Ciąg dalszy nastąpi
i
Elizabeth Kolbert, zdjęcie: John Kleiner
Opowieści

Ciąg dalszy nastąpi

Rozmowa z Elizabeth Kolbert, reporterką klimatyczną
Paulina Wilk
Czyta się 14 minut

Jaka będzie przyszłość? Być może za sprawą geoinżynierii niebo stanie się białe, a manipulacja genetyczna pomoże odrodzić Wielką Rafę Koralową. Takie scenariusze są realne, jednak wciąż pewne jest tylko jedno: że planeta jutra będzie sprzężeniem natury i sztuczności. Na tę nową formę życia nie mamy jeszcze nazwy – szuka jej Elizabeth Kolbert, reporterka klimatyczna, w rozmowie z Pauliną Wilk.

Jeżeli dziennikarstwo klimatyczne może mieć najjaśniejszą gwiazdę, jest nią właśnie ona. Od 20 lat Elizabeth Kolbert jeździ w teren, przygląda się naszej planecie i wyznacza standardy pisania o niej. Z bliska i z precyzją opisuje mechanizmy, które współcześnie decydują o życiu i śmierci na Ziemi. Nie lubi mówić, co sama myśli. Woli przywoływać słowa naukowców, których postrzega jako bohaterów naszych czasów. W pierwszej książce, Field Notes from a Catastrophe (2006), opisała podróże na Islandię, Alaskę, Grenlandię – miejsca, w których wyraźnie widać, jak zmiany klimatyczne wpływają na świat i jak biznes wydobywczy kształtuje politykę. Z kolei w Szóstym wymieraniu. Historii nienaturalnej (W.A.B., 2016) udała się w Andy, do lasów Panamy oraz na Wielką Rafę Koralową i opisała ustalenia badaczy wskazujące, że ludzka aktywność wywołała kolejne w dziejach planety wielkie wymieranie gatunków. Jej najnowsza książka, która właśnie ukazuje się w Polsce, to także wyprawa – ale tym razem w czasie. Pod białym niebem. Natura przyszłości (wyd. Filtry, 2022) prezentuje strategie, które podejmują naukowcy od Nevady po Islandię, aby zachować bioróżnorodność i powstrzymać dalsze ocieplanie Ziemi. Przyszłość, jaką widzą badacze, może przyjąć różne kształty – żaden jednak nie będzie powrotem do stanu natury.

Paulina Wilk: Zacznijmy od słów. Od kilku lat wielu dziennikarzy i ludzi nauki apeluje, by nie używać określenia „zmiany klimatu”. Czy też Pani zdaniem ono źle oddaje naturę tego, z czym mamy do czynienia?

Elizabeth Kolbert: Obecnie kwestionuje się używanie tego terminu, bo w sumie nie brzmi on groźnie. To tak, jakby powiedzieć: „Żyję w części świata, w której kiedyś były śnieżne zimy, a teraz to się zmieniło i w porządku, nie ma sprawy”. Stąd apele o mocniejsze sformułowania, jak „kryzys klimatyczny” czy „katastrofa klimatyczna”. Ale i one są niedoskonałe. Brakuje nam trafnych określeń, takich z nerwem, trafiających w sedno. Te naukowe są suche, choćby „zakwaszanie oceanów” – olbrzymi fenomen, fatalny termin. Myślę, że dlatego ludzie tak ochoczo przyjęli „antropocen”, że wydaje się on obejmować zmiany o skali planetarnej, które my, ludzie, uruchomiliśmy. Ale też jest nieprecyzyjny, bo dotyczy czasu, a o to, kiedy przypada początek ery antropocenu, toczą się spory. Nie mamy więc dobrych słów na nazwanie tego, co się dzieje. Dla pisarki to problem.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Pani jednak nie używa określeń alarmujących, które mają nami wstrząsnąć. Naomi Klein pisała o zmianach klimatycznych: „Musimy pędzić, pędzić jak byk!”, Greta Thunberg w słynnym przemówieniu mówiła: „Chcę, żebyście wpadli w panikę”. A Pani trzyma się języka opisu.

Od pół wieku różne osoby alarmują o stanie klimatu i niespecjalnie się to udaje. Dlatego muszę próbować czegoś innego. Zgadzam się z Gretą, że ludzie powinni panikować. Panika byłaby bardzo rozsądną reakcją na to, co się dzieje. Nie jestem stuprocentowo pewna, czy okazałaby się jednak reakcją użyteczną. Staram się dotrzeć do dużego grona czytelników – zarówno tych, którzy już to wszystko słyszeli, jak i tych, którzy nie są tymi sprawami zainteresowani. Podejmuję temat już szeroko opisany, ale staram się go inaczej ująć.

„Białe niebo”, które znajduje się w tytule Pani nowej książki, to nie tylko metafora czegoś nowego. Także odwołanie do możliwych skutków geoinżynierii solarnej. Po rozproszeniu w stratosferze cząstek siarki czy diamentów kolor nieba może się zmienić. Ta wizja budzi we mnie ciekawość, ale też niepokój – czy to był Pani cel? Czy poprzez ten tytuł chciała Pani powiedzieć: jest na co czekać, ale i jest czego się bać?

Przedstawiam w książce różne ustalenia naukowców – to, w jaki sposób się do nich ustosunkujesz, to twoja sprawa. Moja książka jest próbą stąpania po bardzo cienkiej linii między uczuciem zachwytu nad możliwościami i potencjałem ludzkości a czystą grozą i przerażeniem. Starałam się nie przechylać na żadną z tych dwóch stron, jedynie wyjrzeć nieco w przyszłość. A czytelnicy reagują bardzo różnie. Jedna z recenzji w USA sprowadzała się do entuzjastycznego stwierdzenia: róbmy to wszystko naraz, zajmijmy się geoinżynierią klimatu, edycją genów, to jest super! Takiemu spojrzeniu daleko do mojego osobistego stanowiska, ale można i tak widzieć nasze położenie.

Jedną z przewrotnie optymistycznych myśli towarzyszących lekturze jest to, że w ogóle mamy przyszłość. Może będzie trudna, ale będzie. A to już dużo, bo z wielu klimatycznych debat płynie wyłącznie przekaz apokaliptyczny. Dla tych rozważań kluczowe jest inne słowo – „natura”. Czym ona jest? Pisze Pani, że to właściwie sztuczny twór.

Długo się zastanawiałam, czy próbować definiować naturę, czy zostawić ją wolnej interpretacji. Ale potrzebowałam wskazać, że jej definicja działa i ma sens tylko wtedy, gdy zestawiamy ją z jej przeciwieństwem – kulturą, cywilizacją. Wygodnie byłoby powiedzieć: naturą jest wszystko, czego nie stworzył człowiek. Można argumentować, że stal albo drapacze chmur nie są częścią natury. Jednak jest również ekstremalny punkt widzenia pokazujący, że przecież wszystko, co ludzie wytworzyli, jest efektem 3 mld lat ewolucji istot biologicznych, a więc także jest naturą. Mnie ten pogląd nie wydaje się przydatny. Istnieją procesy geologiczne, biochemiczne, których nie wywołaliśmy, lecz się w nie mieszamy, coraz bardziej jesteśmy w nie wplątani. Piszę choćby o tym, że współcześnie aktywność ludzi wywołuje nawet trzęsienia ziemi. Staliśmy się zatem istotną siłą geologiczną, ale wciąż przyroda ma swoje niezależne od nas istnienie. Nie możemy jej dokładnie nakazać, co ma robić. Piszę o nowych skomplikowanych bytach, o sprzężonych sztucznych i naturalnych systemach (ang. coupled human and artificial system – CHANS), w których bardzo trudno wskazać, gdzie kończy się natura, a zaczyna wpływ człowieka. To byłoby ciekawe ćwiczenie, gdybyśmy sporządzili listę 20 pierwszych z brzegu zjawisk i spróbowali odpowiedzieć na pytanie, czy są naturalne.

W rozdziale poświęconym dorzeczu Missisipi i miejscowemu systemowi wałów przeciwpowodziowych, tam, kontroli kierunku rzek, metod osuszania bagien pisze Pani wprost: „To już nie jest rzeka”. W takim razie co? Rzeczywistość, która niegdyś była spokrewniona z naturą?

Holendrzy wprowadzili określenie „nowa natura”. Była też propozycja „drugiej natury” na opisanie ludzkich wytworów. Ja lubię myśleć o sprzężeniu sztuczności i natury, bo to pozwala oddać fakt, że produkujemy świat, którego żadna część nie jest zupełnie niezależna od wpływu człowieka.

Zalewają nas informacje o naszym wpływie na przyrodę, patrzymy w lustro i widzimy drapieżnika. Nasza świadomość rośnie. Ale czy idzie za tym zmiana etyki i zachowań?

Zadziwiająco łatwo byliśmy w stanie wprawić w ruch wielkie procesy, choćby takie jak spalanie paliw kopalnych, ze wszelkimi ich konsekwencjami, ale już zmiana postaw i sposobu życia wydaje się o wiele trudniejsza. Prowadzi nas to do myślenia, że skoro raz udało nam się całkowicie zmienić świat, teraz po prostu zrobimy to po raz kolejny i że w ten sposób odkręcimy złe skutki naszych działań. Edward Osborne Wilson, wielka postać amerykańskiej biologii, mawiał, że mamy paleolityczne mózgi, średniowieczne instytucje i technologie ery kosmicznej. To niebezpieczne połączenie. Szczególnie że tak trudno zmienić ludzki mózg, który przeszedł zaledwie kosmetyczne modyfikacje, odkąd wiele tysięcy lat temu wyewoluowali anatomicznie podobni nam ludzie. Doświadczamy niedopasowania na wiele sposobów, np. nasza fizjologia łowców-zbieraczy zupełnie nie przystaje do współczesnej diety, dlatego tyjemy. A największym niedopasowaniem jest nasza niezdolność objęcia umysłem zmian, które sami wywołaliśmy.

Stąd pomysł jeszcze silniejszego kontrolowania już kontrolowanego środowiska. Naukowcy przedstawiają mozaikę rozwiązań.

Naukowcy myślą o osiąganiu najlepszych rezultatów – w miarę możliwości. I widzą potencjalne ryzyko. Weźmy inżynierię genetyczną. Skutecznie manipulujemy już DNA innych istot żywych, moglibyśmy to z powodzeniem robić samym sobie. Trochę się jeszcze wahamy, ale już rozwijamy terapie genowe. Potencjał inżynierii genetycznej wydaje się nieograniczony. Może nam dawać nadzieję albo nas przerażać – granica jest cienka. Jedno, co pewne, to że będziemy w coraz większym stopniu wystawiani na próbę, będziemy coraz częściej zadawali pytania o naturę świata i o to, jaką drogą podążać. Naukowcy, których cytuję, mówią: to nie my podejmiemy decyzję, my po prostu otwieramy możliwości. Tymczasem polityka jest coraz bardziej dysfunkcyjna, niezdolna odpowiadać na skomplikowane pytania. Nie umiemy się nawet porozumieć w sprawie szczepień przeciw śmiertelnym chorobom. I to nie napawa nadzieją, jeśli pomyśleć, kto i w jaki sposób będzie podejmował decyzje dotyczące przyszłości. Nasze technologiczne kompetencje przerosły nasze filozofie. Co się wydarzy? Czy dalszy ciąg będzie dobry, czy katastrofalny? To są właśnie pytania naszej ery.

Czy inżynierii genetycznej towarzyszy tyle optymizmu, bo to młoda dziedzina? Technologia CRISPR ułatwiająca manipulowanie DNA to nowość ostatnich lat. Może nie upłynęło dość czasu jak w przypadku starszych ­technologii, których mroczne strony zdążyliśmy poznać? Bo kiedy pisze Pani o nadpisywaniu genów i genach syntetycznych, to już granica między sztucznym a naturalnym całkowicie się rozmywa.

Na świecie mamy już wiele organizmów zmodyfikowanych genetycznie – w Stanach od dawna jemy modyfikowane zboża. Do obiegu wszedł też modyfikowany genetycznie łosoś, zwierzę hodowlane. Kolejną granicą będzie dyskusja o zmienianiu organizmów dzikich, naturalnych. Weźmy koralowce, które dziś giną z powodu zakwaszenia i podnoszącej się temperatury w oceanach. Czy wyhodowane w sztucznych warunkach powinno się wypuszczać na wolność? To mały problem, pewnie zostałyby zdominowane. Ale jeśli dodamy do tego kolejny wymiar edycji genów, czyli ich nadpisywanie, i np. uodpornienie koralowców na wysoką temperaturę, to znajdziemy się w punkcie, który pozwala radykalnie zmieniać całe populacje, dawać im inne miejsce w układzie międzygatunkowym. To już olbrzymia odpowiedzialność, a nasze osiągnięcia na polu odpowiedzialności nie są wybitne. Jednak wybór też mamy kiepski. Albo genetycznie modyfikowana rafa koralowa, albo świat bez niej. Oto serce mojej opowieści: nie ma dobrych rozwiązań. Chcielibyśmy wierzyć np. w to, że wystarczy wrócić do natury, zasadzić mnóstwo drzew. Niestety to tak nie działa. Mamy przed sobą wiele trudnych wyborów. I dokonujemy ich także wtedy, kiedy nie podejmujemy żadnych działań.

Zatrzymała się Pani krok przed opisaniem tego, co dzieje się na polu modyfikowania genetycznego organizmów ludzkich. Dlaczego? Nie ma jeszcze o czym mówić?

Wspominam tylko o chińskim przypadku modyfikacji bliźniaczych embrionów, ale nie ma pewności, że naprawdę do niego doszło, więc trudno zajmować się nim bliżej. Ludzie żyją długo i zmieniają się wolno, dlatego edycja naszych genów jest wyjątkowo trudna. Do tego dochodzą zakazy prawne blokujące przeprowadzanie eksperymentów. Nie wchodziłam na pole spekulacji o tym, czy powinniśmy poddać samych siebie modyfikacjom, czynić siebie mądrzejszymi istotami, które lepiej poradziłyby sobie z globalnymi problemami, bo to byłaby już wyprawa w rejony science fiction. Chciałam się trzymać faktów.

Większość badaczy, z którymi Pani rozmawia, to entuzjaści. Okazuje się, że ta kryzysowa era to jednocześnie moment powrotu do nauki wielkich, śmiałych pomysłów.

Od wielu naukowców słyszałam, że kiedy chodzili do szkoły, takie rzeczy były niemożliwe. Nie sądzili, że tego dożyją, że zobaczą taką zmianę na własne oczy. Czyli znajdujemy się jeśli nie w ekscytujących, to z pewnością bardzo ciekawych czasach. Niektóre pola badawcze dają poczucie wielkich możliwości, jak wspomniana genetyka, choć niekoniecznie podążają za tym pieniądze. Często środki wędrują na rozwiązania, które nie mogą pomóc ludzkości. A więc i tu jest niedopasowanie: naukowcy posiadają niesamowite narzędzia, ale wciąż żebrzą o finanse. Może mielibyśmy już całą armię genetyków ratujących zagrożone gatunki, gdyby znalazły się na to fundusze.

Zaciekawiły mnie skrajne koncepcje i postawy, jakie specjaliści oraz badacze proponują na przyszłość. Pierwszą radykalną propozycją jest ta, aby nie robić nic – powstrzymać się od działania, dalszego zakłócania natury i pozwolić jej czynić swoje. Czy takie podejście sprawdziło się w praktyce na jakimkolwiek polu?

W jakimś sensie to podejście jest dominujące. Po prostu dlatego, że w wielu sprawach nic nie możemy zrobić, nie mamy narzędzi. Weźmy zachód Stanów Zjednoczonych – on wysycha, nie możemy tego zmienić. Staramy się tylko lepiej zarządzać wodą. Zaczynamy sobie zdawać sprawę – w wymiarze lokalnym i globalnym – że jesteśmy bezsilni, chyba że zdecydujemy się na geoinżynierię. Zmiany klimatyczne zaczęły się około pół wieku temu, wkroczyliśmy w fazę rozległego nienadzorowanego eksperymentu; nikt nie kontroluje jego całości. Jesteśmy w środku wielkiego procesu i być może nasze zaniechanie okaże się w niektórych wymiarach zaskakująco dobre. Może jakieś ekosystemy staną się odporne, a inne zginą. Wiele projektów badawczych stara się to zgłębiać, ale odpowiedzi naprawdę trudno udzielić. Nie jesteśmy zbyt dobrzy w przewidywaniu, jak te skomplikowane systemy zareagują.

Kiedy pisze Pani o tym, jak tonie Nowy Orlean, najszybciej osuwające się do wody miasto na planecie, pojawia się myśl, że zamiast inwestować energię, pieniądze, ambicje w dalsze interwencje, ludzie mogliby po prostu odejść, zmienić miejsce do życia. W innym zakątku planety – w delcie Gangesu, także pochłanianej przez ocean – ludzie ubodzy, pozbawieni zaawansowanych technologii, również trzymają się swoich niknących wysepek. Czemu jesteśmy tak uparci? Czy nie pora uciekać, ratować życie?

Wielu mieszkańców Nowego Orleanu zwyczajnie na to nie stać, podobnie jak Bengalczyków nad Gangesem. Dokąd mieliby pójść? Przecież nikt nie da im nowych domów. Uparta nadzieja, że sytuacja się nie pogorszy, wygrywa z lękiem przed nieznanym. A mimo to coraz więcej ludzi jest już w drodze, migruje – setki tysięcy właśnie próbują dostać się do Europy, również dlatego, że coraz trudniej im wyżyć w innych częściach świata. Ale stawiane im przeszkody są naprawdę potężne, a życie po drugiej stronie tych barykad niekoniecznie jest pogodniejsze. To tragiczny wybór, z którym mierzyć się będzie coraz więcej osób. Zostać czy wyjechać? Po raz pierwszy w historii skurczyła się właśnie populacja Kalifornii, ludzie są wycieńczeni ciągłymi pożarami. Ci, którzy mieli pieniądze albo nie mieli wyboru, postanowili się wyprowadzić.

Przenosiny to strategia kupowania czasu, której chwytają się też naukowcy. Na przykład badacze raf koralowych, którzy mówią Pani, że nic innego im nie pozostało. Czy w tym sensie nauka stała się smutną sztuką osiągania tego, co możliwe?

Można by się nawet upierać, że kupowanie czasu to strategia optymistów, którzy zakładają, że zdążą uchronić rafy koralowe przed wyginięciem do momentu, aż ludzie zmądrzeją i za kilkadziesiąt lat całkowicie odstawią paliwa kopalne, a warunki życia dla wielu gatunków się poprawią. Jeśli wykonujesz zawód biologa ochrony przyrody, jesteś na takie myślenie skazany. Raz jeszcze odwołam się do Wilsona. Mówił o fazie „szyjki od butelki” – o czasie, w którym ludzka populacja i jej wpływ na przyrodę zaczną maleć. I jeśli uda nam się ochronić jak najwięcej biosfery, kiedyś nadejdzie lepszy czas. Jednak nie ma gwarancji, że tak się stanie. Są więc pola nauki, gdzie kupujesz czas i cieszysz się z każdego małego zwycięstwa.

Poruszyła mnie w Pani książce historia biologów, którzy z poświęceniem ratują maleńkie rybki – karpieńce żyjące już tylko w zbiorniku Devil’s Hole w Dolinie Śmierci. Są nieugięci, bo tu nie chodzi tylko o karpieńce, ale także o cały świat.

To jest niezwykle inspirujące – zobaczyć biologów, którzy dosłownie poświęcają życie na ratowanie 2,5-centymetrowej rybki. Takich naukowców jest wielu. Oto ludzka zdolność do głębokiej troski o inny gatunek, piękniejsza twarz tego samego człowieka, który potrafi bezmyślnie zabijać. Nie dzielę ludzi na dobrych i złych. Potrafimy zarówno kochać, jak i niszczyć. Tym, co napawa mnie nadzieją na przyszłość, jest świadomość, że istnieją różne możliwości i wielu ludzi w rozmaitych miejscach właśnie poszukuje odpowiedzi, co można zrobić wartościowego na masową skalę. Kto wie, co przyniesie przyszłość? Jak mówi jeden z moich bohaterów, 15 lat temu nie mieliśmy smartfonów. A one są instrumentami nowego rozwiązywania problemów. Istnieją zjawiska zaraźliwe społecznie, które – gdy osiągną masę krytyczną – mogą odmienić sposób, w jaki myślimy i żyjemy. Działają teraz naprawdę wielkie siły, które napierają na kapitalizm i kulturę konsumeryzmu. Nie wiem, jakimi metodami mogłyby zwyciężyć, ale istotne wydaje mi się zachowanie nadziei, że to jest możliwe.

W przeszłości naukę wielokrotnie napędzały marzenia, wyobraźnia, wiara w tworzenie lepszego świata. Zastanawiam się, czy naukowcy mają na to przestrzeń, czy dzisiaj o ich zajęciach decyduje konieczność? Czy wciąż są w stanie przeżywać czysty zachwyt nad wspaniałością przyrody?

O, z pewnością! Weźmy astronomów. Właś­nie wysłali w przestrzeń Kosmiczny Teleskop Jamesa Webba. Wszyscy badacze terenowi nieustannie podziwiają świat. Nawet jeśli część ich obserwacji bywa niepokojąca. Bo tym, co ich napędza, jest ciekawość. Fascynują się zjawiskami naturalnymi, wciąż odkrywają zaskakujące aspekty życia. Uwielbiam jeździć z nimi w teren. Po pierwsze mają wiedzę, postrzegają świat inaczej niż ty czy ja, i naprawdę umieją wyjaśnić, co tu się dzieje. Naukowcy wciąż potrafią się zachwycać i dziwić.

Odwołam się do tego, co mówił historyk i filozof nauki Thomas S. Kuhn. Większość dyscyplin naukowych rozwija się przez przyrost wiedzy, zwiększamy ją stopniowo. Ale zdarzają się też wielkie skoki, zmiany paradygmatu, ludzie, którzy na wszystko patrzą inaczej. Podejrzewam, że o takie przełomy jest trudniej po prostu dlatego, że wiemy coraz więcej i w ostatnich stuleciach dokonaliśmy ogromnego postępu. Nie chcę niczego odmawiać Galileuszowi, lecz trochę łatwiej było ustalić, że Ziemia kręci się wokół Słońca, niż dziś przekroczyć wiedzę o mechanice kwantowej i dokonać przełomu w myśleniu.

A jak Pani sobie radzi z tym wszystkim, czego się dowiaduje?

Trudno nie czuć czasem strachu, zniechęcenia. Ale jestem tu, działam, załatwiam sprawy. Człowiek to istota zdolna do rozczłonkowywania swojej egzystencji. Nawet podczas drugiej wojny światowej ludzie krzątali się, zajmowali codziennymi rzeczami. Robię to samo. Staram się cieszyć życiem. Jednak tak – noszę w sobie lęk, który bywa przytłaczający.

A teraz, gdy już wspólnie z naukowcami wyjrzała Pani w przyszłość, o czym jeszcze mogłaby Pani napisać?

I tu mnie pani ma! Myślę o tym każdego dnia i nie znajduję odpowiedzi. Pisarz po premierze jest jak kobieta po porodzie: zastanawia się, czy kiedykolwiek jeszcze się na coś podobnego porwie.

A często myśli Pani o przyszłości?

Przez całe życie miałam bzika na jej punkcie. Ale im dłużej żyję, tym bardziej staram się doświadczać tu i teraz. Bo przetrwanie – i moje, i wszechświata – to czasem za dużo.


Elizabeth Kolbert:

Od 1999 r. dziennikarka „New Yorkera”. Autorka książek i reportaży o zmianach klimatycznych. Za opowieść o przeszłości i przyszłości Ziemi Szóste wymieranie otrzymała w 2016 r. Nagrodę Pulitzera w kategorii literatury faktu.

Czytaj również:

W burzy i w suszy
Marzenia o lepszym świecie

W burzy i w suszy

Paulina Wilk

Przez lata przemierzali prerie, pustynie i mokradła. Jechali na spotkanie nawałnic i powodzi, wdrapywali się na szczyty, by podziwiać górskie kwiaty. Pierwsi zrozumieli, że klimat się zmienia i trzeba tym zmianom przeciw­działać. Poznajcie Edith i Frederica Clementsów, wędrownych ekologów, którzy pomog­li odrodzić się jałowej ziemi i uratowali Amerykę od głodu.

„Po co czekać?” – zapytał ją pewnego wiosennego dnia 1899 r. po powrocie z badań prowadzonych na prerii gdzieś na północ od Lincoln w Nebrasce. Dzień był piękny, słoneczny. Akurat znaleźli śliczną mimozę z futrzastymi różowymi kwiatami. Miał rację, nie było powodów, by czekać. Nie chcieli się rozdzielać; łączyło ich wszystko, a najbardziej chęć poznawania świata roślin, obserwowania, jak toczy się życie. Edith powinna jechać do domu w Omaha na wakacje, Frederic miał zostać na uniwersytecie, by prowadzić zajęcia podczas letnich kursów. Ale – jak napisała po latach – „myśl o rozstaniu była nie do zniesienia”. Poznali się na uniwersytecie w Lincoln. On był wykładowcą, ona jeszcze studiowała. W wolnym czasie angażowała się w życie bractw studenckich, grała w tenisa, była kapitanką drużyny koszykówki i uprawiała szermierkę. Na balu kończącym rok akademicki Frederic wpisał się w jej karneciku, rezerwując aż trzy tańce. I tak się zaczęło.

Czytaj dalej