Akwarele pod skafandrem
i
Galina Bałaszowa w modelu wnętrza stacji kosmicznej Mir (1978 r.); zdjęcia i ilustracje: archiwum Galiny Bałaszowej/DOM publishers
Wiedza i niewiedza

Akwarele pod skafandrem

Opowieść o Galinie Bałaszowej
Konstanty Usenko
Czyta się 34 minut

Androidy śnią o elektrycznych owcach, a radzieccy kosmonauci śnili o kwietnych łąkach i białych pniach brzóz. Na szczęście był ktoś, kto namalował ich sny i wysłał je wraz z nimi na orbitę.

Apogeum radzieckiego snu o kosmosie to pomniki i ulice Gagarina w większości miast i miasteczek, aleje i bulwary Kosmonautów, makiety rakiet i sputników na postumentach. To murale i mozaiki na blokach i przystankach, hale sportowe i brutalistyczne budynki cyrków o kształtach latających talerzy. To literatura fantastycznonaukowa, muzyka elektroniczna grana na radzieckich syntezatorach analogowych, odtwarzana z megafonów w parkach i domach towarowych, filmy dla dzieci, takie jak Goście z przyszłościPrzygody Elektronika. Jeszcze plakaty, znaczki, proporczyki – zapełniające dziś wszystkie rosyjskie barachołki, czyli pchle targi. Na parkietach początku lat 80., w oparach dymu luksusowych kosmosów, często tańczono do dziarskiego estradowego hitu zespołu WIA Ziemianie: „Znów widać Ziemię w naszych iluminatorach/Tak jak syn tęskni za matką, tak tęsknimy za naszą jedyną planetą […]”.

Tymczasem za parawanem pop-­kultury, w ściśle tajnych, zamkniętych strefach, naukowcy i inżynierowie planowo realizowali priorytetowe programy. Kosmonautów, bohaterów i idoli w masowej wyobraźni, poddawano nieustannej presji – treningi i podróże kosmiczne były fizycznie i psychicznie wykańczające. Sami nie mieli zbyt wiele do powiedzenia. Skoro uczyniono ich wybrańcami, jak mogli mieć jeszcze jakiekolwiek roszczenia? Podczas swojego pierwszego lotu Jurij Gagarin miał spartańskie warunki, ale ktoś przecież musiał przetrzeć szlak dla następnych.

Gdy zaczęto przygotowania do dłuższego przebywania kosmonautów na orbicie, w podmoskiewskiej kuźni kosmicznych kadr zwanej Rakietowo-Kosmiczną Korporacją (RKK) Energia zjawiła się młoda absolwentka moskiewskiego wydziału architektury, Galina Bałaszowa. Znalazła się tam – jako jedyna kobieta – dzięki wstawiennictwu największego kosmicznego autorytetu, konstruktora rakiet i pojazdów ­kosmicznych Siergieja Korolowa.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ze wspomnień Bałaszowej wynika jasno: to właśnie on jako jedyny rozumiał, że kosmonautom poza sprzętem niezbędnym do życia potrzebna jest też odrobina własnej przestrzeni, elementarnego ludzkiego komfortu. Namiastka ziemskiego domu, podstawowe meble i wygodna toaleta, jasne kolory odciążające psychikę człowieka wystrzelonego w czarny i zimny kosmiczny bezkres.

Jak to wszystko mogło zmieścić się w ograniczonej sferycznej przestrzeni, gdzie nie obowiązywały prawa grawitacji? Właśnie nad tym głowiła się po godzinach Bałaszowa, bo oficjalnie przydzielano jej mniej spektakularne zajęcia – remonty obiektów zakładowych czy zazielenianie terenu. A oprócz tego była akwarelistką, od dzieciństwa malującą pejzaże swojego rodzinnego Podmoskowia. „Nie śni się nam już łoskot kosmodromu/i ta niebieskość zlodowaciała/Śni nam się tylko trawa obok naszych domów/Zielona, zielona trawa” – gdy cały kraj podśpiewywał refren super­hitu Ziemian, nikt nie wiedział, że w kosmicznym miasteczku na przedmieściach stolicy ktoś maluje kosmonautom melancholijne obrazy z brzózkami odbijającymi się w tafli leśnych jezior. I że obrazy te ulegają zniszczeniu wraz z kosmicznymi kapsułami spadającymi gdzieś na stepy północnego Kazachstanu.

Ich twórczyni do dziś pozostałaby anonimowa, gdyby nie pewien przypadek. Gdy niemiecki architekt Philipp Meuser, specjalista od modernizmu i miłośnik futurystyki retro, w 2012 r. znalazł w czeluściach rosyjskojęzycznego Internetu szkice modułów orbitalnych zaprojektowanych przez Galinę, zafascynował się nimi i rozpoczął prywatne śledztwo. Wkrótce potem wylądował na podmoskiewskich przedmieściach, przed wysłużoną chruszczowką (czteropiętrowym blokiem robotniczym z czasów Chruszczowa), w której mieszkała osiemdziesięciokilkuletnia babcia wraz z rodziną. Emerytowana kosmiczna dizajnerka, której nazwisko nikomu w Rosji nic nie mówi, miała zostać wkrótce obwołana pionierką kosmicznej architektury wnętrz.

Meuser złożył Bałaszowej hołd w postaci bogato ilustrowanego albumu Galina Balashova: Architect of the Soviet Space Programme, wydanego w 2015 r. we Frankfurcie nad Menem przez wydawnictwo DOM publishers. W tym samym roku we frankfurckim Deutsches Architekturmuseum odbyła się wystawa prac Bałaszowej, która odbiła się w Niemczech szerokim echem. Komentowały ją najważniejsze media, a popularna gazeta „Süddeutsche ­Zeitung” ochrzciła czule Galinę „babulą z miasteczka Korolow”. „Do zimnego świata technologii rakietowych Bałaszowa wniosła własny ładunek emocjonalny, oryginalne postrzeganie wewnętrznej harmonii i coś na kształt szczerej matczynej troski o kosmonautów” – pisał Meuser. Cała ta historia miała miejsce w miasteczku zwanym „kosmiczną stolicą Rosji”, do 1996 r. znanym jako Kaliningrad. Dziś matecznik kosmicznej ­korporacji RKK Energia nosi nazwisko jej guru, Siergieja Korolowa.

W 2018 r. podmoskiewskie peryferia wyglądają bardzo podobnie – ciągi żarówiastych 30-piętrowych wysokościowców, zupełnie jak w Pekinie, pożerają każdy metr wolnej przestrzeni. Gdy wygląda się z okna elektryczki (kolejki podmiejskiej) jadącej na północ Podmoskowia, wydaje się, jakby mrowisko moskiewskiej aglomeracji nigdy się nie kończyło – wzdłuż ekranów akustycznych po horyzont stoją cysterny z paliwem. Miasteczko Korolow jest podzielone między trzy stacje i terytorialnie rozstrzelone. Przeszklonych wieżowców tu o wiele mniej, dominuje beton z dodatkiem blachy falistej – przez kilka kilometrów wzdłuż torów ciągnie się mur Energii, zza którego wyzierają raz po raz pomarańczowe kominy poprzetykane minaretami rakiet. Czerwone logo przedsiębiorstwa przedstawia jego najsłynniejszy produkt, we wszystkich językach świata zwany sputnikiem.

Szukając w dzisiejszym Korolowie śladów kosmosu, można natknąć się na użycie tego słowa w różnych kontekstach. Odbite na chodnikach szablony reklamujące dopalacze z Chin obiecują dzieciakom „kosmiczną jazdę”. Różowy plakat zapraszający na koncert nowego gwiazdora muzycznego telewizyjnego show Głos-2, Geły Guralii, nęci: „Uwaga, kosmiczny głos po raz pierwszy w kosmicznym miasteczku!”. Przy wjeździe do miasta, na Trasie Jarosławskiej, wiadukty dla pieszych wiją się jak brudnoprzezroczyste plastikowe dżdżow­nice. Ponad wielkimi literami układającymi się w słowo KOROLOW sterczy 10-piętrowy monument w kształcie rakiety. Kolejne ślady kosmosu: baner Uniwersytetu Technologicznego, z jego absolwentami w biretach, z doklejoną w Photoshopie Stacją Mir i „rakietowym” placem zabaw dla dzieci. Zaraz obok widać murale wykonane w stylu ilustracji do kultowej, fantastycznonaukowej książki dla dzieci z lat 50. Nieumiałek w Słonecznym Mieście Nikołaja Nosowa. Są tu m.in. ufoludki nawiązujące kontakty z delfinami i robociki toczące laserowe wojny z kosmicznymi ośmiornicami, a lokalna streetartowa grupa nosi nazwę Wolny Kosmos. Gdy idzie się w stronę „starego centrum”, widać więcej architektury z lat 40. i 50. Socrealistyczny gmach domu kultury z obowiązkową kolumnadą to jedna z debiutanckich prac Bałaszowej. Nieopodal, gdzieś w rzędzie bliźniaczo podobnych chruszczowek, znajduje się jej mieszkanie. Sędziwa pionierka kosmicznej architektury wnętrz bardzo chętnie udzielała wywiadów, lecz teraz znacznie podupadła na zdrowiu, więc nie udało się umówić z nią na rozmowę.

Schemat kwater mieszkalnych w pojeździe kosmicznym Sojuz-M (1970-1974, projekt nie został zrealizowany); zdjęcia i ilustracje: archiwum Galiny Bałaszowej/DOM publishers
Schemat kwater mieszkalnych w pojeździe kosmicznym Sojuz-M (1970-1974, projekt nie został zrealizowany); zdjęcia i ilustracje: archiwum Galiny Bałaszowej/DOM publishers

Królicza jama niczym kapsuła

Podmoskowie to mała ojczyzna Galiny. Na świat przyszła w 1931 r. w miejscowości Kołomna w rodzinie zdeklasowanych arystokratów Briuchowów. Być może pierwsze wspomnienie z dzieciństwa naznaczyło jej dalsze losy: „Pierwsze, co w życiu pamiętam, to ciemna i mokra królicza jama, do której wpadłam późną jesienią podczas leśnego spaceru we wsi Łobna, w której ojciec był leśnikiem. Miejscowi polujący na króliki pogłębiali wtedy takie dziury do dwóch–trzech metrów w dół. Wpadłam do niej, bawiąc się z bratem. Na szczęście ojciec w porę zauważył i uratował mnie. Nigdy nie zapomniałam uczucia tej klaustrofobicznej bezradności” – wspomina Bałaszowa w albumie Meusera. Jej ojciec jako burżuazyjny posiadacz tzw. białego biletu mógł pracować tylko fizycznie, gdzieś w głubince. Jego główną pasją było jednak… malarstwo akwarelowe, którego tajniki od wczesnych lat przekazywał córce. Święta noworoczne rodzina Galiny spędzała przy choince, na której wisiały zabawki z wyciętych malunków robionych przez ojca. Dziewczynka zaczęła też pobierać lekcje malarstwa u starego mistrza XIX-wiecznej akwarelistyki, Nikołaja Polaninowa. Za zajęcia ojciec Galiny płacił mu drewnem na opał, do którego jako leśnik miał nieograniczony dostęp. „Miałam niesamowite szczęście dzięki kontaktowi ze światem XIX-wiecznych mistrzów, z tym światem jak ze snu, znikającym już z powierzchni ziemi”.

Kilka lat później rodzina Briuchowów przeprowadziła się do stolicy, bo ojciec dostał pracę przy budowie moskiewskiego metra. W 1949r.­ początkująca akwarelistka zdała do MARHI, Moskiewskiego Instytutu Architektury, uczelni o bogatych tradycjach. „I znów trafiłam na wspaniałych pedagogów, entuzjastów piękna, którzy potrafili nam wpoić najlepsze gusta”. W instytucie Galina zaprzyjaźniła się z późniejszymi sławami, takimi jak Gieorgij Danelija (reżyser kultowych komedii Chodząc po Moskwie, AfoniaKin-dza-dza!) czy Andriej Sokołow, przyszły uczestnik wypraw kosmicznych i plastyk. Traf chciał, że Sokołow wraz z kosmonautą Aleksym Leonowem zdobyli sławę jako „malarze kosmosu”. Lektor starej kroniki filmowej mówi podniosłym tonem: „Ach, jaka szkoda, że czarno-białe ekrany nie są w stanie oddać tej piorunującej gamy kolorów z obrazów Leonowa i Sokołowa! Żaden Ziemianin nie będzie mógł nigdy polemizować z wizją malarzy, którzy widzieli kosmos na własne oczy”.

Galina Bałaszowa miała w przyszłości robić coś zupełnie odwrotnego, czyli wysyłać w kosmos ziemskie pejzaże – incognito. Jednak, jak zawsze powtarzała, najważniejszej rzeczy w życiu nauczyła się właśnie w MARHI: „Nasi nauczyciele byli prawdziwymi artystami, ludźmi starych, minionych czasów. U schyłku ery stalinizmu mówili nam, byśmy byli wierni własnym gustom i nigdy ślepo nie podążali za aktualną koniunkturą”.

Do placu Czerwonego przez tajne i poufne

W ZSRR skończył się stalinizm, a dla Galiny nadszedł czas pierwszych praktyk zawodowych. W ramach nowej doktryny Chruszczowa o surowości formy, funkcjonalności przestrzennej i „walce ze zbędnymi elementami dekoracyjnymi w przestrzeni publicznej” wysłano ją do Kujbyszewa nad Wołgą. Taką nazwę nosiła wówczas Samara, stare kupieckie miasto pełne zdobionych ornamentami drewnianych domków. Zadanie Galiny polegało właśnie na odłupywaniu zdobień. „To była działalność antyarchitektoniczna” – wspomina po latach. Zanim opuściła Kujbyszew, zdążyła jeszcze zaprojektować budynek domu kultury w minimalistyczno-socrealistycznym stylu. Z opresji wybawił ją stary szkolny przyjaciel, Jurij Bałaszow, z którym Galinę od dłuższego czasu wiązały romantyczne relacje. Oświadczył się, dopełnili formalności w urzędzie stanu cywilnego i przenieśli się do ­kosmicznego miasteczka.

Zadaniem Bałaszowa, fizyka, który pracował w tajnym biurze konstruktorskim OKB-1, było zabezpieczanie powłoki pojazdów kosmicznych przed spalaniem w atmo­sferze. Jego żonie zlecono mniej spektakularną pracę – miała doglądać remontów budynków na terenie przedsiębiorstwa, zajmować się zazielenianiem terenu, prowadzić inwentaryzację materiałów budowlanych. „Ale też na przykład obcinać zbędne piętra budynków mieszkalnych sąsiadujących z RKK Energia, by ich mieszkańcy nie mogli dojrzeć tego, co działo się za murem korporacji. Obowiązy­wała klauzula ścisłej tajności. Do pracy przyjmowano po wypełnieniu szczegółowych ankiet, kandydaci byli dokładnie lustrowani – podpisywali specjalne dokumenty o zachowaniu się w miejscu pracy i poza nim. Znajdowały się    tam punkty zakazujące pojawiania się w miejscach odwiedzanych przez obcokrajowców – zakazane były wystawy, teatry, koncerty i restauracje. Nawet gdyby ktoś się mnie spytał na ulicy, jak dojść do placu Czerwonego, musiałabym pisemnie przedstawić raport specjalnej komisji”.

Pracownicy Energii zamiast adresów mieli w paszportach specjalne stemple z numerem skrzynki pocztowej przedsiębiorstwa. „Wciąż mi przypominano, że jeśli coś komuś chlapnę przez przypadek, grozi mi do ośmiu lat odsiadki. Wewnątrz przedsiębiorstwa były wyselekcjonowane stopnie tajności – do niektórych sektorów wstęp mieli tylko pracownicy z odpowiednimi przepustkami. Przy bramach stała uzbrojona ochrona, a wewnątrz drzwi kodowane były jak sejfy”.

Najpoważniejszym projektem pierwszych lat kariery Bałaszowej był kolejny budynek lokalnego domu kultury. Jej los miał się jednak wkrótce odmienić – zapewne dlatego, że jako jedyna w firmie miała dyplom architekta. „Pewnego dnia zadzwoniła do mnie ważna osobistość, inżynier i kosmonauta Konstanty Feoktistow. Powiedział, że Siergiej Korolow dla nowych pojazdów kosmicznych z serii Sojuz szykuje moduł mieszkalny, w którym kosmonauci mieliby spędzać po kilka tygodni lub nawet miesięcy. Kubatura tych pierwszych kapsuł wynosiła około 2–3 metrów sześciennych, można w nich było tylko leżeć. Kosmonauci mieli do dyspozycji tylko dwie czerwone skrzynki na przybory i listwy z prądem do ładowania aparatury. Korolow pieklił się i strasznie klął: jak można żyć w takich warunkach, tym bardziej w kosmosie?”. Przypomniał sobie, że jest w OKB-1 ktoś, kto mógłby spróbować zmniejszyć niewygody kosmicznej podróży.

Klauzula tajności zabraniała Bałaszowej wstępu na teren pracy Feoktistowa, więc spotkali się na schodach. „To był dla mnie zwykły projekt wnętrza, robiliśmy takie na studiach. Nowością było umiejscowienie w kosmosie! Nikt nie wiedział, co z tym fantem zrobić. Pierwsze szkice robiłam w kuchni, całą wolną sobotę i niedzielę. Oddałam je Feoktistowowi w poniedziałek, też na schodach. Po kilku dniach dostałam zielone światło od Korolowa i zaproszono mnie do zrobienia makiety”.

Dwie czerwone skrzynki z aparaturą zostały przerobione, z jednej Galina zrobiła coś na kształt kredensu, z drugiej – tapczanu. Kredens podzielony był na szafę z wyposażeniem, sektory na puszki z pożywieniem i wodę, przedmioty higieny osobistej i książki – miał służyć też za biurko do pracy. Obok niego umieściła urządzenie o kryptonimie ASU (asenizacyjno-sanitarne), czyli klozet przypominający niewielkie krzesło o obłym kształcie. Tapczan był też oczywiście w środku wypełniony aparaturą. „Nigdy osobiście nie rozmawiałam z Korolowem, nasz kontakt był zawsze pośredni – wspomina Bałaszowa. – Wszyscy czuli przed nim respekt, mieli świadomość, że mają do czynienia z wielką osobistością. Był bardzo surowy, pracownicy bali się go i przestrzegali żelaznej dyscypliny”.

Fragment modułu mieszkalnego stacji kosmicznej Mir. Widoczna kuchnia, stół jadalny i krzesło dla kosmonautów; zdjęcia i ilustracje: archiwum Galiny Bałaszowej/DOM publishers
Fragment modułu mieszkalnego stacji kosmicznej Mir. Widoczna kuchnia, stół jadalny i krzesło dla kosmonautów; zdjęcia i ilustracje: archiwum Galiny Bałaszowej/DOM publishers

Od wizjonerów do inżynierów

Przewodniczącego korporacji RKK Energia opisywano jako żelaz­nego człowieka, który jednocześnie miał w sobie fantazję 12-letniego chłopca – marzył o wyprawie na Marsa. Fascynacja lataniem i samolotami towarzyszyła mu od wczes­nego dzieciństwa. Był w korporacji znany ze swego czarnego humoru i zwyczajowego powiedzenia „gruchną bez nekrologu”. Nie ominęły go stalinowskie represje w 1937 r.,­ terror gułagów poznał na własnej skórze. Przez pierwsze trzy lata walczył o przeżycie na polarnej Kołymie, gdzie rozrysowywał na ścianach baraków… schematy przyszłych rakiet sterowanych drogą radiową. Jego techniczny talent został doceniony i kolejne siedem lat wyroku przepracował już w zamkniętym ośrodku, konstruując rakiety balistyczne dla Armii Czerwonej. Z końcem wojny powierzono mu budowę programu kosmicznego, zdobył wielkie zaufanie Chruszczowa. Gdy Komitet Noblowski sondował, komu należałaby się nagroda za pierwszego sputnika, sekretarz generalny KPZR nie ujawnił tożsamości projektantów i ogłosił, że zasłużył na nią cały naród radziecki. Mimo to sekretna działalność Siergieja Korolowa i jego pierwszoplanowa rola w radzieckim programie kosmicznym były na Zachodzie doskonale znane.

Jednak w ZSRR nie doszłoby do technologicznej rewolucji, gdyby nie filozofia rosyjskiego kosmizmu sięgająca korzeniami srebrnego wieku, czasów seansów spirytystycznych, okultyzmu i alchemii. Jednym z pierwszych kosmistów był przyjaciel Lwa Tołstoja (wroga industrializacji i postępu technicznego), Nikołaj Fiodorow, zwany też „moskiewskim Sokratesem”. Ten filozof futurolog i asceta poruszał się w świecie mistycznego prawosławia, ezoteryki i pseudonaukowej metafizyki. Wierzył w postęp cywilizacyjny („nauka pochodzi od Boga”), ale także w sąd ostateczny i zmartwychwstanie. Jego zdaniem przestrzeń kosmiczna była potrzebna ludzkości, by pomieścić zmartwychwstałych na sąsiednich planetach, bo przecież na Ziemi wszyscy by się nie zmieścili.

Fiodorow pracował w jednej z moskiewskich bibliotek, do której przychodził młody niedosłyszący naukowiec zapaleniec, syn polskiego zesłańca, Konstanty Ciołkowski, marzący o lataniu i przezwyciężeniu grawitacji. Pod wpływem starszego przyjaciela z biblioteki zaczął pilnie studiować fizykę, matematykę, geometrię sferyczną, astronomię, mechanikę i chemię. Zanim stworzył teorię aerostatów i pierwszy metalowy sterowiec, namiętnie studiował dzieła Isaaca Newtona i nawiązał kontakt z Dmitrijem Mendelejewem. W fantastycznonaukowej powieści Na Księżycu przewidział warunki panujące na ziemskim satelicie.

Wizjoner Ciołkowski zawsze podkreślał, że jego pionierskie teorie konstrukcji rakiet były tylko dodatkiem do traktatów filozoficznych – te ostatnie znane są niewielu, choć napisał ich ponad 400. Poglądy miał wyjątkowe: z jednej strony deklarował absolutny materializm, twierdził, że kosmos jest zwykłym mechanizmem, choć nieprawdopodobnie złożonym. Z drugiej strony uważał się za panpsychistę – każdej materii, ożywionej i nieożywionej, przyznawał zdolność do odczuwania bodźców pozytywnych i negatywnych. Uważał, że najważniejsze jest planowe rozprzestrzenianie rozumu we wszechświecie, lecz na razie człowiek znajduje się na przejściowym etapie ewolucji. Gdy ludzkość osiągnie etap kolejny, znikną wojny i rywalizacja, nastanie globalna sprawiedliwość. „A wtedy być może wyższe cywilizacje zechcą odwiedzić naszą planetę. Możliwe, że póki co nikt nie próbuje nas odwiedzić, tak jak my z własnej woli nie pójdziemy w gości do głodnych wilków, jadowitych żmij czy oszalałych goryli. Instynkt zabijania i okrucieństwa nie może być cechą właściwą wyższym formom istnienia” – pisał. Pod koniec życia, w 1935 r., zaproszono go do konsultacji podczas realizacji filmu Kosmiczny rejs. Według jego autorów pierwszy lot kosmiczny miał się odbyć w 1946 r. Nikt nie przewidywał jeszcze rychłego nadejścia strasznej wojny i tego, że rakiety posłużą zupełnie innym celom niż „planowe rozprzestrzenianie rozumu”.

Architektura bezwładności

„W Związku Radzieckim zatwardziały konformizm zawsze żył w symbiozie z najśmielszą wizjonerską awangardą” – napisał Frederic Chaubin we wstępie do albumu Cosmic Communist Constructions Photographed wydanego przez Taschen w 2011 r., poświęconego architekturze kosmicznego brutalizmu w ZSRR. Początkowo Galina Bałaszowa musiała walczyć o własną wizję artystyczną z ludźmi takimi jak Konstanty Feoktistow, który kiedyś cynicznie stwierdził, że „kosmonauci za takie pieniądze polecieliby nawet w puszce od konserw”. „Nie myśleliśmy zbyt wiele o wygodach – wspomina Leonid Gorszkow, jeden z projektantów z OKB-1, w telewizyjnym dokumencie poświęconym Galinie. – Byliśmy bardzo zdziwieni, gdy nagle okazało się, że kosmonauci tak samo potrzebują dni wolnych czy zwykłej chwili relaksu”.

„Moja pierwsza makieta spodobała się Korolowowi, dodał tylko: wnętrze powinno wyglądać nowocześniej! – opowiada Bałaszowa. – Z kolei Feoktistow uważał moje pomysły za fanaberie. Gdy kolejny raz spotkaliśmy się na schodach, powiedział mi wprost, że realizuje mój projekt tylko dlatego, że nie chce psuć sobie stosunków z przełożonym. Mówił, że moja funkcja w korporacji jest zbędna. Wystrój wnętrza uważał za nieważny – według niego wystarczył dotychczasowy plastyk Wiktor Diumin, który pokazowo malował rakiety od zewnątrz”.

Ostatnie słowo zawsze jednak należało do Korolowa, więc Bałaszowa mogła zacząć prace nad detalami nowych Sojuzów: siatkami, poręczami, mocowaniami. Największym wyzwaniem był brak grawitacji i ograniczona do minimum sferyczna przestrzeń. Nie za bardzo wiadomo było jeszcze, w jaki sposób uczestnicy lotu mają spać, jeść i korzystać z toalety. „Głowiłam się nad tym, jak to wszystko zmieścić – sprzęt musiał być ograniczony do minimum. Architektura bezwładności rządzi się zupełnie innymi prawami, a ja musiałam podejmować szybkie decyzje. Fascynowało mnie to! – opowiada Galina. – Przecież większość kątów w ziemskich budynkach to kąty proste, tu miałam do czynienia z elipsami. Trzeba było ustalić, gdzie jest podłoga, a gdzie sufit, stworzyłam więc specjalny kod kolorystyczny. Zasada była prosta: im niżej, tym ciemniej, im wyżej, tym jaśniej”. Metalowy szkielet Sojuzów osłonięty był nietoksycznym miękkim materiałem, produkowanym w Kijowie poliamidem (P56P). Kolory wnętrza Galina wymyśliła jasne – zielone, żółte i niebieskie. Dzięki wszechobecności obwodów elektrycznych udało się zaprojektować wyświetlacze ułatwiające orientację. Jasne wnętrze rozświetlone było łagodnym światłem, wzmacniającym wrażenie przytulności, a całość zaczęła przypominać fantazje ze stylowych filmów science fiction.

Uczestników lotu najbardziej interesowały kwestie praktyczne, np. co zrobić, by przedmioty nie latały po całym „pokoju”? Galina wprowadziła system rzepów – owinięto nimi prawie wszystko, od puszek z pożywieniem po pudełka na klisze fotograficzne, kable czy inne urządzenia. Dzięki temu mogły być łatwo doklejane do powierzchni ścian i mebli. Rzepy zostały też doczepione do powierzchni siedzeń, a spodnie kosmonautów obszyte materiałem spajającym – dzięki temu nie lewitowali. Podczas ekspedycji pierwszego Sojuza zauważono jednak, że ten materiał jest zbyt mocny i trudno się odkleić od tapczanu. „Te spodnie przepasane były zwykłą elastyczną taśmą i w rezultacie kosmonauci, wstając rano, po prostu z nich wypływali. Później kilku członków załogi napisało w tej sprawie zawiadomienie i musiałam zmienić materiał” – mówi Bałaszowa. W następnym modelu pojazdu, Sojuzie-19, tapczany miały już zamocowane rzemienie podobne do tych używanych dziś w samolotach pasażerskich.

„Z zasady wszystko najpierw testowałam osobiście. Wchodziłam do modułów przed lotem, mocowałam przedmioty, kładłam się. Ale przecież nie mogłam sprawdzić na sobie, jak to działa bez grawitacji. Po każdej ekspedycji zawsze pytałam, co trzeba zmienić. Musiałam poprawić część sanitarną, bo była kiepsko przymocowana. Przestrzenie do spania też nie były idealne. Dokumenty do wpisywania danych lotu powinny były być w każdej chwili dostępne i gotowe do wypełniania, ale też solidnie przymocowane do unieruchomionych powierzchni. Kosmonauci poprosili także o specjalne moskitiery przeciw latającym drobinom, okruszkom czy pyłkom”.

Okładzina wnętrz została wykonana ze specjalnej ognioodpornej sztucznej skóry i szkliwa przeciwodblaskowego. Bałaszowa była odpowiedzialna za kolorystykę i wybór surowców, sama jeździła po różnych fabrykach, by ich szukać. „Specjaliści radzili mi, by jechać do miasta Twer, które wtedy nosiło nazwę Kalinin. Była tam fabryka, w której sporządzano strój łowiecki dla Chruszczowa. Stworzono w niej nowy materiał – zamiennik jedwabiu i wełny z piano­gumą. Wtedy było to apogeum nowoczesności”.

Feoktistow nadal uparcie twierdził, że podejście Bałaszowej do tematu jest zbyt nowatorskie i że wygląda to „zbyt zagranicznie”. Atmo­sfera w pracy coraz bardziej się psuła. Kosmiczna dizajnerka nie miała koneksji rodzinnych ani wpływowych znajomości w partii. Dostawała minimalną pensję, a pracę przy Sojuzach wykonywała po godzinach, „w czynie społecznym”. „Wtedy było mi przykro, że nie dopuszczano mnie do kolektywu. Projektantami byli sami mężczyźni, kobiety wykonywały w Energii drugoplanowe prace. Ale z dzisiejszego punktu widzenia myślę, że spotkał mnie spory przywilej niezależności i samodzielności, niespotykany w tamtych czasach. Mogłam podążać własną twórczą drogą, tak jak mnie tego uczono w instytucie MARHI. Większość inżynierów i tak nie rozumiała, po co jest moje stanowisko. Oni nie podchodzili do pracy z entuzjazmem, nie wkładali w nią serca. Wydawało im się, że jestem tylko jakąś panią od kolorków. A ja lawirowałam, jak połączyć sferyczne kształty z ergonomiką i proporcjami urządzeń jak dla przedszkolaków. Musiałam wyjaśniać tym mądralom podstawowe rzeczy: że architekci nie budują tylko domów, ale mogą też projektować przestrzeń wewnątrz samolotów, statków czy innych obiektów. Dla inżynierów relacje człowieka z maszyną nie miały większego znaczenia, lecz to oni zawsze mieli ostatnie słowo, a Korolow miał na głowie poważniejsze sprawy. Ale przez to, że pojazdy miały być coraz lżejsze, z czasem zdobyłam szacunek konstruktorów – pokazywali mi swoje coraz mniejsze metalowe korpusy z pytającym wzrokiem: jak to wszystko może się zmieścić w środku?”

Kolejny projekt, do którego zaproszono Galinę, nosił nazwę ŁOK (Łunnyj Orbitalnyj Korabl), czyli Księżycowy Statek Orbitalny. Dostała wtedy oficjalnie stanowisko inżyniera. Trwał szaleńczy wyścig z Amerykanami, więc pracowano w wielkim pośpiechu. W ŁOK nie przewidziano nawet umownej podłogi czy sufitu – jedynymi punktami orientacyjnymi były dwa niewielkie krzesełka. Kolorystyka wyznaczająca górę i dół miała więc podstawowe znaczenie. Pojazd został ukończony, lecz nigdzie nie poleciał – w 1969 r. Neil Armstrong wbił w księżycową powierzchnię pasiasto-gwiaździsty sztandar. Projekt zamknięto, a makietę wehikułu o nazwie ŁOK wyrzucono na śmietnik.

Projekt modułu technologicznego i kabiny stacji kosmicznej Mir, 1980 r.; zdjęcia i ilustracje: archiwum Galiny Bałaszowej/DOM publishers
Projekt modułu technologicznego i kabiny stacji kosmicznej Mir, 1980 r.; zdjęcia i ilustracje: archiwum Galiny Bałaszowej/DOM publishers

Płonące pejzaże

Początki kosmicznej akwarelistyki Galiny wzięły się z czystego przypadku, a może z absurdów kafkowskiej biurokracji. Wszyscy w Energii pilnie, w najdrobniejszych szczegółach stosowali się do dyrektyw Siergieja Korolowa. Gdy szef zarządził, że wnętrza pojazdów powinny wyglądać bardziej współcześnie, Bałaszowa przygotowała projekty przytulniejszych przestrzeni w jaśniejszych tonacjach. Na jednym ze szkiców w kredensie pomiędzy książkami umieściła obrazek. Nie był to żaden konkretny obraz, raczej umowny i niezobowiązujący element ocieplenia modułu mieszkalnego. Korolow zatwierdził szkic, projekt należało bezwzględnie zrealizować. Galina musiała więc zacząć malować obrazki. Nie było to dla niej nic uciążliwego, wręcz przeciwnie: akwarelistyka nadal stanowiła jej ukochane zajęcie. Od tej pory stało się to tradycją – podczas każdego kosmicznego lotu na pokład musiał trafić inny obrazek. „To były widoki z moich rodzinnych stron, o różnych porach roku. Zima w ogrodzie w Łobnej, widok z mojego okna z mieszkania w Podlipkach, jakaś rzeczka w obwodzie jarosławskim. Były też cieplejsze strony, słoneczna czarnomorska plaża w krymskim Sudaku, gdzie spędzałam wakacje z rodzicami. Gdziekolwiek wyjeżdżałam, malowałam akwarelami” – wspomina Bałaszowa w albumie Philippa Meusera. Sam autor pisze w przedmowie: „Najpierw zapoznałem się z kosmicznymi szkicami, dopiero później odkryłem pejzaże i martwe natury. Może obrazy te nie miałyby w sobie nic szczególnego, gdyby nie ich specjalny kontekst. Nasycone były kolorami i jasnością, bo malowane były dla ludzi pozbawionych światła słonecznego”.

Akwarele były dla Galiny czymś więcej niż zwykłym hobby – poświęcała im ostatnie resztki wolnego czasu. Po przyjściu na świat córki czas ten skurczył się jeszcze bardziej. Wcześniej wieszała swoje dzieła w domu lub obdarowywała przyjaciół. W najśmielszych fantazjach nie przypuszczała, jaki los może czekać niektóre z nich. „Obrazy, które wyleciały w kosmos, już nie istnieją. Ulegały unicestwieniu razem z modułem mieszkalnym – podczas lądowania na Ziemię spada tylko kapsuła, reszta spala się w atmosferze. Każdy z tych obrazów mam w pamięci, tak samo jak mają je w pamięci ­kosmonauci, którym towarzyszyły. Dzięki nim było im łatwiej znosić rozłąkę z Ziemią”. Galina czuła się spełniona jako artystka, projektantka i terapeutka: „Domagano się ode mnie światła słonecznego, zieleni i wody i żadnych ciemnych kolorów. Najważniejsza była woda, ona najbardziej uspokaja i wycisza. Statki kosmiczne zaczęły zamieniać się w galerie sztuki”. Nie wszystkie obrazy jednak obróciły się w popiół. Jeden z kosmonautów przemycił kilka sztuk na Ziemię pod skafandrem.

Pejzaż Bałaszowej; zdjęcia i ilustracje: archiwum Galiny Bałaszowej/DOM publishers
Pejzaż Bałaszowej; zdjęcia i ilustracje: archiwum Galiny Bałaszowej/DOM publishers

Piractwo na kosmiczną skalę

Przełomowym momentem w karierze Bałaszowej mogło się stać uczestnictwo w pierwszym międzynarodowym przedsięwzięciu kosmicznym. Zimnowojenna sinusoida osiągnęła akurat fazę chwilowego ocieplenia – od 1972 r. dwa supermocarstwa szykowały się do wspólnej wyprawy kosmicznej. Zanim załogi statków Sojuz i Apollo wyruszyły na ekspedycję z różnych półkul i połączyły się na orbicie, minęły trzy lata. W międzyczasie w Energii głowiono się nad nową koncepcją przestrzenną radzieckiego pojazdu. Komfort użytkowania modułu stał się sprawą wagi państwowej, bo mieli zjawić się w nim amerykańscy astronauci. W dodatku był to pierwszy lot, który zamierzano transmitować w telewizjach całego świata. Sektory mieszkalne były non stop filmowane, więc miały wyglądać reprezentacyjnie i funkcjonalnie, musiały być dobrze oświetlone. Trzeba też było pomieścić gdzieś na pokładzie cały sprzęt fotograficzny, filmowy i oświetlenie.

W 1973 r. Galina zaczęła wreszcie pracę w sektorze planowania projektu. Na potrzeby zdjęć telewizyjnych dobierała różne odcienie jasnych kolorów, z dominującą rolą zieleni. Z czerwieni, kojarzącej się z oficjalnymi barwami Kraju Rad, od razu zrezygnowała, bo w czarno-białej telewizji wyglądała jak czerń. Kamery telewizyjne przymocowano do specjalnej poręczy. By zapobiec odbiciom, powierzchnie wewnątrz modułu pokryto matowym szkliwem.

Nikt już nie kpił w RKK Energia z „dizajnerskich fanaberii”, bo należało przygotować ekspozycję na międzynarodową wystawę Aero­salon we francuskim Le Bourget – jak dobrze, że pod bokiem zawsze była „pani od kolorków”.

Galina zaprojektowała symbol programu Sojuz–Apollo – lakoniczny i minimalistyczny. „Cokolwiek by do niego dodać, byłoby zbędne. Był jak znak nieskończoności, a w jego środku nasza wspólna planeta” – zachwycała się zagraniczna prasa. W NASA emblemat bardzo się spodobał. Wystawa w Le Bourget odbyła się w 1975 r. Słynne logo stało się firmowym znakiem pawilonu i największym życiowym sukcesem Bałaszowej, lecz ona sama nadal musiała występować incognito. „Nie miałam prawa podpisywać żadnych zewnętrznych dokumentów spoza korporacji – wspomina z żalem. – Mówiono mi: »Gala, narysuj coś«, więc rysowałam. Na wystawy jeździli tylko nasi przełożeni, my byliśmy anonimowymi wyrobnikami”.

Na wystawę do Francji przygotowano ponad 100 tys. znaczków wyprodukowanych w Fabryce Suwenirów w sąsiedniej miejscowości Mytiszcze. Bałaszowa podpisała z fabryką jedyną w życiu autorską umowę i otrzymała symboliczne wynagrodzenie, za które nakupiła cukierków „miś na północy” dla kolegów i koleżanek z Energii. Wkrótce miała gorzko pożałować tego „nieopatrznego posunięcia”.

Po wystawie symbol zaczęto sprzedawać i rozprowadzać w około 40 krajach świata. Widniał na znaczkach pocztowych, talerzach i kubkach, papierkach od cukierków, perfumach i papierosach. Sukces emblematu zachęcił radzieckich decydentów do jego opatentowania w Szwajcarii, ale okazało się, że za rejestrację patentu trzeba zapłacić kilka tysięcy dolarów – w ZSRR żadnej instytucji nie było stać na wydanie takiej kwoty na tak błahą sprawę. A anonimowość twórczyni logotypu spowodowała zamieszanie. Nagle rozniosła się plotka, że rzeczywistymi autorami symbolu są Amerykanie, więc w ostatniej chwili stworzono nowe naszywki – te Galiny zostały zdarte ze skafandrów. Widząc to, zdziwieni astronauci z USA również je usunęli. Na osłodę pozostało Galinie pozytywne wrażenie, jakie wywarło na astronautach przytulne wnętrze modułu Sojuza. Stwierdzili podobno zaskoczeni: „Urządziliście tu sobie gustowne studio telewizyjne!”.

Kolejnym skandalem był wyciek danych Bałaszowej w związku z jej nieszczęsną umową z Fabryką Suwenirów. Zaniepokojony piractwem logotypu zakład napisał list do agencji praw autorskich, agencja zaś do radzieckiego Interkosmosu. Kolejne listy trafiły do Ministerstwa Obrony, a następnie do inżyniera Konstantina Buszujewa, zawiadującego programem Sojuz–Apollo. „Wezwano mnie z hukiem na dywanik do Buszujewa – wspomina Galina. – Krzyczał na mnie: jakim prawem samowolnie podpisałam umowę własnym nazwiskiem? Groził mi karą ośmiu lat więzienia za rzekome ujawnienie tajemnicy państwowej. Tłumaczyłam, że to nie ja, tylko fabryka w Mytiszczach spowodowała wyciek. Mój mąż prosił mnie, bym nie pakowała się w kłopoty i robiła wszystko, co mi każą. Podpisałam więc dokument, w którym zrzekłam się praw do wzoru. W ten sposób moje tantiemy autorskie zaczęły trafiać do korporacji, na tak zwany Fundusz Pokoju. Tak naprawdę nie miałam nic przeciwko temu, nie zależało mi na nich aż tak bardzo – zawsze ważniejsze dla mnie było służenie ludziom i ludzkości niż własne doraźne korzyści”.

Jakby tych upokorzeń było mało, w amerykańskiej prasie pojawił się nagle samozwańczy autor emblematu, niejaki Robert McCall. „I Bóg z nim – Bałaszowa śmieje się dobrodusznie w programie nakręconym przez TV Kultura. – Mogę opowiedzieć na ten temat jeszcze kilka anegdot. Moja matka zatrudniona była wtedy na lotnisku Szeremietiewo i opowiadała, jak do strefy tranzytowej przyleciały kiedyś kontenery niewiadomego pochodzenia z moim emblematem! A w środku znaleziono narkotyki. Nadrukowywano go często, by zmylić czujność straży granicznej”.

Czasy się zmieniały – zimno­wojenna podejrzliwość i militarna­ rywalizacja blokowały rozwój wspólnych naukowych projektów. Powoli nadciągały czasy „gwiezdnych wojen”. Utopie o lepszym świecie trzeba było więc pozostawić autorom powieści science fiction.

Akwarele z Arbatu

Bałaszowa zdążyła jeszcze popracować nad wnętrzem wahadłowców Buran, które nigdy nigdzie nie poleciały. Ostatnim jej spektakularnym projektem miał być Mir – międzynarodowa stacja orbitalna dla ZSRR i zaprzyjaźnionych krajów (po rozpadzie Kraju Rad dopuszczono do niej również astronautów z Zachodu). Galina zaproponowała pionową strukturę łączenia modułów: na dole aparatura, a u góry pomieszczenia mieszkalne i służące do pracy. Okna miały być umiejscowione dookoła, by rozszerzyć percepcję przestrzenności. Jednak inżynierowie woleli wersję horyzontalną. Argumentowali, że lepiej zabezpiecza przed promieniowaniem i będzie łatwiejsza w montażu. Taki sam układ wykorzystano później w Międzynarodowej Stacji Kosmicznej ISS.

Anonimowa kariera Galiny powoli dobiegała końca, a kosmiczna epoka ulegała powolnej erozji, podobnie jak historia Związku Radzieckiego. W latach 80. projektowała już tylko wympieły, czyli proporce na cześć internacjonalnych lotów kosmicznych – wykonane z lekkiego aluminium, by nie stwarzać dodatkowych obciążeń na pokładzie. „Wykorzystywałam symbolikę różnych krajów. Dla lotu radziecko-francuskiego na proporcu musiała znaleźć się wieża Eiffla, dla wspólnej ekspedycji z Indiami – zarys Tadż Mahal” – w audycji w TV Kultura Bałaszowa pokazuje różne wzory. Był także wśród nich wympieł z czasów apogeum wojny w Afganistanie (w 1988 r. afgańscy kosmonauci polecieli w jednej z międzynarodowych wypraw).

Ostatnim stanowiskiem pracy Galiny przed emeryturą była funkcja… stróża w recepcji przedsiębiorstwa. „Jako emerytka poświęciłam się w pełni mojej ukochanej akwarelistyce. Szybko zapomniałam o wszystkich przykrościach zawodowych i poniżeniach. Swoje zajęcie uważałam za romantyczne, lecz czułam się kimś niższej kategorii. Zdarzało się, że podpici konstruktorzy z OKB-1 po godzinach pracy kazali mi rysować ich portrety czy karykatury kolegów z okazji urodzin, by wysyłać je im razem z piwem na daczę. Tutaj też nie miałam zbyt wiele do powiedzenia. A prezesi poszczególnych wydziałów uważali się za jedynych autorów projektów, ich wykonawcy byli dla nich niczym. Gdy odeszłam z korporacji, ani razu nikt o mnie nie wspomniał”.

Na ścianie pokoju Galiny jest gęsto od pejzaży. W biednych i głodnych latach 90. to właśnie one pomogły przeżyć jej oraz rodzinie. „I tak nieźle dawaliśmy sobie radę jak na tamte czasy. Zainstalowałam się ze swoim malarstwem na moskiewskim Arbacie. Dostawałam około dwustu, trzystu dolarów za obraz, to były dobre pieniądze. Miewałam nawet stałych klientów!” Kosmos nikogo już nie obchodził, wszyscy kombinowali tylko, jak przeżyć kolejny dzień. Wśród obrazów Galiny z tamtego okresu można znaleźć też portrety dzieci i wnuków w strojach arystokratów albo XVIII-wiecznych carskich junkrów, z lekka kiczowate. Gdy naokoło panowały chaos i brzydota, Bałaszowa tęskniła za światem doniosłym, klasycznym i harmonijnym. Ważną rolę w jej życiu zaczęło odgrywać także prawosławie. W wywiadzie dla TV Kultura Galina, oglądając zdjęcia swoich modułów orbitalnych, odmawia prawosławną modlitwę do Bogurodzicy: „Odmawiałam ją zawsze w ważnych momentach mojego życia, gdy musiałam podejmować kluczowe decyzje”.

Być może to wiara, nadzieja i optymistyczne nastawienie do świata pomogły anonimowej pionierce kosmicznego dizajnu przełamać pasmo niepowodzeń. Doczekała czasów, gdy jej talent wreszcie doceniono i zaczęto rozpatrywać w kategoriach sztuki – co prawda nie we własnym kraju. „Ja się nie znam na komputerach, nie używam ich i nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi – opowiada Galina. – Ale potem już zrozumiałam, co się stało – w 1991 r. moje szkice wykonane akwarelami znalazły się na wystawie w Związku Architektów, to było moje oficjalne pożegnanie z RKK Energia. Był tam też nieszczęsny emblemat Sojuz–Apollo. Nie musiałam być już incognito i nie było już tajemnic państwowych, bo nasze państwo właśnie się rozpadało. Jednego z architektów, Andrieja Kaftanowa, zainteresowały moje prace – kilka lat później przyjechał do mnie w gości i poprosił o zrobienie kopii części z nich. Kaftanow zabrał około 20 wielkich rulonów, które trzymałam pod łóżkiem. Później słyszałam od kogoś, że opublikował je w sieci, zbierając podobno fundusze na pomoc dla rzekomo głodującej radzieckiej projektantki. Oczywiście nic o tym nie wiedziałam i nie zobaczyłam na oczy żadnych pieniędzy. Ale dzięki temu znaleźli mnie Niemcy. Wydali mi album, zrobili dwie wystawy, dwa razy jeździliśmy z rodziną do Niemiec” – cieszy się „babula z Korolowa”.

„Moim najważniejszym zadaniem stało się włączenie dorobku Bałaszowej do szerszego kontekstu radzieckiego modernizmu” – mówi Philipp Meuser. Fascynacja radziecką futurystyką retro na Zachodzie szczerze zaskoczyła Galinę, tak jak mogłaby zaskoczyć wielu innych artystów dawnego pokolenia, którzy nie siedzą w Internecie i nie wiedzą nic o najnowszych prądach. Czy naprawdę większość własnych trendów, zanim na powrót przyjmą się w rodzimej glebie, musi najpierw przejść przez zachodni filtr? Trudno odpowiedzieć na to pytanie. We współczesnej Moskwie kwitnie dziś tzw. GOST-omania, trend powrotu do zdobyczy radzieckiego dizajnu, określana skrótem od dawnego radzieckiego certyfikatu jakości. Odnawiane są neony z lat 60., powraca stara czcionka i wzornictwo, hipsterzy kolekcjonują aparaturę wyprodukowaną w ZSRR.

Jednym z ulubionych punktów programu zagranicznych turystów w Moskwie jest dziś wizyta w Muzeum Kosmonautyki mieszczącym się w postumencie wielkiego strzelistego pomnika przedstawiającego start rakiety, zwanego popularnie „Snem impotenta”. Mogą obejrzeć w nim makiety wszystkich kosmicznych pojazdów korporacji RKK Energia; są tu sputniki i dwa wypchane pieski – Biełka i Striełka. Wnętrza modułów i kapsuł obito zielonkawym materiałem, widać tapczany i kredensy, w jednej z kapsuł wisi nawet obrazek przedstawiający jesienny pejzaż Podmoskowia. Nigdzie nie ma nazwiska Galiny Bałaszowej.

Czytaj również:

(Meta)fizyki
i
rysunek: Marek Raczkowski
Kosmos

(Meta)fizyki

Łukasz Lamża

Im bardziej nauka pomaga nam tłumaczyć świat, tym mniej potrzebujemy wyobraźni. Ogołacamy rzeczywistość ze wszystkiego, co niepewne i nienamacalne. A jednak warto fantazjować – zapraszamy na wycieczkę ku kresom fizyki.

Nudny nam się ten świat zrobił.

Czytaj dalej