Gdy byłem w piątej klasie i chodziłem w krótkich majtkach, nawiedziła mnie chęć poznania tajników pszczelarstwa. Chęć, jak na sztubaka rozmiłowanego zazwyczaj w szlachetnej, choć toczącej się na ulicach i podwórkach grze „kukso”, raczej dziwna. Tłumaczyła się jednak prosto: oto ksiądz profesor wyjawił nam któregoś dnia na lekcji, że będzie uczęszczał na kursa pszczelarskie. Słowo „uczęszczał” uderzyło mnie tak swoją dostojnością i podniosłością, że natychmiast postanowiłem rzucić pisanie regulaminu Stowarzyszenia Czarnych Huzarów i uczęszczać na pszczelarstwo. (Punkt pierwszy regulaminu brzmiał: „czarny huzar działa zawsze na własną rękę”. Niestety dalej jakoś poza ten punkt pierwszy wyjść nie mogłem).
***
Zostałem więc pszczelarzem. Zanim opowiem, jak się to stało i jaki ma to związek z hipnotyzującymi pluskwami oraz przyszłym końcem świata, muszę nadmienić, że owe cztery tygodnie kursów pszczelarskich więcej mi dały mądrości, niż cztery lata gimnazjum. Nie dlatego bynajmniej, że większą część wykładów poświęcono rozważaniom nad… życiem płciowym pszczół – a zapewniam Was, że może ono zaciekawić nie tylko szesnastoletniego kandydata na mężczyznę – i nie dlatego, że nauczyłem się nareszcie czegoś praktycznego, lub że zdobyłem mnóstwo wiedzy pobocznej, ale dlatego, że poznałem tajemnicę, która otworzyła mi po raz pierwszy oczy na arkana sztuki życia, arkana niestety stojące w sprzeczności z moralnością, szlachetnością i kodeksem życiowym, wpajanym w nas gorliwie przez szkołę, księdza i dom (choć nie stojące w sprzeczności z jedynym paragrafem regulaminu „czarnego huzara”).
Objawiła mi się owa taje