie i widać, że najwyższa jest na skwerku, który stanowi plamkę zieleni w gęstej zabudowie kamienic. Zygmunt Freud musiał mijać soforę, kiedy szedł ze swojego mieszkania przy Berggasse 19 do ulubionej kawiarni Landtmanna. On rocznik 1856, ona – 1921. Może przystawał, żeby się jej lepiej przyjrzeć. Podziwiał delikatne białe kwiaty, podobne trochę do naszego łubinu? Doceniał cień, który rzucała w sam środek rozgrzanego miasta? Wiadomo, że z ukochanego Wiednia zmuszony był wyjechać w 1938 roku.

Sofora została.

Dziś ma około 17 m wysokości, ponad 2 m w obwodzie pnia, młodych sąsiadów (trafi się nawet rocznik 2000). Poza tym żadnych chorób i uszkodzeń. Niezły wynik jak na staruszkę, a do tego emigrantkę, której przodkowie aż do XVIII w. nie wychylili konara poza Azję. Ma też numer – 2006 – wyryty na blaszce przyczepionej do kory.

Wiedeński magistrat zaczął liczyć drzewa w latach 70. Dziś miejski rejestr drzew liczy prawie 200 tys. okazów. Każdy ma identyfikator – niewielką blaszkę z numerem, przytroczoną do pnia. A każdy numer – kartotekę, w której są gromadzone informacje o drzewie, jego chorobach i otoczeniu. Kilku pracowników magistratu nieustannie krąży po mieście, doglądając swoich podopiecznych. Czy liści nie podjada szrotówek? Czy wiatr nie nadłamał gałęzi? Żeby ułatwić im pracę, kilka lat temu drzewom zaczęto wszczepiać czipy. Wystarczy do nich przyłożyć czytnik i informacje o danym okazie płyną prosto do centrali.

W 2011 r. na stronie urzędu miasta uruchomiono interaktywną mapę (do pobrania również jako aplikacja na telefon). Zielonymi kropkami zaznaczono drzewa. Klik w kropkę – i można się dowiedzieć, co to za gatunek i ile ma lat; sprawdzić obwód pnia, średnicę korony i wzrost. Można też inaczej – spotkawszy na spacerze drzewo niezwykłej urody, sprawdzić numer na blaszce i wyszukać je w rejestrze.

Efekt? Drzewa przestały być anonimowe.

Na przykład numer 1032. Platanus xacerifolia, platan klonolistny, rocznik 1896. Kora w odcieniach popiołu, gładka w dotyku, ponad 2 m w obwodzie, wysoki na pięć pięter. Całe życie u bram Hofburga, królewskiego pałacu. Był tam, kiedy Franciszek Józef wracał ze swoich podróży po krańcach cesarstwa i kiedy wiedeńczycy szli w kondukcie żałobnym za cesarzową Sissi, zastrzeloną przez włoskiego anarchistę.

Numer 209, dąb szypułkowy (Quercus robur). Rocznik 1886, dorastał między Ratuszem a Teatrem Zamkowym. Przeżył 30 dyrektorów i protesty Austriaków oburzonych sztukami Thomasa Bernharda i Elfriede Jelinek.

Wiele wskazuje na to, że żadne drzewo nie zaglądało w okno ponurej noclegowni przy Meldemannstrasse 27, gdzie kilka nieszczęśliwych lat spędził młody Adolf Hitler. Do Wiednia przyjechał, marząc o karierze artysty, ale Akademia Sztuk Pięknych dwukrotnie odrzuciła jego podanie o przyjęcie na studia. Pod koniec lat 40. na tyłach budynku dawnej noclegowni zaczęto sadzić lipy. Dziś mieści się tu dom spokojnej starości, otulony przez kojącą zieleń Tilia cordataTilia platyphyllos (numery od 202 do 219).

Drzewa w Wiedniu również umierają. Ze starości, od chorób i wypadków. Co roku wycina się ich ponad tysiąc, chociaż miasto mówi o tym procesie „wymiana”. Bo prawo jest tutaj bezwzględne. Żeby wyciąć drzewo, musisz mieć – to po pierwsze – ważny powód. Na przykład: drzewo usycha i zagraża przechodniom. Po drugie, potrzebne jest pozwolenie. A po trzecie – drzewo możesz wyciąć tylko pod warunkiem, że posadzisz nowe, i to jak najbliżej miejsca, gdzie rosło poprzednie.

Że można tak po prostu wyciachać cały skwerek w centrum miasta? „Bist du deppat!” – odpowiedziałby każdy wiedeńczyk. Co w tutejszym slangu oznacza: chyba oszalałeś.

 

Czytaj również:

Drzewolubność
i
zdjęcie: Casey Horner/Unsplash
Ziemia

Drzewolubność

Michał Książek

„Mężczyzna i kobieta
Są jednym.
Mężczyzna i kobieta i kos
Są jednym”.

I

Sosna

Samotna sosna w polach pod Bielskiem. Nie mogę się nadziwić, jak dobrze inicjuje przestrzeń. Gdyby nie drzewo, nie zdawałbym sobie z przestrzeni sprawy. Jest bodźcem i pokusą dla percepcji. Uzmysławia całość i jej oś. Wejście na pola. I wyjście. I te wszystkie niespodziewane rodzaje odległości. Jak ode mnie do czarnej kropki kosa. Granice i miedze. Wraz z efemerycznym tworem jakim jest miejsce. Wszędobylskie choć niespodziewane, panobecne. Drzewo to miejsce, gdzie upadło nasiono.

Czytaj dalej